niedziela, 31 marca 2013

Błogosławionych świąt!

Jaki fajny ksiądz!
Właśnie wróciłem z liturgii Wigilii Paschalnej, która trwała aż trzy godziny, głównie dlatego że czytane były wszystkie czytania, był też chrzest czterech dorosłych osób (przez zanurzenie) i bierzmowanie kilku innych. Muszę przyznać, że liturgia Triduum Paschalnego jest jednak bardziej uroczysta w Polsce, bardziej też poruszająca. Brakowało mi dzisiaj naszych polskich pieśni śpiewanych radośnie przez wiernych (nie mówiących już o naszej młodzieży i ich wielkosobotnich śpiewach). Mimo tego odczucia samą liturgię przeżyłem chyba dobrze. Nieco tylko zbulwersowałem się na samym końcu, podczas ogłoszeń. Proboszcz podziękował bowiem wszystkim: asyście, diakonowi, chórowi, paniom, które dekorowały kościół, tylko nie księżom. Nie chodziło mi specjalnie o mnie, lecz przede wszystkim o Tadeusza, który zresztą dzisiaj w liturgii nie uczestniczył, bo jest chory. Spowiadaliśmy wczoraj cały dzień – ja spowiadałem „tylko” 5 godzin, ale Tadeusz znacznie dłużej, i to mimo tego, że miał gorączkę i ból głowy. On też przygotowywał z ludźmi kaplicę adoracji. W czasie liturgii Męki Pańskiej ledwie mógł mówić. A dziś proboszcz w ogóle o nim nie wspomniał. Więc się wewnętrznie nieco wzburzyłem. Trudno mi to zrozumieć i zaakceptować, choć Tadeusz bronił proboszcza, twierdząc, że Amerykanie tacy po prostu są. Moje wzburzenie miało też i dobrą stronę. Pomyślałem dzisiaj ciepło o księdzu Janie, moim proboszczu z parafii św. Franciszka na Tarchominie, który umie publicznie docenić posługę swoich współpracowników, tym bardziej że przed świętami księża w parafii naprawdę dużo pracują. Dzisiaj ja doceniłem w swoim sercu jego posługę i życzliwość, której tyle razy od niego doświadczyłem. Księdzu Janowi, a także księdzu Markowi i Krzysztofowi (także ks. Adamowi), za którymi dzisiaj zatęskniłem, przesyłam tą drogą moje serdeczne świąteczne życzenia. Niech relacja z Jezusem będzie dla Was szczególnym źródłem wewnętrznej radości, bo tak naprawdę to tylko On, przez swą miłość, która wyraziła się także w naszym powołaniu, może nam dać to najprawdziwsze i najgłębsze poczucie własnej wartości. Moimi życzeniami obejmuję dzisiaj również całą wspólnotę parafii św. Franciszka. Wszystkim życzę radosnych i błogosławionych świąt Zmartwychwstania Pańskiego. Happy Easter!

piątek, 29 marca 2013

Wielki Czwartek – Dzień kapłański

Kaplica adoracji w kościele w Fort Collins
Dzisiejszy dzień jest dniem, w którym księża odnawiają swoje przyrzeczenia kapłańskie i dziękują za dar powołania. To także dzień, w którym w sposób szczególny winno się o nich  pamiętać, zwłaszcza w Polsce, gdzie na dobre rozwinęła się już prawdziwa nagonka na księży, żerująca na ich ludzkich słabościach. Papież Franciszek prosił dzisiaj: „Drodzy wierni, bądźcie blisko waszych kapłanów z miłością i modlitwą, aby byli pasterzami według serca Bożego”. Tym, którzy dzisiaj byli blisko mnie, którzy o mnie pamiętali, którzy się za mnie modlili, zwłaszcza tym, którzy przysłali mi życzenia, bardzo dziękuję. Jeśli chodzi o mnie, to uczestniczyłem w Mszy Krzyżma nie dzisiaj przed południem, lecz we wtorek w katedrze w Denver, a to dlatego, że tutejsza diecezja jest bardzo rozległa terytorialnie i wielu księży, jeśliby mieliby uczestniczyć w tej mszy w Wielki Czwartek, nie zdążyłoby na wieczorną liturgię do swoich parafii. Msza w katedrze była bardzo uroczysta, niebyt długa, i może dlatego nienużąca, choć ja akurat musiałem walczyć z sennością podczas kazania biskupa. To, na co zwróciłem uwagę i co bardzo mnie zbudowało, to fakt, że zarówno wierni, jak i księża uczestniczyli w niej w bardzo dużym skupieniu. Nie czułem się obco w gronie tutejszych kapłanów, może dlatego, że sporo z nich poznałem już osobiście. Dzisiaj z kolei koncelebrowałem mszę Wieczerzy Pańskiej w naszej parafii w Fort Collins. Ludzi było nawet sporo, choć nie tak dużo, jak się spodziewałem. Za chwilę pójdę do kaplicy adoracji (tutaj nie nazywa się jej ciemnicą), aby Panu Jezusowi obecnemu w tabernakulum ze skruchą w sercu (ze skruchą, bo zdaję sobie sprawę z mojej grzeszności i letniości, a więc z tego, że mógłbym być zdecydowanie lepszym, gorliwszym, świętszym księdzem) i zarazem z ufnością powierzyć swoje kapłaństwo i prosić, abym – jak mówił dzisiaj do kapłanów Ojciec Święty – chciał i potrafił z maksymalną życzliwością wychodzić z siebie ku innym i w ten sposób był prawdziwym pośrednikiem, a nie smutnym najemnikiem i zarządcą. I pokornie oto samo Was również proszę.

niedziela, 24 marca 2013

Niefortunne śniadanie

Ponieważ zostałem dzisiaj wyznaczony do odprawienia mszy wieczornych, o 17.15 i 20.00, miałem więc czas rano, by zjeść śniadanie. Na początek zjadłem jogurt z płatkami owsianymi. Uznałem jednak, że to jednak trochę za mało, tym bardziej, że w niedzielę nie mamy wspólnego lunchu. Po krótkiej chwili zastanowienia postanowiłem, że ugotuje sobie trzy jajka na wolno. Ponieważ gotowanie jajek w rondelku z wodą zajmuje trochę czasu (raptem kilka minut), by przyspieszyć proces ich obróbki cieplnej, wpadłem na „genialny” pomysł, by ugotować je w mikrofalówce. Nikt mnie wcześniej nie ostrzegł, że jajek w mikrofalówce się nie gotuje. Dlatego byłem niemile zaskoczony, gdy po upływie zaledwie minuty jajka w mikrofalówce wybuchły. Możecie sobie wyobrazić, jak ta mikrofalówka po wybuchu wyglądała wewnątrz. Trochę czasu mi zajęło, zanim ją wyczyściłem. Kiedy zdegustowany tym niefortunnym wydarzeniem, miałem zamiar wyrzucić do kosza zawartość miseczki, w której uprzednio umieściłem owe trzy jajka, okazało się jednak, że jedno z nich ocalało. Uznałem, że zjedzenie go chociaż trochę zrekompensuje straty, które poniosłem i uśmierzy moją irytację. Niestety, najgorsze było dopiero przede mną. Kiedy bowiem stuknąłem łyżeczką w skorupkę ocalałego jajka, jajko to niespodziewanie wybuchło w moim ręku. Najgorsze było jednak to, że cała jego zawartość wystrzeliła mi prosto w twarz, szczególnie w okolicy prawa oka. Na dodatek, była ona bardzo gorąca. Oko ocalało, ale pod okiem skóra została poparzona. Nawet pies, który siedział obok mnie w oczekiwaniu na jakiś kęs, wyglądał na mocno zdziwionego. Nawet zaszczekał, jak zobaczył moją twarz po eksplozji jajka. A ja? Przez moment byłem w małym szoku. Później pobiegłem do łazienki, by się umyć i nałożyć na prawy policzek maść przeciwko oparzeniom. Potem wróciłem do kuchni, by posprzątać pozostałe resztki jajka, które leżały na stole i podłodze. Myśli miałem, rzecz jasna, mało optymistyczne. Pomyślałem, że z wiekiem zawodzi mnie instynkt samozachowawczy albo że, po prostu – im jestem starszy, tym chyba głupszy. W każdym razie, doszedłem do smutnego wniosku, że śmiercią naturalną to ja raczej nie umrę, jeśli nadal będę wykazał taki brak wyobraźni. Na szczęście przed popadnięciem w skrajny defetyzm powstrzymała mnie lektura dzisiejszego kazania papieża Franciszka, który powiedział między innymi, że chrześcijanin nigdy nie powinien się zniechęcać ani smucić, ponieważ jego radością jest Jezus oraz świadomość, że On jest zawsze z nami, także w chwilach trudnych, gdy w naszym życiu pojawiają się problemy i przeszkody: „Nigdy nie bądźcie ludźmi smutnymi: chrześcijanin nigdy nie może być smutny! Nie poddawajcie się zniechęceniu! Nasza radość nie podchodzi z posiadania wielu rzeczy, ale rodzi się ze spotkania Osoby: Jezusa”. Po przeczytaniu tych słów humor mi się znacznie polepszył. Siedzę sobie teraz z kubkiem cappuccino w ręku, jem popularne w USA ciasto bananowe i myślę sobie, że życie jest jednak piękne, mimo drobnych, niemiłych incydentów, które niekiedy się zdarzają, i które przypominają nam, że pełnia naszego szczęścia będzie możliwa dopiero w niebie. Chciałbym, aby Wielki Tydzień, który się właśnie rozpoczął, ożywił we mnie świadomość tego, że, jak to powiedział papież Franciszek „będąc z Jezusem, nigdy nie jesteśmy sami, nawet w chwilach trudnych, nawet kiedy na drodze życia napotykamy problemy czy trudności, które wydają się nie do pokonania, a jest ich tak wiele! […] na tym polega nasza radość, nadzieja, którą musimy wnosić w nasz świat”. Czego sobie i Wam wszystkim, drodzy przyjaciele, życzę z całego serca!

sobota, 23 marca 2013

Zima w Kolorado


Ulica, przy której mieszkam
Do Fort Collins w końcu zawitała prawdziwa zima, choć mamy już kalendarzową wiosnę. Zaczęło padać  wczoraj wieczorem, a dzisiaj sypie cały dzień, i zdaje się że nie zamierza przestać. Ludzie w zasadzie się cieszą, bo Kolorado jest bardzo suchym stanem. Wszystkie jego zasoby wodne pochodzą z gór. Im więcej śniegu, tym większa szansa, że nie będzie kłopotów z wodą, tym bardziej, że Kolorado dostarcza wodę do innych stanów, między innymi do Kalifornii. Wszyscy uważają, że i ja powinienem się cieszyć, bo wreszcie jest tutaj jak w Polsce. Mam zresztą czasami wrażenie, że niektórzy lokują nasz kraj gdzieś w okolicy Syberii. Muszę ich przekonywać, że i w Polsce bywa bardzo słonecznie i ciepło, choć akurat obecny czas nie najlepiej nadaje się do ilustracji tej prawdy. Postanowiłem zamieścić parę fotek, które zrobiłem dzisiaj rano, tak ku pokrzepieniu serc przyjaciół i znajomych w ojczyźnie, którzy z utęsknieniem czekają na nadejście prawdziwej wiosny. Przynajmniej pogodę mamy podobną.






czwartek, 21 marca 2013

Arches National Park


W poniedziałek i we wtorek udaliśmy się z Tadeuszem na wycieczkę do Arches National Park w stanie Utah. Tak naprawdę to ruszyliśmy z Fort Collins w niedzielę po południu, ale do Moab dojechaliśmy we wtorek około południa. Noc z niedzieli na poniedziałek spędziliśmy w mieście Glenwood Springs, w motelu prowadzonym przez polskie małżeństwo. Bardzo mili ludzie i na dodatek życzliwie nastawieni do księży, co znalazło wyraz między innymi w tym, że nie chcieli od nas pieniędzy za nocleg. Nie wiem, czy to dobrze, ale niespecjalnie przeciwko temu protestowaliśmy. Podróż do Glenwood nie była łatwa, ponieważ w górach, już za Denver, padał marznący deszcz, było więc bardzo ślisko. Na dodatek w kanionie przed samym Glenwood przewrócił się tir i zablokował na 4 godziny drogę w kierunku Utah. Z tego powodu zameldowaliśmy się w motelu krótko przed 21.00. Następnego dnia rano, po odprawieniu mszy i odmówieniu jutrzni, udaliśmy się do parku, do którego dotarliśmy po kilku godzinach jazdy samochodem. Arches National Park należy do najbardziej znanych i najpiękniejszych parków w USA. Pogodę mieliśmy znakomitą: słońce, dosyć ciepło, niebo bezchmurne (nie wiem, czy wypada mi podawać tę informację, wiem bowiem, że w Polsce, ku irytacji wielu osób, wiosna się opóźnia, więc taka informacja, że gdzie indziej ludzie cieszą się ciepłymi i słonecznymi dniami może kogoś jeszcze bardziej zirytować, co z kolei może spowodować raczej mało przyjemne reperkusje w kontakcie z bliźnimi). Pierwszego dnia, w poniedziałek, wędrowaliśmy kilkoma, niezbyt trudnymi, ale za to bardzo malowniczymi szlakami. Wieczorem, ponieważ cały dzień żywiliśmy się głównie bananami, jabłkami i kilkoma plasterkami szynki z indyka, postanowiliśmy zjeść coś nieco bardziej okazałego. Poszliśmy do restauracji meksykańskiej. Obaj zamówiliśmy rybę, wcześniej jednak dostaliśmy darmową przystawkę w postaci chipsów z ostrym sosem. Byliśmy tak głodni, że zanim przynieśli nam główne danie, poprosiliśmy o kolejną porcję chipsów, których nam nie odmówiono. Niestety, był to poważny błąd, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Po kolacji, zamiast doznawać błogiego uczucia, jakie z reguły towarzyszy człowiekowi wówczas, gdy się porządnie nasyci, przez dłuższy moment skręcałem się z bólu. Ani chybi to przez te chipsy. Na szczęście spacer po mieście spowodował, że moje cierpienie skończyło się po kilkunastu minutach. We wtorek, podobnie jak dzień wcześniej, odprawiliśmy rano msze, po tym poszliśmy do motelu na kawę i kawałek ciasta (dalibóg, zupełnie nie wiem, dlaczego nazywają to śniadaniem), a następnie pojechaliśmy do parku. Tym razem szliśmy najdłuższym szlakiem, składającym się z trzech odcinków o różnych poziomach trudności. Cała wędrówka zajęła nam około 5 godzin. Na początku było trochę chłodno, ale później słońce przebiło się przez mgłę (albo coś podobnego) i zrobiło się bardzo ciepło. Niestety, znów popisałem się brakiem wyobraźni. Nie wziąłem żadnej czapeczki na głowę, w efekcie słońce mocno przypaliło moją nieosłoniętą łysinę. Łatwo się domyśleć, jak bardzo wieczorem (i jeszcze dzisiaj) piekła mnie skóra na głowie, która wyglądała zresztą okropnie – taka czerwona jak rak. No cóż, najwyraźniej w moim przypadku każde miłe doświadczenie musi być okupione jakąś formą cierpienia. Dzisiaj Dorin (to pani, która nam gotuje na plebanii) tak się przejęła moją spaloną łysiną, że aż sama kupiła mi jakiś żel przeciwko oparzeniom słonecznym i kazała smarować nią głowę. Gdy piszę te słowa, skóra już mnie właściwie nie piecze, ale na pewno za parę dni zniszczony naskórek będę mógł zdejmować całymi płatami. No i pięknie będę wtedy wyglądał, nie ma co. Dla kronikarskiej ścisłości dodam, że w drogę powrotną wyruszyliśmy około 5 po południu. Na plebanię w Fort Collins dotarliśmy równo o północy. Po drodze, ponieważ znów w ciągu dnia żywiliśmy się głównie bananami i jabłkami (doszły jeszcze marynowane ogórki, kawałek kurczaka i jeden energetyczny batonik), postanowiliśmy zatrzymać się na jakiś lekki posiłek. Ja, pomny na to co się działo poprzednio dnia, miałem zamiar zjeść jedynie jakąś sałatkę. Szukając odpowiedniego „punktu gastronomicznego”, trafiliśmy przypadkowo na restaurację o wdzięcznej nazwie „Polanka”, prowadzoną przez Polaków. Restauracja okazała się jednak zwykłym barem mlecznym i to raczej dość mizernym. Menu bardzo ubogie, wystrój niemal jak w PRL-u. Mimo wszystko zdecydowaliśmy się, zresztą za namową właścicielki, zjeść zupę grochową i po trzy placki ziemniaczane. Zupa była nawet dobra, ale placki… sam robię lepsze. Niestety powiedziałem o tym Tadeuszowi, który teraz domaga się, bym przy najbliższej okazji usmażył mu placki. No i masz babo (raczej chłopie) placek! Mam jednak nadzieję, że jest to tylko chwilowa fanaberia i niedługo o tym zapomni. Sama wyprawa była bardzo udana. Jeśli, drogi czytelniku, będziesz kiedykolwiek w USA, to koniecznie pojedź do Utah, by zobaczyć Arches National Park. Naprawdę warto. 














niedziela, 17 marca 2013

Parafia w Fort Collins


Parafia Błogosławionego Jana XXIII w Fort Collins, gdzie mieszkam i posługuję już od ponad dwóch miesięcy, jest bardzo żywą, dynamiczną wspólnotą. Liczy ona sobie nie więcej niż dwa tysiące wiernych, przy czym sporą część z nich, około 600 osób, stanowią studenci Colorado State University. Wśród wielu pozytywnych rzeczy, które tu mogę obserwować, zaskakuje mnie zwłaszcza ofiarność ludzi. Dzięki niej proboszcz w ogóle nie musi martwić się o finanse. Większość funduszy gromadzona jest za pomocą fundraisingu, czyli specjalnych zbiórek. Zdarza się czasami, że ktoś z parafii ofiarowuje większą kwotę pieniędzy. Całkiem niedawno na przykład proboszcz otrzymał donację od jakiegoś parafianina w wysokości 300 tysięcy dolarów! Nic więc dziwnego, że jest w stanie zatrudnić aż 15 osób, w tym 8 osób na cały etat, a siedem na pół etatu. Tylko zazdrościć. Kiedy komuś powiedziałem, że w mojej parafii w Warszawie organizowane są comiesięczne zbiórki na rzecz budowy kościoła i że ich wysokość rzadko kiedy przekracza 1500 dolarów, nie mógł w to uwierzyć i w efekcie stwierdził z lekką nutą wyższości, że z tego wynika, iż wierni w Ameryce są o wiele bardziej odpowiedzialni za swój Kościół, także w wymiarze materialnym, niż w Polsce. Nie wiem, czy tak jest, ale z pewnością dzięki ofiarności swoich parafian ksiądz Rocco, tutejszy proboszcz, jest w stanie wspierać finansowo wiele inicjatyw, a jest ich naprawdę dużo. Dodatkowo w parafii pracuje pięcioro tzw. misjonarzy z organizacji FOCUS. Ci misjonarze to świeccy wolontariusze, z reguły młode osoby, które poświęcają cały swój czas (z reguły jest to okres dwuletni) pracy ze studentami w kampusie uniwersyteckim i w parafii. Główną formą ich posługi jest prowadzenie grup biblijnych i tzw. mentoring, który polega na tym, że osoba będąca misjonarzem Focus sprawuje indywidualną opiekę duchową nad pewną grupą studentów, którzy o to poproszą. Można powiedzieć, że mentoring jest formą towarzyszenia duchowego. Misjonarze utrzymują się z ofiar wiernych. Bardzo silną grupę zaangażowaną w duszpasterstwo parafialne stanowią również Rycerze Kolumba. Do tutejszej wspólnoty parafialnej należy około 50 mężczyzn. Oprócz pomocy ubogim organizują oni także wiele spotkań integracyjnych dla samych parafian, których obowiązkową częścią jest wspólny posiłek. Proboszcz może liczyć także na kilkudziesięciu szafarzy nadzwyczajnych, którzy pomagają w rozdzielaniu Krwi Pańskiej w czasie każdej mszy (Komunia św. w parafii jest pod dwiema postaciami), zanoszą Pana Jezusa do chorych, przygotowują dary do mszy. Oprawę muzyczną na mszach niedzielnych zapewnia za każdym razem inny chór. W każdej grupie muzycznej jest od kilku di kilkunastu osób. Mógłbym jeszcze wymienić inne osoby zaangażowane w życie parafii, jak na przykład osoby działające na rzecz obrony życia dzieci nienarodzonych. Jest tu też grupa Ruchu Rodzin Nazaretańskich, którą opiekuje się ks. Tadeusz. Wszystko to składa się na obraz bardzo żywej wspólnoty. We mszach w dni powszednie uczestniczy sporo osób, na przykład rano jest to liczba sięgająca 50, a czasami i więcej osób. W niedzielę w niektórych mszach grono uczestników jest bardzo liczne, co świadczy o tym, że większość katolików mieszkających na terenie parafii nie lekceważy obowiązku uczestnictwa w Eucharystii w tym dniu. Przychodzą na msze często całymi rodzinami, również z dziećmi. Zaskakujące jest dla mnie to, że dzieci nie przeszkadzają podczas liturgii. Zawsze są przy rodzicach (opuszczają ich tylko na chwilę w czasie składania ofiar pieniężnych, by podejść do księdza, który stoi przed ołtarzem z koszyczkiem, gdzie wrzucają swoje banknoty), nigdy nie biegają po kościele (tutaj jest to w ogóle niewyobrażalne, by dziecko mogło innym przeszkadzać w przeżywaniu Eucharystii), chyba też ani razu nie słyszałem, by któreś dziecko krzyczało czy rozmawiało. Jeśli jakieś dziecko nie jest w stanie usiedzieć spokojnie, to wówczas po prostu jedno z rodziców wychodzi z nim za oszklone drzwi do holu, który oddziela wejście do części, gdzie odprawiana jest msza, od głównego wejścia. Ale z tego, co zauważyłem, takie wychodzenie z dzieckiem praktycznie się nie zdarza. Nie wiem, jak to się dzieję. Myślę, że niektórzy katolicy z Polski, choćby z mojej parafii św. Franciszka w Warszawie (oj, narażę się niektórym tym, co teraz tutaj napiszę), którzy tak alergicznie, a czasami nawet agresywnie reagują na prośby, by nie hołdowali zasadzie, że dziecku w kościele wolno wszystko, mogliby się od katolików z parafii w Fort Collins wiele nauczyć. Sądzę zresztą, że nierzadko nie jest to sprawa jakichś specjalnych umiejętności do nauczenia, ile raczej po prostu zwykłej kultury i odpowiedzialności za sakralny wymiar Eucharystii, która nie jest przecież zwykłym spotkaniem, lecz ponawianą na ołtarzu ofiarą Chrystusa. W każdym razie jeszcze się nie zdarzyło, a odprawiam tu w niedzielę z reguły dwie msze, by jakieś niesforne dziecko utrudniało mi celebrację Eucharystii. Moim zdaniem dobrze to świadczy o rodzicach tych dzieci, także o ich szacunku dla innych uczestników liturgii. W USA jest taki zwyczaj, że ksiądz po odprawieniu mszy nie wraca do zakrystii, lecz udaje się do drzwi wejściowych i tam wita się z wszystkimi (no, może nie ze wszystkimi, lecz na pewno z większością). Dla wiernych jest to okazja to krótkiego kontaktu z księdzem. Bardzo często dziękują oni wtedy za odprawienie mszy, za kazanie. Nie chce się chwalić (lecz mimo to się pochwalę), ale miło jest słyszeć wypowiadane stosunkowo często takie na przykład słowa: „Dziękuję za piękną liturgię”; „Twoje kazanie, ojcze (do księdza Amerykanie mówią „Father”), bardzo mi pomogło”; „Dobrze, ojcze, że jesteś z nami”. Ostatnio wiele osób modli się, bym otrzymał pozwolenie na dalszy pobyt w USA (7 marca minęło moje pierwsze pozwolenie na pobyt tutaj i właśnie ubiegam się o jego prolongatę, co nie idzie wcale tak łatwo, bo Urząd Emigracyjny domaga się dodatkowych dokumentów potwierdzających, że naprawdę mam zamiar wrócił latem do kraju). Generalnie pobyt w parafii Błogosławionego Jana XXIII w Fort Collins jest dla mnie bardzo cennym doświadczeniem. Uczę się nie tylko angielskiego, korzystając z wielkiej życzliwości wielu parafian, ale też poznaje Kościół amerykański, który tu w Fort Collins (zdaje się, że nie tylko w tym mieście, lecz także w całym Kolorado) jest zdumiewająco żywy i mocny. Myślę, że to doświadczenie przyniesie dobre owoce w czasie mojej posługi duszpasterskiej po powrocie do kraju. Taką przynajmniej mam nadzieję.

piątek, 15 marca 2013

Pierwszy dzień nowego pontyfikatu

Minął pierwszy dzień pontyfikatu Ojca Świętego Franciszka. Tak jak większość katolików, również i ja byłem zaskoczony, kiedy po raz pierwszy usłyszałem nazwisko nowego papieża. Wydaje się jednak, w świetle informacji na temat jego dotychczasowej posługi duszpasterskiej, że wybór dokonany przez kardynałów elektorów był bardzo dobry. Myślę, że wraz z upływem czasu będziemy się o tym coraz bardziej przekonywali. Przy okazji wyboru nowego sternika Kościoła zwróciłem uwagę na różnicę w sposobie komentowania tego wydarzenia przez media amerykańskie i polskie. Z przykrością stwierdzam, że ta różnica jest bardzo wyraźna, niestety na niekorzyść polskich środków przekazów. Główne media w USA informowały o konklawe dość obiektywnie. Nawet CNN, która należy do mediów zdecydowanie liberalnych, relacjonowała przebieg konklawe bardzo profesjonalnie. W studio często gościli znani przedstawiciele Kościoła, zarówno świeccy, jaki i, bynajmniej nie „postępowi”, duchowni. Przy tej okazji emitowano ciekawe materiały na temat Kościoła. Było w tym sporo szacunku dla religii wyznawanej przez jedną czwartą obywateli Stanów Zjednoczonych. Samą decyzję konklawe przyjęto zasadniczo pozytywnie. Również o nowym papieżu opinie są przychylne. Nikt nie robi mu zarzutu z tego, że jest „konserwatywny”, tym bardziej, że sam ten termin jest w USA obciążony konotacjami politycznymi i nie bardzo pasuje do oceny poglądów głowy Kościoła. Tymczasem w polskich mediach, na stronach internetowych głównych portali i gazet, w telewizji TVN czy Polsat, nawet w telewizji publicznej, głównymi ekspertami komentującymi wydarzenia w Watykanie byli często ludzie znani ze swojego antykatolicyzmu lub bardzo świeckiego, niebywale powierzchownego sposobu patrzenia na Kościół: Środa, Szostakiewicz, Hartman, Sipowicz, Bartoś i im podobni. Po wyborze papieża, kiedy okazało się, że kardynałowie nie spełnili życzeń naszych rodzimych koryfeuszy postępu i zamiast „liberała” wybrali „konserwatystę”, zdecydowanego przeciwnika aborcji, eutanazji, tzw. małżeństw homoseksualnych, zaczęło się dyskredytowanie nowego papieża, w czym prym wiedzie, rzecz jasna, Gazeta Wyborcza. W ogóle muszę przyznać, że natężenie antyklerykalizmu i wrogości wobec Kościoła w mainstreamowych mediach w Polsce, w porównaniu z mediami amerykańskimi, jest porażająco silne. Tutaj w USA, choć liberalne media, z New York Times na czele, dość często krytykują moralne nauczanie Kościoła, to jednak taki prymitywny antyklerykalizm, jaki reprezentuje ostatnio na przykład redaktor Tomasz Lis lub jaki jest promowany w publicznej telewizji (mam tu na myśli ostatni skandaliczny, bluźnierczy występ kabaretu Limo), jest tu zupełnie niespotykany. W USA w ogóle kpienie z czyichś przekonań religijnych jest bardzo źle widziane. W poważnych mediach jest to właściwie niemożliwe. Jestem coraz bardziej zasmucony i zaniepokojony tym, co się dzieje w Polsce w sferze publicznej. Tutaj w Fort Collins jest normalną rzeczą, że mogę pójść „pod koloratką” do jakiejś kafejki, by napić się kawy, czy do restauracji na obiad lub na zakupy do sklepu. Nigdy nie spotkałem się z demonstracją jakiejś niechęci, choćby tylko poprzez spojrzenie, wobec mnie jako księdza, a raczej przeciwnie: z uprzejmością i życzliwością. A przecież większość ludzi, których spotykam w takich miejscach czy po prostu na ulicy nie jest wyznania katolickiego. W Polsce, w kraju katolickim, bycie katolikiem, a tym bardziej księdzem, zaczyna być coraz trudniejsze właśnie z powodu otwarcie manifestowanego i promowanego, także w wymiarze politycznym, antyklerykalizmu, niekiedy bardzo wulgarnego, o czym łatwo można się przekonać, śledząc fora internetowe, na których toczy się dyskusja na tematy związane z Kościołem. Aż czasami nie chce mi się wracać do kraju. Ale wrócę, bo na szczęście, choć klimat społeczny kreowany przez niektórych ideologicznie zacietrzewionych dziennikarzy i  polityków staje się trudny do zniesienia, to w bezpośrednich kontaktach z ludźmi, których dane mi jest spotykać w ramach mojej kapłańskiej posługi, zdecydowanie więcej doznaje życzliwości niż niechęci, nie licząc tych kilku przykrych incydentów, które czasami się zdarzają, choćby podczas wizyty duszpasterskiej. Więc, drodzy przyjaciele, nie ma powodów do obaw – wrócę. Właściwie to już się nie mogę doczekać powrotu. Jeszcze tylko cztery miesiące.

piątek, 1 marca 2013

Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych



Osuszył czas mokradła krwi,
Czerwone słońce znów w zenicie...
Czy warto było w wojny dni
Za taki kraj oddawać życie?

Słychać pokoleń drwiący śmiech,
To komuniści mają święto,
Lecz Mądry Bóg w Osobach Trzech
Pojmuje, za co Was wyklęto.

Zanim ostatni pójdzie z Was
W niebieskiej partyzantce służyć,
Wszyscy staniemy jeszcze raz.
Może historia się powtórzy...

Ujada sztab lewackich szmat
I wściekle wrzeszczy swołocz UBecka
Że tamtą Polskę uznał świat,
Gdy armia tkwiła w niej sowiecka.

Amerykański pisze Żyd
O Waszej za holocaust winie,
Obce Żydowi słowo "wstyd",
Choć w polskiej chował się rodzinie.

Zanim ostatni pójdzie z Was
W niebieskiej partyzantce służyć,
Wszyscy staniemy jeszcze raz.
Może historia się powtórzy...

Wystawę oto macie dziś,
Skoro najlepszą bronią pamięć
I groźna tej wystawy myśl
- Że wolnych ludzi nic nie złamie.

Niech się prostuje nieszczęść splot
I niechaj drżą moskiewskie karły.
Hańba wierzącym w Sierp i Młot,
Chwała za niepodległość zmarłym.

Zanim ostatni pójdzie z Was
W niebieskiej partyzantce służyć,
Wszyscy staniemy jeszcze raz.
Może historia się powtórzy...