sobota, 31 grudnia 2016

Mija Rok






Czas jest naj­lep­szym nau­czy­cielem,
ale nieczęsto ma dob­rych uczniów
                        (Francois Mauriac)

Mija kolejny rok. Słuchając refleksyjnej piosenki Czerwonych Gitar, myślę, rzecz jasna, o przemijalności czasu: "Przemija postać tego świata". Odczuwam to bardziej niż kiedyś. Może dlatego, że moja przeszłość góruje już nad moją przyszłością, bo więcej dni za mną niż przede mną. Chrześcijanin nie powinien oglądać się zbyt często wstecz, skoro z powodu "bezpowrotności" czasu nie mamy już wpływu na to, co się wydarzyło. Mimo to w ostatnim dniu roku, który umownie kończy kolejny okres naszego życia, warto jednak obejrzeć się za siebie i zrobić rachunek sumienia. Czy był to dla mnie dobry czas? Czy go dobrze wykorzystałem? Czy mogę być zadowolony z tego, jak go przeżyłem? Gdy niekiedy wspominam moje pomyłki, błędy i upadki, których nie uniknąłem w przeszłości, to wówczas rodzi się we mnie pragnienie, by móc cofnąć czas. Chciałbym wrócić do tych chwil, kiedy stałem przed jakimś wyborem, kiedy decydowałem o tym, co mam zrobić. Chciałbym wsłuchać się uważnie w głos mojego sumienia, w Boże natchnienia, posłuchać rad dobrych ludzi i pójść w innym kierunku niż poszedłem. Co się jednak stało, to się nie odstanie. Trzeba się pogodzić z tym, że nieodwracalne są nasze czyny dokonane w przeszłości. Historia mojego życia, także ta najnowsza, obejmująca kończący się rok, to skarbiec wielu doświadczeń, również tych trudnych, bolesnych, i nawet tych będących powodem do wstydu. Wiem jednak, że nie chodzi oto, aby je wypierać z pamięci, udawać, że ich nie było, lecz chodzi raczej o to, pomagały mi żyć w prawdzie o mnie samym, kształtowały pokorę i w końcu mobilizowały do wołania o Miłosierdzie. Koniec starego roku to także dobra okazja do tego, by jeszcze raz przyjrzeć się swojej hierarchii wartości. Co jest dla mnie ważne? Czy wiem, co jest naprawdę ważne? Czy wiem, na co z pewnością powinienem mieć czas? Ale nade wszystko to okazja do tego, by wzbudzić w sobie wdzięczność za dobro, którego w minionym roku doświadczyłem. To nade wszystko okazja, by dziękować dobremu Bogu za Jego łaskawość, za bardzo liczne jej przejawy. Wśród nich pierwsze miejsce zajmują ludzie, których w odchodzącym roku dane mi było spotkać na ścieżkach mojego życia, z którymi mogłem wspólnie przeżywać miłe i dobre chwile, z którymi mogłem prowadzić ciekawe, inspirujące rozmowy. Od tylu ludzi doznałem tak wiele życzliwości. Sam wielokrotnie przekonałem się, że nie czynią nas szczęśliwymi dobra materialne, ale ludzka dobroć. Chciałbym ją częściej dostrzegać, bardziej doceniać i odwzajemniać. To jest moje pragnienie-życzenie, z którym wchodzę w Nowy Rok, witając go z nadzieją.

piątek, 30 grudnia 2016

W poszukiwaniu wiary

Bł. Karol de Foucauld
Historyk filozofii starożytnej, Diogenes Laertios, żyjący w III wieku po Chrystusie,  w swoim dziele Żywoty i poglądy słynnych filozofów, opisując życie i twórczość niejakiego Diogenesa z Synopy, filozofa greckiego, który był jednym z luminarzy nurtu myśli nazwanego później cynizmem, wśród wielu jego opinii, z reguły ubranych w formę mądrościowych sentencji, wygłaszanych zazwyczaj z dużą dozą ironii, a nawet sarkazmu, przytacza również następujące słowa: „Szukam człowieka”. Ponoć miał on zwyczaj wypowiadać je, chodząc za dnia pomiędzy ludźmi z zapaloną pochodnią. Słowa te miały oznaczać pragnienie znalezienia wśród spotykanych ludzi kogoś, kto faktycznie żyłby „po ludzku”, to znaczy kogoś, kto niezależnie od zewnętrznych okoliczności, poza konwenansami i wszystkimi regułami narzuconymi przez skłonne do konformizmu społeczeństwo, a także ponad kaprysami zmiennego losu, odkrywa swoją prawdziwą naturę, żyje z nią w zgodzie i osiąga w ten sposób stan wewnętrznej równowagi i względnego spokoju ducha. Zacytowane powyżej słowa Diogenesa, ilekroć je sobie przypominam, nierzadko przywodzą mi na myśl pewne retoryczne pytanie, które Jezus stawia na zakończenie swojej zachęty do wytrwałej i nieustannej modlitwy: „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” (Łk 18, 8). Zatem przy powtórnym swoim przyjściu na ziemię Jezus będzie szukał ludzi mających wiarę. Powyższe pytanie sugeruje, że niekoniecznie znajdzie ich wśród tych, którzy sami będą uważać się za wierzących. Kim zatem jest człowiek posiadający wiarę? Co to w ogóle znaczy wierzyć? Sądzę, że aby lepiej zrozumieć, czym jest wiara i na czym polega życie człowieka wierzącego, warto odwołać się do pewnej sceny z Ewangelii, opisanej między innymi przez św. Łukasza, w której Jezus zwraca się do różnych napotkanych ludzi z wezwaniem «Pójdź za Mną!». Ze strony jednego z nich pada następująca deklaracja: «Panie, pozwól mi najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca!» Jezus odpowiada mu wówczas tymi słowami: «Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych, a ty idź i głoś królestwo Boże!»” (Łk 9, 60). Słowo „umarłym”, użyte w pierwszej części przytoczonej tu wypowiedzi Jezusa („zostaw umarłym”), odnosi się do tych, których ciało jest wprawdzie żywe, lecz duch – w pewnym sensie martwy. Stan owej duchowej inercji jest tu pokazany jako konsekwencja egzystencji ukierunkowanej jedynie na doczesność, rozgrywającej się wyłącznie w obrębie tego, co doraźne i przemijające. Pójście za Jezusem powoduje, przeciwnie, wyrwanie się z tego stanu, skutkuje swoistym wewnętrznym przebudzeniem i w konsekwencji prowadzi do całkowicie nowego sposobu życia. Wiara jest więc rewolucyjnym, egzystencjalnym odniesieniem do Jezusa jako przewodnika w wędrówce po ścieżkach codziennego życia. Można ją nazwać duchową przyjaźnią, która pogłębia się na miarę dostrzegania znaków miłującej obecności Boga. Czasami zdarza się nam spotykać kogoś, kto budzi naszą sympatię i jawi się jako osoba godna zaufania. Dążymy wówczas do nawiązania z nią bliższych, osobistych relacji. Jeśli nam się to udaje, wówczas osoba ta wywiera coraz większy wpływ na nasze życie. Gdy jest to osoba mądra, dobra, życzliwa, to jej wpływ na nasze życie staje się bardzo pozytywny i przeobrażający nas wewnętrznie. W myśl powiedzenia: „Z kim się zadajesz, takim się stajesz”. Wiara jest nie tylko zadawaniem się z Jezusem, lecz także zdawaniem się na Niego, ciągłym czerpaniem z Jego mądrości przez uważne wsłuchiwanie się w Jego słowa. Jest też nieustannym pytaniem się: „Co chcesz, Panie, abym uczynił”. Jest to relacja znacząca, nadająca egzystencji człowieka wierzącego niepowtarzalny rys: „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. Choć nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie” (Ga 2, 20). Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę we mnie, gdy przyjdzie? Panie, zaradź memu niedowiarstwu! Przymnóż mi wiary!

Ojcze,
Powierzam się Tobie,
Uczyń ze mną co zechcesz.
Cokolwiek uczynisz ze mną,
dziękuję Ci.
Jestem gotów na wszystko,
Przyjmuję wszystko,
aby Twoja wola spełniała
się we mnie i we wszystkich
Twoich stworzeniach.
Nie pragnę nic więcej mój Boże.
W Twoje ręce powierzam
ducha mego,
Z całą miłością mojego serca.
Kocham Cię
i miłość przynagla mnie,
by oddać się całkowicie
w Twoje ręce,
Z nieskończoną ufnością,
Bo Ty jesteś moim Ojcem.

Karol de Foucauld

wtorek, 27 grudnia 2016

Savonarola o miłości

Girolamo Savonarola
Dzisiaj wieczorem, po powrocie z kolędy, zacząłem porządkować na twardym dysku w moim komputerze folder „Moje dokumenty”. Znajduje się tam wiele plików, zawierających głównie teksty pisane dawno temu do szuflady jako zapis chwilowych przemyśleń, które rodziły się spontanicznie, najczęściej pod wpływem jakiegoś przeżycia lub doświadczenia. Ale znajdują się tam również teksty, które zawierają fragmenty tłumaczeń dość różnych autorów: starożytnych, średniowiecznych, renesansowych. Są wśród nich filozofowie, teologowie, mistycy. Szczególnie jeden tekst przykuł na dłużej moją uwagę. Chodzi o jedno z kazań Hieronima Savonaroli. Savonarola to niezwykła, fascynująca postać włoskiego renesansu, uosabiająca to, co w nim było jasne, mądre i najbardziej uduchowione. Być może znajdę kiedyś czas, by się dłużej zatrzymać nad tą tragiczną postacią. Teraz chciałbym przytoczyć niewielki fragment jego kazania o miłości jako regule i mierze wszystkiego. Oto on:
Jak gałęzie, liście, kwiaty i owoce zawierają się potencjalnie w korzeniach drzewa, tak i wszelkie prawa oraz przykazania, które są miarą i regułą czynów człowieka, kierując jego postępowaniem, zawierają się wirtualnie w miłości jako ich fundamencie. Miłość jest bowiem miarą i regułą wszystkich miar i wszystkich reguł, stanowiąc w ten sposób miarę i regułę dla wszystkich praw. Każde prawo szczegółowe jest miarą i regułą dla określonego aktu i działania, nie będąc jednocześnie regułą dla innych działań. Inaczej jest natomiast, gdy chodzi o miłość, gdyż jest ona regułą i miarą wszystkich działań ludzkich. I dlatego ten, kto kieruje się prawem miłości, kieruje dobrze samym sobą i innymi, we właściwy sposób interpretując wszystkie prawa. 

Savonarola w swoim kazaniu podaje trzy przykłady, które pokazują, jak ważna jest miłość w realizacji powołania człowieka. Są to: bycie kierownikiem duchowym, bycie matką i bycie lekarzem. Według niego bez miłości w sercu nie można być ani dobrym kierownikiem duchowym, ani dobrą matką, ani dobrym lekarzem. Zagląda na ten blog przynajmniej jeden student medycyny. Znam go bardzo dobrze. Wiem, że chce być dobrym lekarzem. Jemu więc, a także jego siostrze, która również studiuje medycynę, dedykuję poniższe słowa Savonaroli:
Weźmy przykład lekarza, który okazuje życzliwość i miłość choremu. Możemy być pewni, że miłość nauczy go wszystkiego i będzie miarą i regułą dla zastosowania wszystkich reguł i praw medycyny. Dzięki niej z wielką starannością wykorzysta on znajomość tych praw dla dobra chorego. Bez posiadania w sobie miłości troszczyć się będzie jedynie o swój zarobek, a nie o zdrowie chorego. Jeśli natomiast będzie się o nie troszczyć z miłością, wówczas podejmie wszelki trud, uczyni wszystko co w jego mocy i, nie zważając na swe zmęczenie, przyjdzie do chorego, gdy będzie trzeba, nawet dwa lub trzy razy w ciągu dnia, starając się wszystko dobrze zrozumieć, zapisać właściwe lekarstwa i dopilnować, by wszystko zostało wykonane zgodnie z jego zaleceniami.

Myślę, że już sam wybór studiów medycznych powinien być inspirowany miłością do przyszłych pacjentów. Chodzi tu o wewnętrzną, duchową siłę stale motywującą do rzetelnego studiowania, a później do ciągłego dokształcania się. Savonarola nie przeciwstawia miłości kompetencjom. Przeciwnie – im więcej miłości, tym więcej kompetencji. Same jednak kompetencje bez miłości czynią z lekarza bezdusznego, choć zarazem wysoko wykwalifikowanego specjalistę. Spostrzeżenia Savonaroli mają charakter uniwersalny. Dotyczą każdego powołania i każdej profesji. Nie ważne kim jesteś: lekarzem, księdzem, nauczycielem, rzemieślnikiem, mechanikiem, kierowcą, urzędnikiem czy dozorcą – miłość powinna być regułą i miarą wszystkiego co robisz, wszystkich twoich działań. Jest to najważniejsza gwarancja twojej uczciwości i rzetelności, twojego twórczego zaangażowania i poświęcenia. Czy jednak możliwa jest miłość bez odniesienia do Boga? Relacja do Boga może mieć charakter nie tylko ontyczny, lecz także egzystencjalny. W pierwszym przypadku każdy człowiek jest zależny od Boga, bo jest jego stworzeniem, tzn. zaistniał i istnieje dzięki Niemu, choć zdarza się, że niektórzy tej zależności nie uznają, odrzucają bowiem istnienie Boga jako Stwórcy. Wielu jednak (być może dzisiaj stanowią oni mniejszość, przynajmniej w niektórych społeczeństwach zachodnich) stara się nawiązać z Bogiem relację osobistą. Teologia nazywa tę relację wiarą. Otóż, nawet ludzie niewierzący są zdolni do miłości, wszak i oni są stworzeni na obraz i podobieństwo Boga. Wprost stwierdza to Jezus, gdy mówi: „Jeśli miłujecie tych, którzy was miłują, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią?” Jednak ci, którzy przez wiarę nawiązują z Bogiem relację osobistą, stają się zdolni do miłości nadprzyrodzonej.  Jej specyfika została opisana przez św. Pawła w Hymnie o miłości. W tym sensie wiara jest zawsze wartością dodaną, bo sprawia, że moja zdolność miłowania drugiego człowieka oczyszcza się z ukrytego egoizmu. Gdybym zatem miał wybór pomiędzy dwoma lekarzami o takich samych kompetencjach, lecz jeden z nich byłby niewierzący, a drugi wierzący, to bez wahania wybrałbym tego drugiego. I podobnie, gdym miał wybór pomiędzy dwoma mechanikami samochodowymi o takich samych kompetencjach, lecz jeden z nich byłby niewierzący, a drugi wierzący, to wybrałbym tego drugiego. I podobnie, gdybym miał sprawę do załatwienia w jakimś urzędzie i miał wybór pomiędzy dwoma urzędnikami o takich samych kompetencjach, lecz jeden z nich byłby niewierzący, a drugi wierzący, to poszedłbym ze swoją sprawą do tego drugiego. Bo wiara jest wartością dodaną. Co więcej, sądzę, że nie jest jedynie własnością akcydentalną, lecz przenika w sam rdzeń ludzkiej osobowości, sprawiając, że Boża miłość staje się „regułą i miarą” wszystkich naszych działań.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Od zdumienia do uwielbienia

W swojej książce Podróże z Herodotem Ryszard Kapuściński wyraził również opinię na temat negatywnych konsekwencji utraty przez człowieka umiejętności dziwienia się: „Człowiek, który przestaje się dziwić, jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze – uroda życia”. Dziwienie się, które w bardziej intensywnej formie przechodzi w stan zdumienia, jest w człowieku zdolnością pierwotną: „Potok się nie zdumiewa, gdy spada w dół i lasy milcząco zstępują w rytmie potoku - lecz zdumiewa się człowiek! Próg, który świat w nim przekracza, jest progiem zdumienia” (Jan Paweł II). Zdolność ta, o ile jest w nas stale podtrzymywana i rozwijana, prowadzi do mądrości. Był o tym przekonany jeden z największych przedstawicieli starożytnej myśli filozoficznej – Arystoteles, który w pierwszej księdze Metafizyki pisał, że pragnienie poznania prawdy budzi się w człowieku przede wszystkim pod wpływem zdziwienia, ponieważ dziwiąc się, uświadamia on sobie, że nie wszystko w świecie jest oczywiste, nawet jeśli stanowi przedmiot codziennego, powszechnego doświadczenia: „Otóż kto dostrzega trudność i dziwi się, ten zdaje sobie sprawę z tego, że czegoś nie wie”. Dziwienie się jest więc naturalną skłonnością człowieka, której nie wolno w nim tłumić, lecz przeciwnie – należy ją stale rozbudzać. Bez ciągłego rozniecania w sobie tej zdolności do dziwienia się – pisał Jan Paweł II – niemożliwy jest w pełni osobowy rozwój człowieka: „Bez zadziwienia człowiek popadłby w rutynę, przestałby się rozwijać i stopniowo stałby się niezdolny do życia naprawdę osobowego”. Zdziwienie może wywołać nawet jakiś nieduży fragment rzeczywistości, choćby tylko jeden byt, nawet tak niepozorny jak mały kamyk, ponieważ ani jego istnienie, ani jego natura nie tłumaczą się same. Prof. Stefan Świeżawski pisał: „Każdy okruch rzeczywistości, która nas otacza, jest z natury swojej powołany do tego, aby w nas wywołać zachwyt i zdumienie. Jednak największe zdumienie powinien budzić w nas sam fakt naszego istnienia. Czy zdumiałeś/aś się kiedyś faktem swojego własnego istnienia? Albo istnienia czegokolwiek? Wiemy, że tym faktem zachwycił się kiedyś nowożytny filozof Gottfried Wilhelm Leibniz. W książce The Principals of Nature and Grace zdumienie to wyraził w pytaniu: "Why is there something rather than nothing?" (Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?). W tak postawionym pytaniu odsłania się owa metafizyczna „tajemnica bytu”, która stanowi wyzwanie dla ludzkiego intelektu. Czy kiedykolwiek odniosłeś/aś to pytanie do siebie? Czy był taki moment, że w zdumienie wprawił Cię fakt twojego bycia na ziemi? No bo przecież mogłoby Cię nie być, a jednak jesteś! Istniejesz, choć był taki czas, kiedy nie istniałeś! Teraz jednak jesteś! To jest fakt, który powinien budzić w Tobie zdumienie i zachwyt. Myślę, że do tego właśnie nawiązywał Jan Paweł II w poemacie Tryptyk rzymski, apelując w nim o to, by się zachwycać, zdumiewać prostymi faktami. Moje i twoje istnienie jest doprawdy faktem niezwykłym. Jest cudem! W gruncie rzeczy jest nim każde istnienie, dlatego też każde istnienie trzeba cenić, bo jest wartością samą w sobie, bo jest czymś dobrym: „Widział Bóg, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1, 31). Należy jednak pamiętać, że nasze istnienie jest jednocześnie darem i zobowiązaniem. Filozof niemiecki Martin Heidegger mówił, że każdy z nas jest jakby pasterzem swojego istnienia, tzn. powinien to istnienie chronić i wynosić (łac. elevatio) na wyższy poziom bytowania. Co ja robię z darem mojego istnienia? Mogę przecież zrobić z niego różny użytek. Giovanni Pico della Mirandola, autor słynnego dzieła Oratio de hominis dignitate, pisał w nim, że człowiek jest jedyną istotą na świecie, która jest obdarzona wolnością i dlatego ma przed sobą różne możliwości. Może staczać się w dół albo wspinać się w górę. Może się degradować w swym istnieniu albo może w nim wzrastać. I najlepiej, przekonuje Giovanni Pico, jeśli podejmuje wędrówkę w górę, w stronę Boga, bo to przede wszystkim łaska Boża wynosi człowieka na wyższy poziom bytowania. Każdy z nas powinien czuć się zobowiązanym, żeby z daru istnienia zrobić dobry użytek, wszak nie możemy być jedynie biernymi uczestnikami zdarzeń. Nasz „trud istnienia” (K. Dąbrowski) zaczyna się jednak z chwilą, gdy uświadamiamy sobie cud istnienia! Gdy uświadamiamy sobie jego wartość, gdy, mimo negatywnych aspektów naszego bytowania, potrafimy w zachwycie wyznać: „Jak dobrze, że jestem!”. Stąd już tylko krok do „metafizycznej” modlitwy dziękczynienia i uwielbienia:

Ty bowiem utworzyłeś moje nerki,
Ty utkałeś mnie w łonie mej matki.
Dziękuję Ci, że mnie stworzyłeś tak cudownie,
godne podziwu są Twoje dzieła.
I dobrze znasz moją duszę,
nie tajna Ci moja istota,
kiedy w ukryciu powstawałem,
utkany w głębi ziemi.
Oczy Twoje widziały me czyny
i wszystkie są spisane w Twej księdze;
dni określone zostały,
chociaż żaden z nich jeszcze nie nastał.
Jak nieocenione są dla mnie myśli Twe, Boże, 
jak jest ogromna ich ilość! 

P.S. Ledwie skończyłem pisać powyższe słowa, gdy za pośrednictwem Internetu dotarła do mnie wiadomość o zamachu terrorystycznym w Berlinie. Na razie jest mowa o 10 uśmierconych ludzkich istotach. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ten, kto dokonał zamachu, najprawdopodobniej uczynił to w imię swego Boga. A wcześniej zamordowanie ambasadora Rosji w Turcji. I tragedia mieszkańców syryjskiego Aleppo. Na tle tych tragicznych wydarzeń moje rozważania o wartości każdego istnienia wydają się zyskiwać jeszcze mocniejsze brzmienie. W każdym razie nastrój metafizycznej zadumy, z której zrodził się powyższy tekst, ustąpił miejsca wyraźnemu smutkowi i niepokojowi. Przychodzą mi jednak na myśl słowa naszego Pana: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą”. Na szczęście śmierć nie jest naszym unicestwieniem. Nie do siewców nienawiści i śmierci należy więc ostatnie słowo.


piątek, 16 grudnia 2016

Jaskinia i Titanic


Każdy z nas stoi przed wyborem tzw. opcji fundamentalnej. Jest to zasadnicza decyzja, która polega na ukierunkowaniu swego życia na realizację dobra najwyższego. Od tego, co uznajemy za nasz cel ostateczny zależy wartość naszego życia. Może ono bowiem przyjąć kształt egzystencji autentycznej, bądź nieautentycznej, powierzchownej. Na tę zasadniczą różnicę pomiędzy życiem prawdziwym, będącym pełnią samorealizacji, a tym nieprawdziwym, płytkim, pozbawionym głębszego sensu, wskazywało wielu współczesnych myślicieli jak na przykład Gabriel Marcel ze swoim rozróżnieniem na bycie i posiadanie, Martin Heidegger demaskujący wszelkie formy egzystencji bezosobowej, Erich Fromm w dziele Być i mieć czy Martin Buber podkreślający nadrzędną wartość dialogicznego sposobu istnienia. W starożytności zwracał na to uwagę jeden z największych i najbardziej znanych filozofów greckich – Platon, przede wszystkim w swojej alegorycznej wizji jaskini zamieszkałej przez ludzi zakutych w kajdany, odwróconych tyłem do wejścia, a zwróconych twarzą ku ścianie, na której widoczne są poruszające się cienie różnych postaci.

Jednak refleksja nad życiem człowieka przybiera czasami formę inną niż stricte filozoficzną, która zawsze wymaga niemałej precyzji myślenia i wysławiania się (zazwyczaj jest ona również trudniejsza w odbiorze, bo zakładająca pewne, przynajmniej podstawowe obycie z tekstami filozoficznymi). Przychodzi mi na myśl w tym miejscu jeden przykład takiego „niefilozoficznego” przekazu, przemawiającego bardziej do wyobraźni niż do umysłu. Jest on zaczerpnięty z oscarowego filmu Jamesa Camerona pt. „Titanic” nakręconego w roku 1997, a który niedawno obejrzałem po raz kolejny. Głównymi postaciami tego filmu są Rose i Jack. 17-letnia Rose Dewitt Bukater to młoda, nieco zubożała arystokratka, która wraz z matką i swoim narzeczonym wsiada na pokład transatlantyku, aby popłynąć do Ameryki. Powinna być szczęśliwa, ponieważ jej narzeczony, Cal Hockley, jest człowiekiem bardzo bogatym. A jednak Rose czuje się nieszczęśliwa, wręcz zdesperowana. Oto jak w filmie opisuje swój ówczesny stan ducha: „To był statek marzeń dla wszystkich. Dla mnie był niewolniczą galerą, wiozącą mnie do Ameryki w okowach. Na zewnątrz byłam, jak każda dobrze urodzona panienka. Wewnątrz mnie był krzyk rozpaczy”. Rozpacz ta osiąga swój stan ekstremalny w czasie jednej z kolacji, gdy Rose, siedząc z innymi przy stole i obserwując z narastającą dezaprobatą pretensjonalne i zmanierowane zachowanie przedstawicieli wyższych sfer, dochodzi do wniosku, że nie warto tak żyć i w konsekwencji postanawia popełnić samobójstwo. Przed skokiem ze statku do lodowatej wody ratuje ją jednak przypadkowy pasażer trzeciej klasy – młody, 23-letni artysta Jack Dawson. Jest on przeciwieństwem Rose – bez grosza przy duszy, ale mimo to zadowolony z życia, nieskrępowany społecznymi konwenansami, naturalny w relacjach z innymi, zdystansowany wobec samego siebie i autoironiczny. Wolny duch. W nagrodę za uratowanie Rose zostaje on zaproszony przez jej narzeczonego do udziału w kolacji dla pasażerów pierwszej klasy. W trakcie rozmowy przy stole matka Rose, zaniepokojona widocznymi oznakami sympatii, jakie jej córka okazywała biednemu artyście, zadaje mu prowokacyjne pytanie, w którym bez większego trudu daje się wyczuć ledwo skrywane lekceważenie i pogardę: „Czy podoba się panu taka egzystencja bez korzeni?”. Przy stole zapada cisza. Wszyscy z zaciekawieniem oczekują na odpowiedź. Jack, nie tracąc pewności siebie, po chwili zastanowienia wypowiada następujące słowa: „Tak. Wszystko, co potrzebne, mam ze sobą. Świeże powietrze i kartki papieru. Lubię budzić się rano i nie wiedzieć, kogo spotkam, dokąd los mnie rzuci. Niedawno spałem pod mostem. Dziś podróżuję na królowej morza, pijąc szampana w tym znakomitym towarzystwie. Życie to dar. Nie możesz go zmarnować. Nigdy nie wiesz, co się jutro może zdarzyć. I uczysz się łapać życie takim, jakie jest. Sprawiać, by liczył się każdy dzień”. Słowa Jacka wywołują życzliwą reakcję większości współbiesiadników, jednak największe wrażenie robią właśnie na Rose. Spotkanie Jacka, jego osobowość, budzi w niej nieodparte pragnienie egzystencji odmiennej od tej, na którą została skazana przez los i w której nie wiele było miejsca na wolność, autentyzm, spontaniczność czy w końcu na prawdziwą miłość. Idąc za tym pragnieniem swego serca Rose, wbrew wyraźnym oczekiwaniom i dyrektywom matki, wbrew własnej racjonalności od dawna zniewalanej siłą kulturowych stereotypów, podejmuje ryzyko i postanawia wejść w relację miłości z zauroczonym nią Jackiem. Uczucie, które ich połączy, będzie uczuciem intensywnym i głębokim. W filmie Camerona Rose tej miłości, która ją wyzwala i napełnia szczęściem, doznaje tylko na krótko. Zderzenie się Titanica z górą lodową i w konsekwencji jego zatonięcie w głębiach oceanu oznacza kres romantycznej miłości Jacka i Rose. Jednak to właśnie dzięki niej Rose zakwestionuje swój dotychczasowy świat i w pełni świadomie porzuci znienawidzony sposób życia ludzi należących do arystokratycznej i nowobogackiej elity. Na końcu filmu 101-letnia już Rose Dawson Calvert, opowiedziawszy wcześniej historię swego rejsu na Titanicu,  mówi do swojej wnuczki: „Teraz już wiesz, że był ktoś o nazwisku Jack Dawson. I że mnie uratował. W całym znaczeniu tego słowa”. Ratunek, o którym wspomina Rose, nie polegał jedynie na tym, że Jack oddał za nią swoje życie, nie pozwalając jej umrzeć w lodowatej wodzie, lecz przede wszystkim na tym, że dał jej szansę na zupełnie inne życie, diametralnie różne od tego, od którego na początku swej „galerniczej” podróży do Ameryki chciała uciec w samounicestwienie. Dzięki niemu zrozumiała, że życie jest darem, którego nie wolno zmarnować. Rose dała się zainspirować, aby żyć tak, aby naprawdę liczył się każdy dzień.
    
Wydaje mi się, że historia Rose i Jacka opowiedziana w filmie Camerona może nam pomóc lepiej zrozumieć, o co chodzi Jezusowi, gdy zwraca się do nas z wezwaniem: „Pójdź za Mną!”. Nauczyciel z Nazaretu wie, że każdy z nas jest w swej istocie „orłem”, a nie zwykłą „kurą”. Dlatego chce, abyśmy żyli zgodnie z naszą prawdziwą naturą. Jaka jest zatem ta nasza prawdziwa, „orla” natura? Sądzę, że warto w tym miejscu przywołać wymowny tekst św. Pawła: „Wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży, są synami Bożymi. Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, aby się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać «Abba, Ojcze!»”. Jezus przyszedł więc po to, abyśmy dzięki Niemu odkryli, kim faktycznie jesteśmy – dziećmi Boga powołanymi do życia wiecznego w Niebie. Ten sam Apostoł w Liście do Filipian przestrzega: „Nie naśladujcie tych, których dążenia są przyziemne, albowiem wasza ojczyzna jest w niebie”. Z kolei w Liście do Kolosan wzywa: „Dążcie do tego, co w górze, a nie do tego, co na ziemi”. Powyższe słowa św. Pawła wskazują kierunek drogi, po której ludzie powinni kroczyć, by nie zmarnować bezcennego daru życia. Jest to droga „w górę”, a więc droga realizacji w życiu osobistym przede wszystkim wartości duchowych. Staje się ono w pełni ludzkie, dopiero wtedy, gdy zwraca się w stronę tego, co Boskie. Trudno mi w tym miejscu nie postawić pytań, które niepokoją moje sumienie: Czy ja sam dałem się zainspirować Jezusowi do takiego "ascetycznego" życia w dosłownym tego słowa znaczeniu? Czy potrafię pomóc przebudzić się tym, którzy karmią się mirażami roztaczanymi przed nimi przez fałszywych proroków i którzy z tego powodu wciąż biorą migotliwe cienie za prawdziwe byty? Życie to dar. Nie dawno minął już 50-ty jego rok. Piszę tu o sobie. A co z Tobą?



czwartek, 15 grudnia 2016

I znów tu jestem

Podjąłem decyzję, by reaktywować moje pisanie na blogu. Po niemal dwóch latach! Mam zamiar (mój Boże, ileż to niezrealizowanych postanowień posiadam na swoim koncie!) czynić to przynajmniej raz w tygodniu. Ostatnio, jedyne teksty, które piszę, to ogłoszenia parafialne. Pomyślałem więc sobie, że taka sytuacja grozi mi swego rodzaju twórczym uwiądem. Co więcej, pewne symptomy tej stagnacji już u siebie zauważam, na przykład w mojej aktywności homiletycznej. Uznałem zatem, że może jednak warto powrócić do tej już niemal zarzuconej formy pisemnego wyrażania własnych przemyśleń. Chodzi mi nie tyle o to, aby innych nimi ubogacać - choć, rzecz jasna, nie jest mi obojętne, czy ktoś z tymi "blogowymi" refleksjami się zapozna, czy też nie - ile raczej o to, by zatrzymać ów postępujący regres moich zarówno piśmienniczych, jak i intelektualnych umiejętności. Istnieje organiczna więź między słowem a myślą. Niedorozwój jednego zawsze pociąga za sobą ubóstwo drugiego. Często przypominam o tym moim studentom na wykładach z filozofii. Okazuje się jednak, a dzieje się tak stosunkowo często (zwłaszcza w życiu księży), że łatwo jest dawać dobre rady innym, trudniej natomiast stosować je do samego siebie. A zatem: "Lekarzu, ulecz samego siebie!" Moją intencją jest, aby rozważania zamieszczane w tym miejscu nie były jedynie reportażem, pisanym z odrobiną poczucia humoru, którego głównym bohaterem jestem ja sam, jakimś rozbudowanym komentarzem do bieżących wydarzeń z mojego życia ani tym bardziej publicznym zdawaniem sprawy z tego, co aktualnie porabiam lub co przeżywam. Taki charakter miały z reguły posty zamieszczane na tym blogu w czasie mojego rocznego pobytu w USA. Wówczas taki styl był poniekąd usprawiedliwiony, ponieważ moi przyjaciele i znajomi byli ciekawi przygód ks. Sylwestra. Nie mogłem ich przecież rozczarować. Teraz jednak ten powód odpada, chociaż zapewniam, że bycie proboszczem na Targówku bywa równie ekscytujące co spacery ulicami Manhattanu czy wędrówki drogami Nowego Meksyku, stepami Arizony lub kanionami Kolorado. Jeśli więc czasami zdarzy mi się odwołać do jakichś moich osobistych doświadczeń, to jedynie wówczas, gdy staną się one pretekstem do głębszych, czasami nawet nieco filozoficznych bądź teologicznych przemyśleń, lub gdy będą mogły stanowić ilustrację służącą ich zobrazowaniu. Owszem, zdarzają się autorzy, którzy o prawdach uniwersalnych potrafią pisać w pierwszej osobie (niedościgły wzór tego typu twórczości stanowią chociażby „Wyznania” św. Augustyna), zazwyczaj jednak granica pomiędzy dojrzałą literaturą autobiograficzną a infantylnym ekshibicjonizmem bywa dość cienka, dlatego, aby nie narazić się na zarzut przekroczenia tego progu, wolę zrezygnować z wyrażania swoich myśli na sposób „pamiętnikarski”. Muszę również dodać, że wznawiając blogową aktywność, czynię w ten sposób zadość oczekiwaniom niektórych moich przyjaciół, którzy wyrażali je najczęściej w formie pytania: „Dlaczego ksiądz nic już nie pisze na blogu?”. Z trudem w takiej sytuacji przychodzi mi przyznać się, że głównym tego powodem jest po prostu moje lenistwo, dlatego najczęściej mówię o braku czasu, o tym, że mam ważniejsze sprawy na głowie lub też, ukrywając fałszywą skromność, że nie mam nic istotnego do powiedzenia. Ten ostatni powód może zresztą okazać się niekiedy prawdziwy. Chciałbym jednak obiecać, że w takim przypadku nie będę się zmuszał do pisania. Jak bowiem mądrze powiedział Abraham Lincoln „lepiej milczeć, narażając się na podejrzenie o głupotę, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości”. 

P.S. Kiedy zatem pierwszy "istotny" wpis? Jutro! Bo jutro jest piątek, a to właśnie ten dzień tygodnia wybrałem na dzień mojego udzielania się na tym blogu. Najczęściej będę to czynił w porze wieczornej. Więc, do jutra!