poniedziałek, 30 stycznia 2017

Bliskość Boga

Gdyby zapytać przypadkowo spotkanych ludzi, czy wierzą w Boga, to większość odpowiedziałaby na to pytanie twierdząco. Jednak wielu spośród tych, którzy uważają się za wierzących, żyje w gruncie rzeczy tak, jakby Boga nie było. Nie nawiązują z Nim osobistego, modlitewnego kontaktu – albo w ogóle z Nim nie rozmawiają, albo co najwyżej odmawiają bezmyślnie pacierz. Tymczasem prawdziwa, żywa wiara, a nie tylko ta deklarowana słowami czy poprzez uczestnictwo w zewnętrznym kulcie, ustanawia rzeczywistą relację, uobecnia Boga w życiu ludzi wierzących, a dokładniej rzecz mówiąc, otwiera ich na Jego obecność. Wyobraźmy sobie, że dwoje ludzi, którzy się nie znają, podróżuje pociągiem. Siedzą obok siebie. Jeśli w czasie drogi żadne z nich ani razu nie odezwie się do swojego współtowarzysza podróży, czyli nie podejmie próby nawiązania z nim bardziej osobistego kontaktu, to nie zrodzi się między nimi relacja głębsza niż ta, która wynika z samego faktu pozostawania w przestrzennej bliskości. Pozostaną dla siebie obcy, jakby nieobecni, choć przecież znajdujący się tak niedaleko od siebie. Można bowiem przebywać blisko fizycznie drugiej osoby, można się o nią niemal ocierać, i jednocześnie pod innym względem być bardzo od niej daleko. Tak też bywa w życiu religijnym. Gdy nie podejmujemy żadnych prób nawiązania bliższego kontaktu z Bogiem, to nawet jeśli zdarza się nam być blisko fizycznie Boga, na przykład wtedy, gdy jesteśmy w kościele, to tak naprawdę jesteśmy daleko od Niego. Tę właśnie sytuację miał na myśli Jezus, gdy powiedział: „Ten lud czci mnie wargami, ale sercem jest daleko od  Mnie”. Nasza relacja z Bogiem, do którego się nie modlimy, z którym nie rozmawiamy, przypomina trochę sytuację człowieka zwiedzającego oceanarium. Może on obserwować z bliska podwodny świat. Oddziela go od niego jedynie kilkucentymetrowa szyba. Czasami do tej szyby podpływa jakieś morskie stworzenie. Człowiek ów wyciąga rękę w jego kierunku. Dotyka szyby. Są tak teraz blisko siebie. A jednak nadal pozostają obecni w dwóch zupełnie różnych, nieprzenikających się światach. Oddzieleni od siebie niewidzialną, szklaną ścianą. Tak często bywa z naszą obecnością w Kościele. Daje nam on możliwość, by być blisko Boga. W wielu przypadkach ta bliskość jest jednak jedynie zewnętrzna. Bóg jest wciąż jakby „za szybą”, w oddzielnym świecie. Nie spotykamy Go. Nie pozwalamy Mu na uobecnienie się w naszym życiu. Tymczasem prawdziwa wiara żywi się obecnością Boga, umożliwia całkowite zanurzenie się w tej miłującej obecności: „W Nim jesteśmy, poruszamy się i żyjemy”. Tylko wówczas, gdy faktycznie otwieramy się na Bożą obecność, ona przestaje być po jakimś czasie obecnością kogoś, kto jest obok mnie, lecz staje się obecnością najbardziej intymną, wewnętrzną, obecnością kogoś, kto zaczyna żyć we mnie: „Już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus”. Często tęsknię do takiego doświadczenia bliskości Boga. W jakiejś mierze poczułem to pragnienie wczoraj w czasie adoracji, która odbyła się w moim kościele po projekcji filmu „Ufam Tobie”. A nawet więcej. Były w jej trakcie momenty, gdy ta bliskość była przeze mnie odczuwana niemal namacalnie, choć nie na poziomie emocji. Wiem jednak, że tu na ziemi krótkie momenty mistycznej intymności, swego rodzaju "dotyku Boga", któremu towarzyszą wewnętrzne poruszenia serca, przeplatają się z dłuższymi okresami duchowej pustyni, gdy człowiek odnosi wrażenie, że jest sam, jakby opuszczony, także przez Boga. „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. Św. Augustyn pisał, że w naszym ziemskim życiu Bóg jest częściej secretus niż revelatus. Jeden z paradoksów wiary polega jednak na tym, że nieobecność czy też skrytość Boga może być również manifestacją Jego bliskości.

piątek, 27 stycznia 2017

Pukając do tych, co na peryferiach

Papież Franciszek wielokrotnie wzywał księży i biskupów do wyjścia na peryferia Kościoła, a więc do szukania owieczek, które za bardzo się od niego oddaliły lub nawet całkowicie się pogubiły. Gdy ponad dwa lata temu zostałem proboszczem, jedną z form odpowiedzi na to wezwanie, była decyzja, by zrezygnować z kolędy „na zaproszenia” i wrócić do starej formy, czyli do pukania lub dzwonienia do wszystkich drzwi. Wielu parafian wyraziło aprobatę dla tej decyzji. Faktycznie, była ona chyba słuszna, bo liczba odwiedzin wzrosła skokowo z 1400 do ponad 2000. Tym samym liczba rodzin, które otwierają przed kapłanem drzwi swoich mieszkań, wynosi w parafii św. Marka Ewangelisty w Warszawie ponad 60 procent. I chociaż bardzo się cieszę, że tylu parafian chce się z nami spotkać, i z tego, że te spotkania odbywają się prawie zawsze w bardzo życzliwej atmosferze, to jednak intryguje mnie pozostałe 40 procent, które takiej chęci nie okazuje. W ich przypadku drzwi, do których pukamy w czasie wizyty duszpasterskiej, albo się w ogóle nie otwierają, albo jeśli nawet ktoś je otwiera, to tylko po to, by nas poinformować, że rozmowy z księdzem sobie nie życzy. Owo „nie, dziękuję” najczęściej bywa wypowiedziane w sposób kulturalny, ale bywa też, choć zdarza się to stosunkowo rzadko, że odmowa przyjmuje formę niegrzeczną i nieprzyjemną. Różne są tego powody. Najczęściej jest to po prostu obojętność religijna, czasami słaba identyfikacja z parafią, zwłaszcza u osób tylko wynajmujących mieszkanie, czasami jest to wyraz antyklerykalizmu, za którym kryje się nierzadko jakaś osobista uraza, a czasami dowód na zwykły brak kultury. W każdym razie można z pewnością powiedzieć, że owe 40 procent mieszkańców naszej parafii odrzucających możliwość kontaktu z katolickim księdzem wiedzie w stosunku do niej żywot mocno peryferyjny. Kiedy papież Franciszek mówi o peryferiach Kościoła, zdaje się mieć na myśli przede wszystkim ludzi ubogich materialnie i moralnie. Być może wynika to z jego osobistych doświadczeń duszpasterskich, przede wszystkim z jego wieloletniego posługiwania duszpasterskiego w slumsach Buenos Aires. Jednak sytuacja Europy jest inna niż ta, która ma miejsce w Ameryce Południowej. Na peryferiach Kościoła w Europie, także w naszym kraju, znajdują się ludzie odlegli od Kościoła przede wszystkim pod względem mentalnym, a więc tacy, których myślenie i wartościowanie zostały ukształtowane przez antyreligijne, a szczególnie antykatolickie fobie szerzone przez propagatorów agresywnego laicyzmu. Papież dość często zwraca uwagę na to, że współcześnie mamy do czynienia z wieloma przejawami tzw. ideologicznych kolonizacji, które sieją zamęt w umysłach wielu ludzi. W tym kontekście wymienia takie ideologie jak genderyzm czy skrajny liberalizm. Moim zdaniem Polska jest główną areną światopoglądowego zwarcia, a nawet otwartej wojny, jaka obecnie toczy się w świecie szeroko rozumianej kultury i polityki. Stroną agresywną, starającą się zaanektować ludzkie umysły, są demiurdzy tzw. społeczeństwa otwartego – szerzyciele wolności bez moralnych ograniczeń, praw jednostkowych bez społecznych zobowiązań, czysto subiektywnych przeświadczeń podniesionych do rangi obiektywnych norm postępowania. Są oni dalekimi potomkami oświeceniowych głosicieli postępu walczących w imię rozumu z nieracjonalnymi przekonaniami, zwłaszcza z tzw. religijnymi przesądami. Narzędziem ich propagandy są: media, kultura i rozrywka. Dialog z tymi, których umysły zostały w ten sposób skolonizowane, jest bardzo trudny, jeśli nie niemożliwy. Parę razy przekonałem się o tym osobiście, gdy doszło raz czy drugi do spotkania z osobami, które porzuciły naukę Kościoła na rzecz lewicowo-liberalnych utopii. Rozmowy z nimi pokazały dobitnie, jak bardzo łatwo niektórzy ludzie ulegają owej ideologicznej kolonizacji, jak bezkrytycznie korzystają z różnych źródeł informacji, które tak często stanowią narzędzia dezinformacji i deformacji. I są wśród nich także ludzie wykształceni. Może dlatego, że trudno im o pokorę, ponieważ tylko pokornym Bóg daje łaskę, także łaskę wiary i poznania prawdy. W ich przypadku słynne słowa św. Anzelma intelligo ut credam (rozumiem, aby wierzyć), przyjmują raczej formę intelligo ut non credam. Dla nich nie ma jedności między fides i ratio, lecz całkowite wykluczanie się, przy czym jest ono wyłącznie jednokierunkowe – ich „oświecony” rozum wyklucza „zabobony”, czyli religię, zwłaszcza w wydaniu katolickim. Jak takim ludziom głosić Ewangelię? Choć skrajny pesymizm nigdy nie jest czymś właściwym, wszak chrześcijanin musi być zawsze człowiekiem nadziei, to w tym przypadku muszę ze smutkiem przyznać, że ci nasi „bracia odłączeni” są już w zasadzie nie do odzyskania, zbyt silne bowiem są ich antyreligijne, a zwłaszcza antykościelne uprzedzenia. Oczywiście łaska Boża potrafi czynić cuda, dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Dlatego nie należy tych ludzi całkowicie przekreślać, rezygnując z różnych form dialogu z nimi, a tym bardziej z modlitwy za nich, jednak wydaje się, że tylko przełom cywilizacyjny może sprawić jakąś istotną zmianę w ich nastawieniu, skutkującą powrotem do wspólnoty wierzących. Czy taki przełom jest w najbliższym czasie możliwy? Trudno powiedzieć. Mam cichą nadzieję, że to cywilizacyjne wychylenie wahadła w stronę duchowej i moralnej pustki osiągnęło już swoje ekstremum i niedługo zacznie się ruch powrotny. Są tego różne symptomy. Wydaje się, że wiele zachodnich społeczeństw jest coraz bardziej zmęczonych duchowym wyjałowieniem swoich elit. Czasami znajduje to swój wyraz również w ich wyborach politycznych, w których coraz częściej zwracają się ku ugrupowaniom konserwatywnym. Jeśli ten przełom cywilizacyjny oznaczający również powrót do chrześcijańskich korzeni naszego kontynentu zacznie być odczuwalny w mediach, w kulturze i w rozrywce, to z pewnością znajdzie on wyraz także w indywidualnych wyborach światopoglądowych. Być może wtedy ci z peryferii Kościoła przesuną się bardziej ku centrum. Na razie nie pozostaje mi nic innego jak to, by własnym życiem nie dostarczać nikomu kolejnych argumentów na rzecz pozostawania na tych dalekich obrzeżach. Jak na razie dla wielu tam przebywających jest to przyjemny czas trwonienia duchowego i moralnego dziedzictwa, często przekazywanego z pokolenia na pokolenie, ale, jak mówi przypowieść o synu marnotrawnym, zdarza się niekiedy, że ten czas się kończy i przychodzi inny, mniej przyjemny czas – czas jedzenia strąków, którymi żywią się świnie. Czas samotności, bólu i upokorzenia. Czas nawrócenia. My księża musimy pamiętać jednak, że pierwszymi, którzy winni się stale nawracać, jesteśmy my sami. Bez tego mogłoby się faktycznie okazać, że „prostytutki i złodzieje wyprzedzą nas w drodze do Królestwa Niebieskiego”. Nic bowiem nie da bycie nawet w samym centrum Kościoła, jeśli Bóg będzie na peryferiach serca.

środa, 25 stycznia 2017

Śmierć wolontariuszki

Ś.P. Helena Kopeć
Z wielkim smutkiem przeczytałem informację o zamordowaniu polskiej wolontariuszki z Wolontariatu Misyjnego Salwator: Heleny Kmieć. Do zabójstwa doszło 24 stycznia późnym wieczorem czasu polskiego w trakcie napadu na ochronkę dla dzieci w mieście Cochabamba w Boliwii. Napastnik zadał Helence ok. 14 ciosów nożem. Motywy ataku nie są na razie znane. Wszystko wskazuje jednak na to, że doszło do niego na tle rabunkowym. Pomimo natychmiastowej pomocy medycznej wolontariuszka zmarła w ramionach swej koleżanki, Anity, z którą 8 stycznia przyjechała na placówkę misyjną do sióstr ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek. Miały tam odbyć półroczny wolontariat. Anita przeżyła. Teraz jednak jest w ciężkim szoku. Mój smutek z powodu śmierci Helenki jest spowodowany również i tym, że chodzi o dziewczynę głęboko wierzącą, bardzo zaangażowaną w działalność ewangelizacyjną. Była ona także koordynatorką ŚDM w parafii św. Barbary w Libiążu. Działała w duszpasterstwie akademickim oraz angażowała się w dzieła misyjne księży salwatorianów. Jej zdjęcie, na którym gra na gitarze i śpiewa, pokazuje, że była osobą pogodną, ciepłą i czerpiącą radość z pomagania innymi. Oczywiście wyrazy współczucia należą się przede wszystkim jej rodzinie, przyjaciołom, księżom salwatorianom. Stratę poniósł jednak cały Kościół, szczególnie Kościół w Polsce, bo zaangażowanych katolików, którzy rozumieją, że więcej jest radości w dawaniu, aniżeli w braniu, nie ma wcale tak dużo. Ileż to razy zachęcałem młodych ludzi, wiedząc o nich, że posiadają liczne talenty, by zechcieli zaangażować się w jakieś dzieło apostolskie! Niestety, często z ich strony słyszałem jedynie różne usprawiedliwienia. Szkoda więc Helenki, bo wraz z jej śmiercią krąg dobrych osób pięknie świadczących o Bogu i Kościele znacząco się zubożył. Ufam jednak, że w tym trudnym do pojęcia wydarzeniu ukryty jest głębszy, nadprzyrodzony sens, że Bóg i z tej śmierci, tak jak ze śmierci wielu męczenników, potrafi wyprowadzić wielkie dobro. Dopóki ziarno nie obumrze, nie wyda plonu. Życie Helenki jest dowodem na to, że święci są wśród nas, choć wolałbym osobiście, by świętość takich osób jak ta młoda wolontariuszka nie była potwierdzana pieczęcią męczeństwa. Niezbadane są jednak wyroki Boże.

wtorek, 24 stycznia 2017

W poszukiwaniu sensu

Sens życia - to coś, co uzasadnia trud życia i co czyni go wartym przeżycia. Czym jest? Czy jest czymś transcendentnym i statycznym, co można odkryć jako coś danego z zewnątrz? Czy też raczej jest czymś immanentnym i dynamicznym, co należy dopiero życiu nadać, co jest zadaniem do wykonania, co wykuwa się osobistym, mozolnym wysiłkiem. Z pewnością nie jest możliwe ani odkrycie, ani nadanie sensu temu, co aktualnie robię lub czego doświadczam, jeśli nie wiem, jaki jest ostateczny cel mojego życia. Po co żyję? Jaki jest w ogóle cel mojego zaistnienia w świecie? Ku jakim nadrzędnym wartościom powinienem kierować się w życiu? Na te pytania nie można odpowiedzieć bez poznania prawdy naturze o człowieka. Człowiek współczesny, który przekroczył próg trzeciego milenium, doświadcza dzisiaj pewnego paradoksu: z jednej strony, dzięki potężnym teleskopom i sondom kosmicznym jest w stanie dokonywać coraz głębszej penetracji wszechświata, a z drugiej wydaje się być nie zdolny do eksploracji samego siebie, do poznania swoich wewnętrznych przestrzeni. Starogreckie wezwanie „poznaj samego siebie”, wyryte na architrawie świątyni w Delfach, nie straciło nic ze swej aktualności. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że dziś staję się ono jeszcze bardziej natarczywe i naglące, chociażby ze względu na nowe problemy natury etycznej, szczególnie te, które rodzą się w laboratoriach inżynierii genetycznej. A także ze względu na antyhumanitarne w gruncie rzeczy aspiracje różnej maści speców od inżynierii społecznej zarażonych lewacką ideologią, dla których jednostka nie ma wartości – jest ofiarą składaną na ołtarzu dziejowej konieczności. Aby więc znaleźć odpowiedź na pytanie „jaki sens może mieć moje życie?”, najpierw trzeba wiedzieć, kim w ogóle jestem jako człowiek. Przedmiotem czy podmiotem? Istotą ulegającą całkowicie biologicznej degradacji czy też kimś przekraczającym świat przyrody? Dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebna jest nam refleksja nad istotą człowieczeństwa, która umiałaby łączyć w sobie trzy perspektywy poznawcze: naukową, filozoficzną i teologiczną. Niewielu jest dziś takich autorów. Ci, którzy to potrafią, zasługują, moim zdaniem, na miano mędrców. Do ich grona, oprócz takich wybitnych myślicieli jak: Jan Paweł II, Benedykt XVI, Tomasz Halik, Michał Heller, Robert George zaliczyłbym także Wiktora Frankla, autora bestselleru pt. „Człowiek w poszukiwaniu sensu”. Ta książka, przetłumaczona na kilkadziesiąt języków świata, wciąż nie przestaje mnie pobudzać do namysłu nie tylko nad sensem mego istnienia, lecz także nad jakością mojej duszpasterskiej aktywności. Czyż posługa w konfesjonale nie jest swego rodzaju formą logoterapii? Bardzo często w rozmowie z drugim człowiekiem, który skarży się na swój los, chodzi właśnie o to, by pomóc mu dostrzec powody, dla których mimo wszystko warto dalej żyć, trudzić się, a nawet znosić cierpienia i upokorzenia. W praktyce nie jest to łatwe. Czasami brakuje mi tej umiejętności, o której pisał Norwid, by „odpowiednie dać rzeczy słowo”. Takiego paraliżu werbalnego osobiście doświadczam w wielu sytuacjach. Może dlatego, że za mało ufam Bogu. „Nie martwcie się o to, co i jak macie mówić, bo Duch święty będzie mówił przez was” – zapewniał Jezus. Choć dobrze znam te słowa, to jednak zbyt często liczę jedynie na swoją mądrość, na swoją ułomną wiedzę nabytą chociażby w czasie studiów teologicznych i filozoficznych. W efekcie albo jestem nieporadny, albo czasami trywialny, przynajmniej w odbiorze moich rozmówców. Niektórzy tę trywialność podkreślają zarzutem: „łatwo księdzu mówić”. Bez wątpienia ubóstwo modlitwy zawierzenia sprawia, że nie czynię w sobie zbyt wiele miejsca dla Ducha Pocieszyciela, Ducha Mądrości, by dokonywała się przeze mnie Boża logoterapia. Uświadomiłem to sobie dzisiejszego wieczoru, po powrocie z kolędy, w czasie której tu i ówdzie pytano mnie o sens trudnych, bolesnych doświadczeń. Ludzi poszukujących sensu jest bardzo wielu. Tych, którzy potrafią pomóc im go odnaleźć – niewielu. Chciałbym należeć do tego ostatniego grona, ale nie zawsze jest to możliwe, szczególnie wtedy gdy się nie pamięta o tych słowach: „Beze Mnie nic uczynić nie możecie”.

czwartek, 19 stycznia 2017

Terremoto

Bardzo mi żal mieszkańców włoskich regionów Marche i Abruzzo, które w dniu dzisiejszym kolejny już raz, czwarty w ciągu ostatnich kilku miesięcy, zostały nawiedzone w krótkich odstępach czasu przez trzy silne wstrząsy sejsmiczne. Choć zginęła „tylko” jedna osoba, to jednak kolejne trzęsienia ziemi, oprócz tego, że spowodowały nowe zniszczenia materialne w miejscowościach już wcześniej zrujnowanych, na dodatek zasypanych w tym roku obfitym śniegiem, co zdarza się tu raczej rzadko, tylko pogłębiło w ludziach tam żyjących stan ducha, który w języku włoskim określa się mianem „angoscia”. Słowo to oznacza mieszankę wielu negatywnych emocji takich jak: lęk, smutek, trwoga, zmartwienie, niepewność. Zaglądam na włoskie portale i czytam wypowiedzi ludzi opowiadających o tym, co się wydarzyło i o swoich odczuciach - „angoscia” przebija niemal z każdego ich słowa. Kilka razy wraz z przyjaciółmi spędzałem w tych regionach letnie wakacje. Często z przyjemnością i niemal z rozrzewnieniem wspominam nasze wędrówki po malowniczych górskich szlakach w Parku Narodowym Monti dei Sibillini czy też w Parku Narodowym Gran Sasso, spacery uliczkami starych miasteczek, pamiętających czasy średniowieczne, takich jak: Castelluccio, Norcia, Montefortino, Montemonaco, Cascia, a także chwile spędzone na modlitwie w kościołach i sanktuariach: w Bazylice św. Rity w Cascii, w katedrze św. Benedykta w Nursji, w sanktuarium maryjnym Madonna del Ambro, w klasztorze cysterskim Certosa di Pavia. Próbuję wyobrazić sobie, co czują ludzie dotknięci kolejny raz tym niemożliwym do przewidzenia kataklizmem. Wielu z nich zresztą nie ma już dokąd wrócić, inni boją się pozostawać na miejscu. Bardzo trudno jest żyć niemal w nieustannym poczuciu zagrożenia, ze świadomością, że w każdej chwili może nastąpić kolejny, silniejszy wstrząs. Na dłuższą metę taki stan niepewności jest nie do wytrzymania. To, co przeżywają obecnie mieszkańcy dewastowanych przez trzęsienia ziemi włoskich miejscowości, stanowi dla nich również wyzwanie duchowe. Jak wytłumaczyć to, co się stało, w świetle prawdy o Bożej Opatrzności? Dlaczego Bóg w taki sposób ich doświadcza? A może właśnie w takich sytuacjach znajduje zastosowanie owo Marcelowskie rozróżnienie na problem i tajemnicę? Może zamiast stawiać pytanie „dlaczego?”, należy zapytać: „po co?”. Ale szukanie sensu w wydarzeniach, które sprawiają, że wobec śmiercionośnych kaprysów nieobliczalnej natury ludzie czują się tacy mali i bezradni, nie jest wcale zadaniem prostym. Są to bowiem wydarzenia, które stosunkowo łatwo mogą zrodzić zwątpienie w dobroć Boga, a nawet bunt wobec Niego. A jednak czy możliwe jest odnalezienie jakiegokolwiek sensu cierpienia, tego, co trudne i bolesne, poza horyzontem religijnej wiary? Każdy z nas wcześniej czy później osobiście doświadczy jakiegoś życiowego wstrząsu, jakiejś bezradności, zachwiania światopoglądowych pewników, ogołocenia z ludzkich oparć. Bo wszystko, co na tej ziemi może stanowić dla nas oparcie albo dawać nam poczucie bezpieczeństwa, jest kruche, zawodne, łatwo utracalne. Wiem to od dawna, a mimo to wzdragam się na myśl, że Bóg mógłby poprowadzić mnie drogą Hioba. A przecież chodząc w tych dniach po kolędzie, codziennie spotykam ludzi, których On taką właśnie drogą prowadzi – drogą samotności, choroby nowotworowej, starczej niedołężności. Co mam im do powiedzenia? Najczęściej niewiele. W gruncie rzeczy jestem bezradny ich bezradnością! Czy z tej mojej bezradności nie powinna rodzić się moja modlitwa? Więc dobrze, za chwilę pójdę do oratorium po to, by ich i swoją bezradność ofiarować Temu, który powiedział: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię”. Już wiem, że raczej niewiele Mu powiem. Czasami jednak milczenie jest lepsze od mówienia. Zwłaszcza na modlitwie.

P.S. Niestety, dziś rano okazało się, że być może ok. 30 osób zginęło w zasypanym przez lawinę Hotelu Rigopiano niedaleko Gran Sasso. Właśnie czytam relację człowieka, który ocalał, bo w tym czasie, gdy zeszła lawina, wyszedł po coś na zewnątrz do samochodu. W zasypanym przez śnieg hotelu zostały jego żona i dzieci. Są niewielkie szanse, by przeżyły.

wtorek, 17 stycznia 2017

Za życiem

Przeglądając dzisiaj w pokoju profesorskim w seminarium dziennik „Rzeczpospolita”, natknąłem się na artykuł, którego autorem jest Michał Drozdek, socjolog i filozof społeczny. Jakoś nigdy o nim wcześniej nie słyszałem. Okazuje się, że gdzieś tam w polskiej przestrzeni publicznej są obecni ludzie niezwykle wartościowi, którzy naprawdę mają coś niebanalnego do powiedzenia, co dowodzi ich mądrości i głębi myślenia. Artykuł, który przykuł moją uwagę, nosi tytuł „Argument za życiem”. Choć zasadniczo jest on pozbawionym półcieni głosem za obroną życia nienarodzonych, to jednak zawarte w nim rozważania mają znacznie szerszy wymiar – z jednej strony są syntezą chrześcijańskiej antropologii, z drugiej zaś osobistym świadectwem, napisanym w tonie łagodnej perswazji, a nie mentorskiego połajania i moralizatorskiej pogadanki. Przydałoby się więcej takich głosów w publicznej debacie na tematy tak fundamentalne, jak wartość ludzkiego życia. Poniżej krótki fragment rozważań autora. Całość artykułu znajdziemy w „Rzeczpospolitej”.

Argument przeciwny [aborcji] jest i był zawsze tylko jeden. Zawsze ten sam, choć różnie wyrażany, różnymi słowy określany. To argument, że każdy człowiek ma przyrodzoną godność, że nikt nie jest mniej człowiekiem ani nikt nie jest nim bardziej, że jesteśmy w swoim człowieczeństwie, w swojej godności, wszyscy równi, bez względu na rozmaite różnice. Najmocniej, najdobitniej wyraził i uzasadnił to Jezus Chrystus, mówiąc w swoim Boskim majestacie, że „coście uczynili jednemu z braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Cała Ewangelia wypełniająca prawo nauką Chrystusa pełna jest tego przesłania. Dlatego Jan Paweł II powiedział najważniejsze zdanie wypowiedziane w XX wieku – „człowieka nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa". Wszyscy jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, wszyscy mamy dane od Niego jedno życie, żeby móc uczestniczyć w Jego dziele stwórczym, każdy z nas ma swoją wielką misję do uczynienia na świecie, choć nie zawsze potrafimy pojąć jej wagę, bo myślimy kategoriami ziemskimi wyłącznie. Nie ma, nie było i nie będzie ludzi niepotrzebnych, szkodliwych, choć wszyscy jesteśmy grzeszni i wszyscy błądzimy. Wszyscy jesteśmy równi w Chrystusie Panu. Dlatego ja, przed laty, młody ateista, szukający intensywnie w naukach przyrodniczych wyjaśnienia świata i zagadki człowieczeństwa, uwierzyłem Jezusowi Chrystusowi. Nie z potrzeby religijnej, bo tej nie miałem. Z powodu bijącej z Ewangelii prawdy o człowieku, jego godności i sensie jego życia.

P.S. Poniżej link do artykułu.

http://www.rp.pl/Publicystyka/301169919-Argument-za-zyciem.html#ap-1