czwartek, 28 lutego 2013

Po dłuższej przerwie


Kościół w Estes Park
Widok na kościół w poniedziałek rano
Wracam po dłuższej przerwie do pisania na blogu. Od kilku dni choruję, dziś jednak czuję się już trochę lepiej, więc ufam, że dam radę napisać choć parę słów. Ostatnio byłem dość zajęty. W zeszłym tygodniu wieczorami jeździłem z Tadeuszem do różnych parafii, między innymi do Greely i Loveland, by służyć pomocą w sprawowaniu sakramentu pokuty. Natomiast w minioną sobotę, niedzielę i w poniedziałek spędziłem w Estes Park, w parafii Our Lady of the Mountains. Zastępowałem tam miejscowego proboszcza, który musiał na kilka dni wyjechać do Kalifornii. Odprawiłem msze w języku angielskim w sobotę wieczorem, dwie w niedzielę przed południem i jedną w poniedziałek rano. Parafianie okazali się nawet milsi niż ci w Fort Collins, może to przez jakiś sentyment do Polski, bowiem poprzedni proboszcz, ks. Grzegorz, był Polakiem i zapisał się bardzo dobrze w ich pamięci. Poza tym kilka osób w rozmowie ze mną deklarowało, że ma polskie korzenie. Wielu też dziękowało mi za kazanie (jedna osoba powiedziała nawet, że „było inspirujące”), a jeszcze więcej chwaliło mój angielski. Bardzo mi się spodobał kościół w Estes Park – stylem przypomina trochę nasze góralskie kościoły. Jego wnętrze jest niezbyt duże, ale za to bardzo sakralne i ciepłe. Myślałem, że w niedzielne popołudnie będę mógł odpocząć, tym bardziej, że już poprzedniego wieczoru poczułem się źle – bolało mnie gardło i łamało mnie w kościach. Okazało się jednak, że o godzinie 19.00 została jeszcze przewidziana liturgia słowa i komunia dla hiszpańskojęzycznych mieszkańców Estes Park. W każdą niedzielę o tej godzinie proboszcz odprawia im mszę po hiszpańsku, choć sam nie zna dobrze tego języka. Ponieważ wyjechał, postanowili mimo wszystko spotkać się razem i liturgię Eucharystii zastąpić obrzędem przyjęcia komunii świętej poza mszą świętą. Żal mi się ich zrobiło, więc zadeklarowałem, że odprawię im mszę po hiszpańsku. Miałem kilka godzin na to, by nauczyć się odprawiania mszy w ich języku. Kiedyś się go trochę uczyłem, poza tym znam dobrze włoski, który gramatycznie jest bardzo do hiszpańskiego podobny. Obejrzałem sobie mszę hiszpańską na Youtubie, poprosiłem następnie jedną panią pochodzącą a San Salwadoru, by posłuchała, jak czytam po hiszpańsku i by ewentualnie poprawiła błędy w wymowie. I w ten oto sposób równo o godzinie 19.00 mogłem pozdrowić zebranych słowami: El Señor esté con vosotros. Oczywiście kazanie mówiłem po angielsku, które było tłumaczone na hiszpański. Było to dla mnie doświadczenie niezwykłe, tym bardziej, że uczestnicy liturgii brali w niej udział w dość żywiołowy sposób. Musiałem chyba wzbudzić ich sympatię (może to przez ten hiszpański), bo po mszy poprosili mnie jeszcze o spowiedź. Naprawdę kiepsko się już czułem, nie mogłem im jednak odmówić tej posługi. Spowiedź trwała ponad godzinę. Na początku miała miejsce zabawna sytuacja. Otóż tak mi się hiszpański z angielskim mieszał w głowie, że w końcu doznałem całkowitego pomieszania języków i w efekcie pierwszej osobie, która przyszła do konfesjonału, krótkiej nauki i rozgrzeszenia udzieliłem w języku… włoskim. Na szczęście jakoś szybko doszedłem do siebie i kolejne spowiedzi przebiegły bez większych komplikacji. Kiedy opuszczałem Estes Park pogoda byłą piękna: błękitne niebo, słońce, kilka stopni mrozu, powietrze bardzo przeźroczyste – idealne warunki do wędrówki w górach. Akurat w poniedziałek taka wędrówka była zaplanowana. O godz. 10.00 z Fort Collins dotarli na plebanię w Estes Park ks. Tadeusz i Ken. Niestety z powodu mojego stanu zdrowia nie mogłem wziąć udziału w ich wędrówce. W poniedziałek rano byłem już ledwo żywy. Wróciłem więc do Fort Collins mocno obolały, z gorączką, lecz za to z miłymi wspomnieniami i ubogacony nowym doświadczeniem.

wtorek, 12 lutego 2013

Decyzja Benedykta

Od wczoraj każdy katolik, któremu leży na sercu dobro Kościoła, po niespodziewanej decyzji papieża Benedykta XVI o rezygnacji z urzędu, zastanawia się nad znaczeniem tego wydarzenia, a przede wszystkim nad przyszłością samego Kościoła. Rzecz jasna, ja również należę do tego grona. Co więc myślę o decyzji Ojca Świętego? Przede wszystkim uważam, że nasz papież podjął ją w duchu pokory i w zgodzie z jego przesłaniem, które często kierował do wiernych, że rzeczy tego świata, takie jak władza, także ta kościelna, przemijają, gdy tymczasem obietnica życia wiecznego w niebie jest trwała i niezawodna. On sam we wczorajszym wpisie na Twitterze napisał: „Musimy ufać w potężną moc Bożego miłosierdzia. Wszyscy jesteśmy grzesznikami, ale Jego łaska nas zmienia i odnawia”. Myślę, że te słowa dobrze podpowiadają nam, co, jako ludzie wierzący, powinniśmy teraz czynić: zawierzyć Opatrzności Bożej losy Kościoła, osobę obecnego papieża i jego przyszłego następcy oraz nas samych, ponieważ od tego, co się stanie na zbliżającym się konklawe, będzie zależeć także nasze życie, nie tylko to ziemskie, ale może przede wszystkim to wieczne. Oczywiście, nie mogłem uciec od zastanawiania się nad tym, czym kierował się Benedykt XVI, podejmując taką a nie inną decyzję. Wygląda na to, że była to decyzja głęboko przemyślana i przemodlona. W nadchodzących czasach ataki na chrześcijaństwo, a zwłaszcza na Kościół, będą przybierały na sile. Ja sam mogę się o tym przekonać, obserwując, co się dzieje np. w liberalnych mediach amerykańskich. W Polsce, jak chociażby przy okazji niedawnego odrzucenia przez sejm projektu ustawy legalizującej tzw. związki partnerskie, mamy do czynienia z prawdziwą histerią środowisk „postępowych”, walczących, jak to określiła Agnieszka Holland, jedna z czołowych przedstawicielek tych środowisk, „z wielowiekowymi stereotypami kulturowymi i religijnymi”, czyli z nauczaniem Kościoła. Na Zachodzie ofensywa relatywizmu o wyraźnie antykatolickim obliczu zatacza coraz szersze kręgi. Pisałem o tym w swojej książce „Utracony Blask”. W takiej sytuacji papież uznał, że w duchu odpowiedzialności za Kościół musi ustąpić miejsca komuś młodszemu, kto będzie miał znacznie więcej sił do walki, do dynamicznego kierowania najliczniejszą wspólnotą wyznaniową na świecie. Ja tę decyzję rozumiem i szanuję. Kościół jest w rękach Boga i na tym winniśmy opierać naszą nadzieję. Sądzę, że wszyscy „postępowcy” i „moderniści” bardzo się zawiodą w swoich rachubach, licząc na to, że członkowie konklawe wybiorą na papieża kandydata o liberalnym nastawieniu. Jestem pewny, że kolejnym następcą świętego Piotra zostanie gorliwy apostoł i Boży wojownik, który będzie z odwagą realizował wskazówkę, jakiej Tymoteuszowi udzielił św. Paweł Apostoł i która dziś wydaje się aktualna jak nigdy przedtem: „Głoś naukę, nastawaj w porę i nie w porę,  w razie potrzeby wykazuj błąd, napominaj, podnoś na duchu z całą cierpliwością. Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom. Ty zaś czuwaj we wszystkim, znoś trudy, wykonaj dzieło ewangelisty, spełnij swe posługiwanie” (2 Tm 4, 2-3). Jestem wdzięczny Benedyktowi za to, że pomimo wielu ataków na jego osobę, dzielnie te trudy znosił, i za to, że odczytawszy w sumieniu, jaka jest wola Boża względem niego, postanowił ją wypełnić. Nam pozostaje ufać, że Duch Święty znów, już niedługo, powieje z wielką mocą.

czwartek, 7 lutego 2013

Pracowity dzień

W dniu dzisiejszym byłem dość zajęty. Przed południem po raz pierwszy odprawiłem mszę w domu opieki społecznej dla grupy kilkorga starszych ludzi, którzy stanowią w tym ośrodku niewielką katolicką mniejszość. Uczestnicy tej skromnej liturgii, choć w mocno podeszłym wieku i zmagający się z różnymi dolegliwościami, byli jednak wyjątkowo pogodni i bardzo wdzięczni za możliwość uczestniczenia w Eucharystii. Przy tej okazji przypomniała mi się moja niemal dziesięcioletnia posługa kapelana w Zakładzie Opieki Leczniczej na Tarchominie. Sprawiła ona, że mam w sobie dużo szacunku i sympatii do ludzi starszych. Stosunkowo łatwo przychodzi mi nawiązywanie kontaktu z nimi, choć w dniu dzisiejszym odbywało się to w języku angielskim. Tuż po obiedzie miałem spotkanie z Betty, emerytowaną nauczycielką angielskiego, która dzisiaj uczyła mnie, a przynajmniej próbowała uczyć, wymowy dwuznaku "th" w jego wersji soft i hard. Chwilami było zabawnie. Betty twierdziła, że sobie dobrze radzę, ja miałem jednak odmienne odczucia. Nie da się ukryć, że wymowa to moja pięta achillesowa. Po lekcji fonetyki angielskiej spędziłem kilka godzin na poprawianiu tekstu o humanizmie chrześcijańskim, który na prośbę ks. Tadeusza wygłosiłem wieczorem na spotkaniu modlitewnym, które odbywa się w parafii regularnie, w cyklu miesięcznym. Prowadzi je ks. Tadeusz wraz ze świeckimi animatorami RRN. Niestety, nie nauczyłem się tego tekstu na pamięć, dlatego co chwila musiałem zerkać do kartek, przez co zabrakło w mojej wypowiedzi pewnej płynności i spontaniczności. Bardzo nie lubię korzystać z notatek, wolę mówić z głowy. Dziś jednak nie było to możliwe, dlatego trochę się męczyłem, gdy wygłaszałem ten, wcale nie taki prosty tekst. Moi słuchacze chyba nieco też, zwłaszcza, że kilka razy zaplątał mi się język przy wymawianiu takich słów, jak np. "unilaterally" czy "irreversibly annihilated". Dla tych, którzy znają angielski, zamieszczam poniżej obszerne fragmenty mojego tekstu. 

piątek, 1 lutego 2013

Kalifornia

Dom Mary Jane
Wróciłem wczoraj z trzydniowej „wyprawy” do Kalifornii. Ks. Tadeuszowi minęła data ważności transportu, musiał więc, by wyrobić sobie nowy paszport, udać się do Los Angeles, gdzie znajduje się najbliższa placówka konsularna RP. Zaproponował mi, bym mu w tej podróży towarzyszył. Ponieważ nigdy jeszcze nie byłem w Kalifornii, więc uznałem, że należy z tej okazji skorzystać. Na czas naszego pobytu zamieszkaliśmy w domu Mary Jane Bartee w Huntington Beach, które leży w powiecie Orange, godzinę drogi od Los Angeles. Mary Jane jest bardzo uczynną, sympatyczną Amerykanką, należącą do wspólnoty Ruchu Rodzin Nazaretańskich. Kilkanaście lat temu w wieku 51 lat zmarł na raka jej mąż. Jest ona obecnie na emeryturze, ale nadal jest bardzo żywotna. Udziela się aktywnie między innymi w życiu parafialnym. To dzięki niej mogliśmy choć trochę poznać Kalifornię. W ciągu krótkiego czasu zobaczyliśmy kilka naprawdę ciekawych miejsc. Pierwszego dnia, gdy Tadeusz załatwiał swoje paszportowe sprawy, Mary Jane zabrała mnie do Santa Monica, gdzie przez chwilę spacerowaliśmy po molo i cieszyliśmy oczy widokiem oceanu. Potem, już razem z ks. Tadeuszem, udaliśmy się do katedry w Los Angeles, która ma bardzo nowoczesny, powiedziałbym nawet dość kontrowersyjny kształt. Na szczególną uwagę zasługują zwłaszcza jej podziemia, które zostały pomyślane jako katakumby. Po zwiedzeniu katedry i chwili modlitwy w kaplicy adoracji pojechaliśmy do Griffith Park Observatory, skąd rozciąga się piękny widok na Los Angeles i okolice. Stamtąd też widać słynny napis „Hollywood”, najbardziej chyba charakterystyczny znak rozpoznawczy „Miasta Aniołów”. Po drodze zatrzymaliśmy w „El Pueblo”, które stanowi najstarszą część LA. Wieczorem natomiast odwiedziliśmy polskiego księdza Artura Gruszkę, który jest proboszczem parafii św. Franciszka w Fillmore. Spędziliśmy tam miły wieczór w gronie sympatycznych osób pochodzących z trzech różnych krajów. Na kolację zjedliśmy włoską pastę ugotowaną przez... Peruwiankę. Drugiego dnia, a więc w środę, zwiedzaliśmy Crystal Cathedral, czyli szklaną katedrę, która została zbudowana jako świątynia protestancka z inicjatywy słynnego pastora, Roberta H. Schullera, który niedaleko miejsca, gdzie obecnie znajduje się katedra, rozpoczął w 1955 roku głoszenie płomiennych kazań do ludzi słuchających go w zaparkowanych wokół samochodach. Świątynia została kupiona rok temu przez diecezję Orange i obecnie trwają przy niej prace, by nadać jej katolicki charakter. Ma to być nowa katedra diecezji. W tej chwili jest znana między innymi z tego, że posiada jeden z największych instrumentów muzycznych na świecie, czyli słynne organy Hazel Wright Memorial. Wnętrze tej monumentalnej świątyni zupełnie jednak nie przypadło mi do gustu. Nowi właściciele będą musieli się sporo natrudzić, by nadać temu wnętrzu katolicki, znacznie bardziej sakralny charakter, bo jak na razie, to przypomina ono bardziej gigantyczny amfiteatr niż świątynię. Po zwiedzeniu szklanej katedry położonej w Garden Grove, pojechaliśmy do misji San Juan Capistrano, jednej z najstarszych misji katolickich w Kalifornii. Bardzo mi się to miejsce spodobało. Ma ono swoisty duchowy klimat. Zwróciła moją uwagę również roślinność tego miejsca ze wspaniałymi okazami roślin kaktusowych. Wieczorem, po powrocie do domu, wybraliśmy się z Tadeuszem na spacer po plaży, która znajduje się niecałe 5 mil drogi od domu. Pogoda przez cały czas naszego pobytu była wiosenna: słońce, błękitne, niemal bezchmurne niebo, ciepło - ok. 18 stopni Celsjusza. Muszę przyznać, że Kalifornia zrobiła na mnie bardzo dobre, miłe wrażenie (mam tu na myśli jej klimat, krajobrazy, a nie liberalną i permisywną moralność jej artystycznych elit). Może dlatego, że swoim klimatem przypominała mi trochę słoneczną Italię. Chyba niedługo do niej wrócę, zostałem bowiem zaproszony do udziału w rekolekcjach RRN, które odbędą się w Kalifornii pod koniec marca. Być może uda się wtedy pojechać do San Diego. Tak się bowiem składa, że w mieście tym, o którym mówi się, że należy do najprzyjemniejszych miast Kalifornii, mieszkają cztery siostry Mary Jane. Tam też jest pochowany jej mąż. Na razie jednak będę żył wspomnieniami z opisanej tu wyprawy. Starałem się zresztą udokumentować ją swoim aparatem. Ponad 200 zdjęć jest tego najlepszym dowodem. Kilka z nich zamieszczam poniżej.

 
Katedra w Los Angeles

W tle napis "Hollywood"

Ks. Tadeusz i Mary Jane

Crystal Cathedral

Saint Juan Capistrano Mission

Kościółek w El Pueblo