piątek, 9 listopada 2018

Niepodległa

Dzisiaj mija dokładnie 100 lat od odzyskania przez naszą Ojczyznę niepodległości. Dla mnie to bardzo ważna rocznica. Wynika to z mojego szczerego patriotyzmu, który zawdzięczam głównie wychowaniu rodzinnemu. Można by powiedzieć, że miłość do Polski wyssałem niemal z mlekiem matki. Pierwszą nauczycielką patriotyzmu była dla mnie moja babcia, zagorzała czytelniczka Henryka Sienkiewicza, który pisał swoje książki "ku pokrzepieniu serc". Słuchając jej opowieści o perypetiach głównych bohaterów Trylogii, bardzo emocjonalnie identyfikowałem się z ich losem, z ich żarliwością, którą pałali jako obrońcy Rzeczypospolitej. Patriotką nie mniejszą od mojej babci była moja śp. mama. Jej patriotyzm wyrażał się między innymi w jej bezkompromisowej niechęci do komunizmu. Raz odczułem tę niechęć na własnej skórze. Dawno temu, mając 17 lat, zakupiłem w księgarni im. Bolesława Prusa w Warszawie jeden z wielu tomów składających się na serię wydawniczą poświęconą twórczości wodza rewolucji październikowej − Włodzimierza Lenina. Nie pamiętam, co mną wówczas kierowało, by takiego dziwnego zakupu dokonać. Może skusiło mnie bardzo ładne wydanie tej serii, takie w twardej okładce, na ładnym papierze. A może zwykła ciekawość, bo już wtedy interesowałem się kwestiami światopoglądowymi i filozoficznymi. Nie dane mi było jednak nawet w niewielkiej części zapoznać się z treścią wspomnianego dzieła napisanego przez głównego ideologa komunizmu, ponieważ moja mama, jak tylko tę książkę zobaczyła, natychmiast wyrwała mi ją z rąk i nie wiele myśląc, wrzuciła prosto w rozżarzone wnętrze kaflowego pieca, który ogrzewał wówczas nasze mieszkanie. Ten antykomunistyczny akt wandalizmu bardziej mnie wówczas rozśmieszył, niż rozzłościł. Dużo później uświadomiłem sobie, skąd się wzięła u mojej mamy ta szczera nienawiść do komunizmu. Otóż moja mama była "dzieckiem wojny", urodziła się bowiem w październiku 1939 roku w wiosce na Podlasiu, na terenach, które dwukrotnie były zajmowane i plądrowane przez Armię Czerwoną – we wrześniu 1939 roku, po napaści ZSRR na Polskę, i w roku 1944, gdy Armia Czerwona powróciła jako tzw. armia wyzwoleńcza, a tak naprawdę jako armia okupacyjna. Za każdym razem wywożono na Sybir bardzo wielu mieszkańców tych obszarów, o czym świadczy choćby tablica pamiątkowa, która znajduje się obok cmentarza w miejscowości Rudka (kościół parafialny w Rudce to świątynia, w której zostałem ochrzczony i przyjąłem I Komunię). A zaraz po wojnie rozpoczęły się na tych terenach represje wobec polskich patriotów. Szczególnie krwawo rozprawiono się z oddziałami Żołnierzy Wyklętych, których władze komunistyczne traktowały jak zwykłych bandytów. Incydent ze spaleniem dzieła Lenina przez moją mamę zdarzył się w czasie, gdy w Polsce trwał już od dwóch lat stan wojenny, który był kolejnym aktem przemocy komunistycznego reżymu wobec wolnościowych aspiracji polskiego narodu. Razem z moją najstarszą siostrą często słuchaliśmy wtedy, w atmosferze niemal konspiracyjnej, audycji nadawanych przez sekcję polską Radia Wolna Europa, które, mimo prób zagłuszania go przez służby bezpieczeństwa, informowało o różnych inicjatywach podejmowanych przez członków zdelegalizowanej Solidarności i innych działaczy podziemia antykomunistycznego. Nie pamiętam, w jaki sposób, ale docierały do nas również podziemne wydawnictwa, zarówno książki, jak i tzw. bibuła, czyli gazetki powielane lub drukowane potajemnie. Ważnym momentem w moim życiu w tamtym okresie było spotkanie z ks. Jerzym Popiełuszką. Udało mi się, jeszcze zanim został bestialsko zamordowany przez funkcjonariuszy niesławnego IV Departamentu MSW, wziąć udział w kilku Mszach za Ojczyznę, które odprawiał w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Bardzo przeżyłem jego pogrzeb. Do dziś pamiętam, jakie przygnębiające wrażenie zrobił na mnie szpaler zomowców, gdy ich mijałem, idąc wraz z innymi na mszę pogrzebową. Jednak w czasie Eucharystii, która zgromadziła rzesze ludzi, to przygnębienie szybko minęło. Czułem już wtedy, że z tej śmierci musi wyrosnąć dobro. I tak się stało. Po pięciu latach od tego tragicznego wydarzenia odbyły się w kraju pierwsze po wojnie wolne, choć jeszcze nie w pełni demokratyczne, wybory do parlamentu. A potem, niestety, przyszły pierwsze polityczne rozczarowania. Najbardziej gorzkie były te związane z konkretnymi osobami należącymi dawniej do antyreżymowej opozycji. Ku mojemu niemałemu zdziwieniu bardzo szybko niektóre z tych osób, w przeciwieństwie do mnie, znalazły się po drugiej stronie sporu ideologicznego, jaki ujawnił się już na początku przemian społeczno-politycznych zainicjowanych rozmowami okrągłego stołu. Szczególnie intensywnego charakteru nabrał ów spór w odniesieniu do kwestii prawnej ochrony życia poczętego. Osoby te, w kontrze do nauczania moralnego Kościoła, zajęły w tej kwestii i w wielu innych skrajnie liberalne stanowisko. Byli  to często ci sami ludzie, którzy w czasie stanu wojennego, w czasie prześladowań, korzystali z ochrony ze strony instytucji Kościoła. Dziś znajdują się nierzadko na pierwszej linii frontu walki z wartościami chrześcijańskimi i z samym Kościołem. W manifestacjach swojego celebryckiego antyklerykalizmu, a bywa że i antykatolicyzmu, są oni niekiedy nawet bardziej zapalczywi, niż byli kiedyś komuniści. Pewne zdumienie budzą we mnie dzisiaj również niektórzy moi znajomi, ludzie wierzący i skądinąd prawi, którzy zdają się nie rozumieć, jaka jest tak naprawdę stawka tej chwilami ostrej debaty światopoglądowej, jaka toczy się obecnie w naszym kraju. Ubolewam nad tym, że ta dyskusja, zwłaszcza w odniesieniu do sporów czysto politycznych, przekształca się niekiedy w walkę dwóch wrogo nastawionych do siebie plemion. Ja się w tej walce tak naprawdę nie odnajduję, bo nie chcę być niczyim wrogiem, a tym bardziej nie chcę nikogo uważać za mojego wroga. Nie stronię jednak od polityki, którą rozumiem tak, jak ją definiuje katolicka nauka społeczna − jako działanie na rzecz dobra wspólnego. W tym sensie każdy chrześcijanin jest zobowiązany do udziału w życiu politycznym. Dlatego, czyniąc zadość temu zobowiązaniu, korzystam z przysługującego mi, jak każdemu innemu obywatelowi, czynnego prawa wyborczego i biorę udział we wszystkich kolejnych wyborach: samorządowych, parlamentarnych, prezydenckich i europejskich. Jest to z mojej strony konkretny, choć nie najważniejszy, wyraz brania odpowiedzialności za losy mojego kraju. Zawsze jednak, zanim dokonam mojego wyboru, wpierw głęboko zastanawiam się nad tym, czyja wizja, czyj program polityczny daje choćby minimalną gwarancję na to, że Polska nadal będzie Polską, a więc krajem, który swoje obecne cywilizacyjne oblicze zawdzięcza przede wszystkim wierności chrześcijańskiej tradycji, będącej od 1000 lat źródłem narodowej tożsamości Polaków: Polonia semper fidelis. Ci, którzy mi takiej gwarancji nie dają, nigdy mojego głosu nie otrzymują. Choć Polska ciągle nie jest jeszcze taka, jaką ją sobie w moich marzeniach często wyobrażam, to mimo wszystko jest krajem, z którym się utożsamiam. Nade wszystko utożsamiam się z jego, chwilami bardzo dramatyczną i bolesną, historią, z tymi wszystkimi bohaterami dziejów naszego narodu kierującymi się maksymą: Bóg, honor, Ojczyzna, którą uważam za kwintesencję polskiego patriotyzmu. Dla wielu moich rodaków, szczególnie tych mieszkających w wielkich miastach, którzy koniecznie chcą uchodzić (głównie we własnych oczach) za ludzi postępowych i europejskich, ten bogoojczyźniany, jak go często pogardliwie nazywają, patriotyzm, jest wielce irytujący, utożsamiany często z nacjonalizmem albo z ciemnogrodem. Dla mnie jednak wciąż stanowi on podstawowy aksjologiczny drogowskaz, którym Polacy winni, w moim przekonaniu, kierować się w swoim postępowaniu, również po to, żeby w ten sposób choć w części spłacić olbrzymi dług wdzięczności wobec tych, którzy walcząc o wolność narodu, zapłacili za to najwyższą cenę − cenę własnego życia. W dniu uroczystych obchodów 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości, życzę sobie i wszystkim Polakom, byśmy ciągle na nowo brali sobie do serca słowa świętego Jana Pawła II wypowiedziane na krakowskich Błoniach podczas Jego pierwszej pielgrzymki do Ojczyzny: „Proszę was, abyście całe to duchowe dziedzictwo, któremu na imię Polska, raz jeszcze przyjęli z wiarą, nadzieją i miłością - taką, jaką zaszczepia w nas Chrystus na chrzcie świętym, abyście nigdy nie zwątpili i nie znużyli się, i nie zniechęcili, abyście nie podcinali sami tych korzeni, z których wyrastamy. Proszę was: abyście mieli ufność nawet wbrew każdej waszej słabości, abyście szukali zawsze duchowej mocy u Tego, u którego tyle pokoleń ojców naszych i matek ją znajdowało, abyście od Niego nigdy nie odstąpili, abyście nigdy nie utracili tej wolności ducha, do której On wyzwala człowieka, abyście nigdy nie wzgardzili tą Miłością, która jest największa, która się wyraziła przez Krzyż, a bez której życie ludzkie nie ma ani korzenia, ani sensu. Proszę was o to!”. Ojczyznę wolną pobłogosław Panie!

wtorek, 6 listopada 2018

Gdzie dwóch lub trzech


Nieco ponad trzy lata istnieje w parafii św. Marka Ewangelisty, gdzie od pewnego czasu (a dokładnie od czterech lat) dane mi jest być proboszczem, wspólnota młodzieży pracującej i studentów. Jest to bardzo niewielka liczbowo grupa młodych ludzi, którzy spotykają się dość regularnie, prawie w każdą niedzielę po Mszy św. wieczornej, by się wspólnie modlić i rozważać tematy związane z szeroko rozumianym życiem duchowym. Mimo różnych prób rozpropagowania jej działalności (najważniejszą z nich był wyjazd do Włoch, który miał miejsce 2 lata temu), do chwili obecnej jest to ciągle bardzo mała trzódka. Były nawet i takie momenty, kiedy wydawało się, że przestanie istnieć. Ja sam wielokrotnie zastanawiałem się, czy aby na pewno jest wolą Bożą, by spotykać się w tak małej grupie. Wiem też, że podobne wątpliwości kłębiły się w umysłach pozostałych uczestników naszych spotkań. Wydaje mi się, że pogłębiał je również fakt, że forma naszych spotkań nie była do tej pory jakoś specjalnie atrakcyjna. Chwila modlitwy, słowo księdza, dzielenie lub dyskusja, modlitwa na koniec. I już. Żadnego śpiewu, gry na gitarze, zapalonych świeczek i tym podobnych „klimatycznych” zabiegów. Niczego, co podobno działa na uczucia i wyobraźnię młodych ludzi. W tym roku po wakacjach długo nie dochodziło do pierwszego spotkania. Nikt z członków wspólnoty, poza Marcinem, nie pytał mnie wprost o to, kiedy ruszają nasze spotkania. Myślałem nawet, że grupa po prostu umarła śmiercią nagłą, choć spodziewaną. Tymczasem którejś niedzieli Marcin poinformował mnie, że członkowie wspólnoty wyrazili jednak chęć dalszego spotykania się. Przyznaję, miałem pokusę, żeby tę chęć zignorować. „Nie ma sensu ciągnąć tego na siłę” – pomyślałem, będąc od pewnego czasu przekonanym, że nie trafia do nich ani moja osoba, ani mój przekaz. Ale Marcin i Emilka nie odpuścili. I tak pod koniec października doszło w końcu do pierwszego spotkania, w którym wzięły udział trzy osoby: Emilka, Radek i Marcin. Na tym spotkaniu wspólnie doszliśmy do wniosku, że warto jeszcze dać szansę tej naszej maleńkiej trzódce, że należy spróbować „pozostawić ją jeszcze na ten rok, okopać i obłożyć nawozem, z nadzieją, że może wyda owoc w przyszłości”. Podjęliśmy również solenne zobowiązanie do codziennej modlitwy różańcowej w jej intencji. Ustaliliśmy oprócz tego, że tematem naszych spotkań będzie Dekalog. Cotygodniowe spotkania będą odbywać się w pewnym określonym cyklu. Każdy cykl będzie składał się z czterech spotkań. Na pierwszym spotkaniu uczestnicy będą dzielić się swoimi osobistymi przemyśleniami na temat poruszanego przykazania. Drugie spotkanie będzie miało charakter biblijny. Zadaniem członków wspólnoty w tygodniu poprzedzającym spotkanie jest znaleźć w Piśmie Świętym fragmenty dotyczące omawianego przykazania. Następnie w czasie spotkania mają je odczytywać i komentować. Z kolei trzecie spotkanie winno być poświęcone nauce Kościoła na temat danego przykazania. Na tym spotkaniu głównym mówcą ma być ksiądz, czyli w tym wypadku ja. Czwarte spotkanie ma mieć natomiast formę celebracji, której głównym elementem będzie adoracja Najświętszego Sakramentu. Po celebracji przewidziany jest czas na spotkanie przy herbacie. Osobiście uważam, że po tych czterech spotkaniach powinno mieć miejsce jeszcze piąte, mające charakter tzw. wyjścia integracyjnego: na kręgle, do  kina czy do pizzerii. Myślę, że wspólnota na to przystanie, tym bardziej, że tego typu wspólne spędzanie czasu zawsze cieszyło się sporym powodzeniem. Po takim „pięciopaku” przyjdzie kolej na kolejne przykazanie. Jest to zasadniczo program obliczony mniej więcej na dwa, a być może nawet na trzy lata. W minioną niedzielę odbyło się drugie spotkanie z pierwszego cyklu. Miało ono więc charakter biblijny. Muszę przyznać, że uczestnicy spotkania bardzo dobrze się do niego przygotowali. Ich komentarze były naprawdę głębokie i duchowo inspirujące. Pewnie dlatego było to spotkanie, które mnie samego bardzo wewnętrznie zbudowało. W efekcie zrodziło we mnie przeświadczenie, że warto jednak tę wspólnotę dalej prowadzić, nawet jeśli nadal pozostanie jedynie małą trzódką (choć na drugim spotkaniu było nas w sumie 10 osób, co jest wynikiem, jak na tę wspólnotę, dość imponującym). W każdym razie po tym spotkaniu wyzbyłem się pragnienia, by dokonał się jej gwałtowny wzrost ilościowy. Ilość nie zawsze przechodzi w jakość. Lepiej niech pozostanie małą trzódką, byle by tylko była to trzódka Pana. Zresztą On sam powiedział: „Gdzie dwóch lub trzech gromadzi się w imię moje, tam ja jestem pośród nich”. Podczas opisywanego tutaj spotkania, naprawdę poczułem Jego obecność. Choć moi młodzi przyjaciele mają różną formę przekazu, choć niektórzy z nich muszą przełamywać swoje wewnętrzne opory, by w ogóle zabrać głos, to jednak jest w ich słowach jakaś zawstydzająca mnie czasami głębia i szczerość. Dlatego słuchając ich minionego niedzielnego wieczoru, poczułem wdzięczność wobec Boga za to, że są. Poczułem też, że są większym darem dla mnie niż ja dla nich. I odkryłem, że są mi bliscy. Zależy mi na nich, choć kompletnie nie potrafię im tego komunikować. Różnica wieku robi swoje. A poza tym powszechnie zwracają się do mnie „księże proboszczu”, co raczej nie przełamuje barier emocjonalnych, choć, z drugiej strony, w swych ostatnich wpisach na Facebooku animatorka grupy wspomina mnie jako „księdza Sylwka”. Może to oznaczać jakiś przełom, bo nawet moi przyjaciele z Tarchomina zwracali się do mnie, mówiąc: „księże Sylwestrze”. Jest to jednak rzecz zupełnie drugorzędna. Najważniejsze, by wszyscy członkowie tej małej trzódki wzrastali w łasce i w mądrości. Łącznie z księdzem opiekunem.

wtorek, 30 października 2018

Czy wiedzieć to znaczy zmierzyć?

William Thomson

William Thomson (Lord Kelvin), XIX-wieczny uczony brytyjski, mający jednak irlandzkie pochodzenie, twierdził, że gdy jesteśmy w stanie coś zmierzyć, a następnie wynik pomiaru wyrazić w liczbach, to znaczy, że o tym „czymś” posiadamy prawdziwą wiedzę, choć rzecz jasna nie zawsze jest to poznanie w pełni adekwatne. Jeśli natomiast coś jest niemierzalne i w konsekwencji nie dające się opisać za pomocą liczb, to wówczas nasza wiedza o tym „czymś’ jest bardzo skromna i dalece z tego powodu niezadowalająca. Może być początkiem nauki, małym krokiem uczynionym w jej stronę, nie stanowi jednak prawdziwej wiedzy. Jest jedynie wiedzą wyobrażeniową, intuicyjną, lecz nie posiada charakteru naukowego. Tego rodzaju pogląd był i jest typowy dla przedstawicieli skrajnego empiryzmu, wedle którego przedmiotem wiedzy naukowej może być jedynie to, co mierzalne, czy to na drodze bezpośredniej (bądź pośredniej) obserwacji, czy też za pomocą eksperymentu. Z punktu widzenia metafizyki klasycznej jest to pogląd redukcjonistyczny, ponieważ sprowadza całą różnorodną i jakże bogatą rzeczywistość wyłącznie do wymiarów materialnych. A przecież przedmiotem naszego poznania nie musi być (i faktycznie często nie jest) tylko to, co materialne, a przez to mierzalne. Nie wszystko można ująć za pomocą wzorów i stosunków liczbowych. Istnieją przecież takie zjawiska, których nie da się sprowadzić do fizyko-chemicznych procesów przemiany materii. Czy da się np. zmierzyć przyjaźń, która charakteryzuje pewien szczególny typ relacji międzyosobowych? Albo czy jest możliwy matematyczny wzór wiary w Boga? Powstanie i rozwój nauk humanistycznych, takich np. jak filozofia, teologia czy psychologia świadczą najlepiej o tym, że istnieją takie sfery rzeczywistości, które nie są uchwytne za pomocą ujęć czysto kwantyfikujących, ponieważ nie mają charakteru fizycznego, materialnego. Twierdzenie Kelvina można by nawet uznać za prawdzie, pod warunkiem, że odnosiłoby się do wiedzy czysto przyrodniczej. Jego twierdzenie jednak, w takiej formie, w jakiej zostało sformułowane, ma charakter absolutny, jest więc przejawem idealizacji metod nauk przyrodniczo-matematycznych jako tych, które są jedynym, skutecznym i przez to najlepszym narzędziem poznawania i zdobywania wiedzy o otaczającym nas świecie oraz o zachodzących w nim zdarzeniach. Tyle że, wbrew naturalizmowi, materia nie jest jedyną postacią bytu. Co więcej, to właśnie współczesna nauka, przede wszystkim fizyka kwantowa, ma coraz większy problem z określeniem, czym jest w gruncie rzeczy materia. Jej definicja staje się obecnie coraz bardziej „energetyczna”. Taką redukcję materii do energii sugeruje chociażby słynna Einsteinowska formuła E = mc2, która stwierdza równoważność masy i energii. Masa, potocznie rozumiana jako ilość materii w obiekcie fizycznym, jest więc, w świetle powyższego wzoru, formą energii. Czym jest jednak energia? Oto jest pytanie. Termin „energia” to jedno z tych pojęć używanych na terenie współczesnych nauk przyrodniczych, które należą, mówiąc językiem Immanuela Kanta, to tzw. pojęć granicznych (Grenzenbegriff). Żaden z przedstawicieli fizyki, nawet najbardziej prominentny, nie zaproponował jak dotąd jej esencjalnej definicji, tzn. takiego jej ujęcia, które pokazywałoby, czym energia jest sama w sobie, jaka jest jej „ontyczna” natura. Zresztą od czasów Galileusza fizycy uciekają od ontologii w fizyce niczym diabeł od święconej wody, ponieważ boją się, że takie metafizyczne skłonności mogłyby ich doprowadzić do odkrycia (i tym samym konieczności uznania) istnienia celowości w przyrodzie. Jednak akceptacja finalizmu w świecie przyrodniczym pociągałaby za sobą konieczność uznania, że istnieje jakieś jego niematerialne, czyli duchowe źródło, ponieważ cel zawsze zakłada intencję, ta z kolei jest aktem woli, wola zaś to władza duchowa. Z tego powodu jedyne określenia energii, które są przez nich akceptowane, to ujęcia czysto opisowe bądź funkcjonalne, które wskazują co najwyżej na to, jaką rolę odgrywa energia w przemianach zachodzących w materialnym w świecie. Dlatego mówi się na przykład, że energia to „skalarna wielkość fizyczna charakteryzująca stan układu fizycznego (materii) jako jego zdolność do wykonania pracy” (zob. Ilustrowana encyklopedia dla wszystkich. Fizyka. WNT 1987, s. 72). Innymi słowy energia to „coś” takiego, dzięki czemu dzieje się „coś” w świecie materialnym. To, mówiąc językiem potocznym, paliwo wszelkich zachodzących w nim zmian. Energia to zatem taka tajemnicza kosmiczna „moc”, która przejawia się i w samej materii, i w jej różnorodnych przemianach. Marksiści sprowadzili swego czasu świat ducha do materii. Twierdzili oni, zgodnie z głoszonym przez nich dialektycznym prawem rozwoju („ilość przechodzi w jakość”), że to, co jawi się jako duchowe, stanowi jedynie przejaw bardzo wysoko zorganizowanej materii. Fizycy współcześni natomiast coraz bardziej materię sprowadzają do tego, co można by określić jako „duchowe”, (choć najczęściej czynią to w sposób nieświadomie i nieintencjonalnie), albowiem materia, to dla nich energia, energia zaś to „moc” zdolna wywołać określone skutki fizyczne, chemiczne, biologiczne, a nawet społeczne. Czym jednak jest ta moc sama w sobie? Czy jest jedna? A jeśli wszystkie cztery podstawowe odziaływania fizyczne (grawitacyjne, elektromagnetyczne, silne i słabe), których miarą jest określona siła, to przejaw aktywności jakiejś jednej tajemniczej mocy? A może Mocy?

sobota, 27 października 2018

Business is business

Człowiek, o czym pisał już w starożytności Arystoteles, nie jest istotą samowystarczalną, dlatego dla zaspokojenia swoich życiowych potrzeb musi niemal nieustannie korzystać z pomocy innych ludzi. Bardzo rzadko się zdarza, by w codziennej trosce o swój dobrobyt był on zdany tylko na siebie samego. Są to zawsze sytuacje wyjątkowe. Stanowią one trudne wyzwanie dla każdego, kto musi sam stawić im czoła. Za najbardziej znaną literacką ilustrację tego typu sytuacji może posłużyć przypadek Robinsona Crusoe, którego samotna walka o przetrwanie na bezludnej wyspie została opisana na kartach powieści Daniela Defoe. Jednak w rzeczywistym świecie, mimo tendencji indywidualistycznych, a nawet izolacjonistycznych, dostrzegalnych niekiedy w zachowaniu niektórych ludzi, dążenie do zdobycia środków potrzebnych do życia ma zawsze charakter społeczny, to znaczy jego realizacja dokonuje się we współdziałaniu z innymi ludźmi. Możliwe są zasadniczo trzy metody nabywania dóbr. Z pierwszą mamy do czynienia wówczas, gdy człowiek zdobywa dla siebie środki do życia kosztem innych ludzi. Taki sposób działania, który często prowadzi do stosowania przemocy i różnych form wyzysku, jest konsekwencją ulegania wrodzonym człowiekowi egoistycznym skłonnościom. Egoizm każe mu myśleć wyłącznie o sobie, zaś innych ludzi traktować jako narzędzia, których się używa dla osiągnięcia określonych korzyści, lub nawet jako wrogów, których należy pokonać i wyeliminować. Bezwzględność postępowania, która wiąże się z realizacją tej metody, dobrze oddaje znane powiedzenie: „iść po trupach do celu”. Druga metoda, w odróżnieniu od pierwszej, jest, przeciwnie, wyrazem postawy altruistycznej. Dzięki tej metodzie część ludzi może otrzymywać pożądane dobra całkowicie za darmo, ponieważ ci, którzy są stroną obdarowującą, z powodu swojej bezinteresowności niczego w zamian nie oczekują. Jest to na przykład przypadek wielu znanych filantropów finansujących różnego typu akcje dobroczynne (choć działalność charytatywna może wynikać, i nie jest to wcale taki rzadki przypadek, również z pobudek egoistycznych). Z kolei trzecia metoda nie jest ani ekspresją egoizmu, ani manifestacją altruizmu. Polega ona na tym, że oferuje się drugiemu to, czego on wydaje się potrzebować, po to, by w ramach odpłaty otrzymać od niego to, czego się samemu potrzebuje, przy czym wartość dobra dawanego i otrzymywanego powinna być mniej więcej taka sama. Rozwój gospodarczy sprawił, że w czasach nowożytnych i współczesnych szerokie zastosowanie znalazła ta trzecia metoda, nazwana przez niemieckiego ekonomistę Wilhelma Röpke „biznesową”, a przez innych określana mianem „transakcyjnej” lub „handlowej”. Ma to swoje dobre i złe strony: dzięki jej upowszechnieniu ubyło skrajnych egoistów bogacących się kosztem innych, lecz zarazem ubyło także altruistów zdolnych do bezinteresownego działania. Metoda biznesowa prowadzi w efekcie do czegoś, co można nazwać komercjalizacją życia. Wszystko, co człowiek robi, ma być przede wszystkim opłacalne. I tylko to się liczy. Bardzo dobrze oddaje to angielskie powiedzenie: „business is business”. Zjawisku komercjalizacji podlegają niekiedy nawet te obszary naszej wspólnotowej egzystencji, w których aktywność ludzka ma inny charakter niż działalność stricte ekonomiczna: medycyna, sztuka, nauka, religia. Lekarz, artysta, naukowiec czy ksiądz, choć – mówiąc biblijnie – „wart jest robotnik swej zapłaty”, nie powinien kierować się tylko rachunkiem ekonomicznym, ponieważ jego praca jest czymś więcej niż jedynie sposobem na zdobywanie środków do życia. Wydaje się, że za coraz powszechniejszą komercjalizacją relacji międzyludzkich, będącą konsekwencją czysto biznesowego podejścia do życia, kryje się postawa światopoglądowa, którą można by nazwać materializmem praktycznym. Ci, którzy ten światopogląd wyznają, uważają, że najważniejszymi wartościami w życiu człowieka powinno być posiadanie jak najwięcej materialnych bogactw i doznawanie przyjemności. Jest to myślenie błędne i prowadzące do groźnych konsekwencji. Według Gabriela Marcela o wiele ważniejsze jest to, by bardziej „być” niż więcej „mieć”. Ludzie winni być zwróceni ku wyższym, nade wszystko duchowym wartościom, również po to, by relacje międzyludzkie były jak najmniej interesowne i przedmiotowe. Dlatego tak ważne są duchowe i moralne rezerwy społeczeństwa, w którym przyszło nam żyć. Nie wolno ich lekkomyślnie trwonić, ponieważ ich lekceważenie i negacja mogłyby skutkować całkowitym wyschnięciem źródeł naszej moralnej siły i duchowej tożsamości. W tym kontekście niepokojem muszą napawać nasilające się w naszym kraju, coraz bardziej bezpardonowe ataki na Kościół Katolicki, które, jak się wydaje, stanowią element szerszej i dobrze zaplanowanej kampanii społecznej. Pretekstem do tych ataków są grzechy osób duchownych. Ci jednak, którzy pod hasłami walki o tzw. neutralność światopoglądową państwa prowadzą tę antyklerykalną „krucjatę”, nie zdają sobie sprawy, że może to doprowadzić do całkowitego duchowego i moralnego wyjałowienia naszego życia społecznego. A wtedy życzliwe współistnienie będzie musiało ustąpić miejsca bezwzględnej walce o byt, w której ludzki rozum przegrywa z najgorszymi, egoistycznymi, czasami wręcz zwierzęcymi instynktami. 

wtorek, 23 października 2018

Czy wszystko mi wolno?


Kiedy jest mowa o wolności − zwłaszcza wtedy, gdy rozumie się ją jako niczym nieskrępowaną swobodę robienia tego, na co się ma tylko ochotę − warto zdawać sobie sprawę z jednego dość ważnego rozróżnienia. Chodzi mianowicie o rozróżnienie pomiędzy wolnością formalną i wolnością faktyczną. Otóż może się tak zdarzyć, że z formalnego punktu widzenia nikt nie będzie w stanie powstrzymać nas przed zrealizowaniem jakiegoś konkretnego działania, lecz nie będzie to jednak oznaczało, że faktycznie będziemy mogli je wykonać. Istnieje bowiem zasadnicza różnica pomiędzy brakiem zewnętrznej ingerencji w to, co zamierzamy uczynić, a byciem władnym, by ten zamiar faktycznie doprowadzić do skutku. Posłużę się w tym miejscu przykładem. Wyobraźmy sobie, że chcielibyśmy kupić sobie jakiś pojazd z luksusowego segmentu aut osobowych, na przykład samochód marki Maserati (np. widoczny na zamieszczonym obrazku GranCabrio 460 PS kosztujący, bagatela, od 130 000 do 15 000 euro). Z formalnego punktu widzenia nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy takie auto nabyli, wszak prawo nam tego nie zabrania. Nie znaczy to jednak, że każdy jest władny, by takiego zakupu dokonać, ponieważ większość ludzi nie dysponuje odpowiednią ilością pieniędzy, która jest potrzebna do tego, by tego typu dość ekstrawaganckie, bądź co bądź, pragnienie mogło być zaspokojone. Jeśli więc nie należymy do owego wąskiego grona krezusów, których stać na zakup tak luksusowego samochodu, to ewentualne pragnienie posiadania go należy uznać za przejaw jakiegoś naiwnego marzycielstwa lub zwykłego chciejstwa. Nie mniej jednak oznacza to, że nasza wolność faktyczna nie pokrywa się tutaj z wolnością formalną. Nie zawsze chcieć znaczy móc. Bywa jednak i tak, że ktoś, kto cieszy się wolnością formalną, zagwarantowaną mu na przykład przez państwo, nie powinien jednak z niej korzystać, mimo że pokrywa się ona z jego wolnością faktyczną. Chodzi tu o taką sytuację, gdy normy prawne na coś nam pozwalają, lecz normy moralne nam tego jednocześnie zabraniają. W takim przypadku zachodzi niekompatybilność prawa stanowionego z prawem naturalnym. Weźmy przykład aborcji. W wielu krajach, w tym także w Polsce, prawo państwowe pozwala, pod pewnym ścisłymi warunkami, na zabicie dziecka nienarodzonego w łonie jego matki. Jednak w sposób absolutny zabraniają tego normy prawa naturalnego, które dla ludzi wierzących są odzwierciedleniem woli Boga wyrażonej chociażby w przykazaniach Dekalogu. Dotykamy tu bardzo istotnego sporu na temat ostatecznej legitymizacji norm prawa stanowionego przez ludzi. Czy normy te powinny odzwierciedlać normy prawa naturalnego? Rozstrzygnięcie tego sporu w dużej mierze zależy od przyjętych założeń metafizycznych. Niektórzy uważają, że prawo naturalne w ogóle nie istnieje, ponieważ nie istnieje żadne jego transcendentalne źródło, co oznaczałoby w konsekwencji, że prawo pozytywne nie ma żadnego obiektywnego i absolutnego umocowania, lecz ma charakter czysto konwencjonalny, odzwierciedlający wyłącznie wolę ludzi, którzy, na przykład poprzez mechanizm demokratyczny, mieliby decydować o tym, co wolno czynić, a czego nie wolno. W takim wypadku wolność formalna mogłaby ulegać nieustannemu poszerzaniu – to, co teraz jest prawnie zabronione, w przyszłości mogłoby być dozwolone. Jest to jednak kierunek bardzo niebezpieczny, ponieważ wielu ludzi uważa, że jeśli prawo na coś pozwala, to znaczy, że jest to dobre i wolno to czynić. Odrzucenie możliwości ograniczania naszej wolności formalnej przez normy prawa naturalnego grozi tym samym całkowitym permisywizmem, a więc postępowaniem wedle przekonania, że, o ile nie czyni tego prawo pozytywne, nic innego nie może ograniczać naszej swobody działania. By się przekonać o tym, jak błędne i niebezpieczne jest to przeświadczenie, wystarczy odwiedzić chociażby niemiecki obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau, gdzie na własne oczy każdy może zobaczyć, do czego prowadzi absolutyzacja ludzkiej wolności nieograniczanej w żaden sposób przez normy prawa naturalnego. Ten i wiele innych przykładów pokazuje, że prawo stanowione nie może uzasadniać samego siebie. Winno ono odzwierciedlać obiektywny porządek moralny, który każdy człowiek, jak nas o tym przekonuje wielu myślicieli, na przykład Immanuel Kant, jest w stanie odczytać w swoim wnętrzu. Bez odwołania się do owego obiektywnego porządku moralnego prawo stanowione przez ludzi bardzo łatwo może przekształcić się, w rękach moralnych barbarzyńców, w bezwzględne narzędzie opresji i represji, a więc w konsekwencji w narzędzie drastycznego ograniczania wolności. To paradoks, że ci, którzy w imię wolności człowieka odrzucają Boga jako źródło norm ograniczających naszą ludzką wolność, sami stają się po jakimś czasie jej zaciekłymi wrogami, o czym świadczy chociażby terror poprawności politycznej albo różne formy publicznego ostracyzmu czy wręcz piętnowania stosowanego wobec przeciwników ideologicznych. Wbrew pozorom prawo naturalne, które mówi, że nie wszystko nam wolno, stoi tak naprawdę na straży naszej wolności, bo broni nas, choćby tylko poprzez głos naszego sumienia, przed różnymi niebezpiecznymi formami jej nadużywania, które ostatecznie zawsze obracają się przeciw niej samej.

czwartek, 18 października 2018

Sytuacje graniczne

William Balke - Hiob wyszydzany przez przyjaciół

Wielu myślicieli, np. Epiktet, Artur Schopenhauer czy Albert Camus, uważało, że droga do odkrycia sensu własnego życia wiedzie przez doświadczenie własnej słabości, lęku, cierpienia. Człowiek, doświadczając kruchości swego istnienia, które tak często jest zagrożone i tak łatwo utracalne, odkrywa, że w gruncie rzeczy nie zależy ono od niego samego. Rodzi to w nim podstawowe pytania o źródła jego bytowania, a przede wszystkim o sens jego ziemskiej egzystencji, szczególnie wtedy, gdy staje on przed perspektywą własnej śmierci, która jest nieuchronna i może zdarzyć się w każdej chwili, a więc gdy uświadamia on sobie, że całkiem realną alternatywą dla jego własnego bytu jest niebyt, czyli jego nieodrwacalne i definitywne unicestwienie. Temu uświadomieniu najczęściej towarzyszą uczucia egzystencjalnego niepokoju. Søren Kierkegaard pisał np. o „bojaźni i drżeniu”, z kolei Martin Heidegger o „trwodze”, zaś Jean Paul Sartre o „mdłościach”. Według Jaspersa tego typu uczucia rodzą się w nas szczególnie w tzw. sytuacjach granicznych, w które dość często, chcąc nie chcąc, jesteśmy w naszym życiu uwikłani. Takie sytuacje to na przykład nieuleczalna choroba, bliskie i namacalne niebezpieczeństwo śmierci (na przykład podczas wojny), dojmujące uczucie osamotnienia, życiowe klęski i niepowodzenia, moralne upadki rodzące poczucie winy itd. W takich sytuacjach bardzo cienka jest granica, która oddziela nadzieję od rozpaczy. Biblijnym archetypem człowieka, który doświadczył tego typu sytuacji granicznych, jest bez wątpienia postać Hioba. Biblia podaje, że był on człowiekiem, który wiódł bardzo spokojne i dostatnie życie. Był kochającym ojcem i mężem. Miał też dobre serce – wspierał ubogich, służył wszystkim dobrą radą i wsparciem duchowym. Dbał o to, aby członkowie jego rodziny mieli właściwą postawę wobec Boga. Sam również był Mu oddany i posłuszny. Był też przekonany, że Bóg wynagradza go za to swoim błogosławieństwem. Wszystko jednak zmieniło się radykalnie w jego życiu, gdy Bóg postanowił go wystawić na próbę, odbierając mu to, co posiadał, a na koniec zsyłając na niego straszną chorobę. W krótkim czasie doświadczył on wielkich cierpień, zarówno fizycznych, jak i tych psychicznych, związanych ze śmiercią najbliższych. W efekcie cały jego dotychczasowy świat wartości zachwiał się mocno w posadach. Na próbę została wystawiona także jego wiara w Boga, ponieważ bolesne doświadczenia zdawały się unieważniać dotychczasowy obraz Wszechmocnego, który troszczy się o swoje wierne sługi, dbając o to, by nie spotkała ich żadna krzywda. W tej sytuacji w umyśle Hioba zrodziły się pytania, w których do głosu doszły zwątpienie, brak nadziei, głęboki żal. Były to pytania o sens życia na ziemi, sens cierpienia, o wartość wiary i modlitwy, o to, co następuje po śmierci – pytania, które przewartościowały dotychczasowy światopogląd Hioba i zmusiły go do intensywnej refleksji nad własnym człowieczeństwem, a także do podjęcia trudnego dialogu z Bogiem. Oto tylko niektóre z nich: 
Dlaczego nie umarłem po wyjściu z łona? Po cóż mnie przyjęły kolana a piersi podały mi pokarm? Czy starczy mi sił, aby przetrwać? Jaki jest cel cierpliwości? Czy moja siła z kamienia? Czy ja mam ciało ze spiżu? Czyż nie do bojowania podobny byt człowieka? Czy nie pędzi on dni jak najemnik? Kim jest człowiek, abyś go cenił i zwracał ku niemu swe serce? Czemu go badać co ranka? Na co doświadczać co chwilę? Dlaczego na cel mnie wziąłeś? Czemu to grzechu nie zgładzisz? Więc po co się męczę na próżno? Dlaczego dokuczasz mi, powiedz?! Czy oczy Twoje cielesne lub patrzysz na sposób ludzki? Czemuż wywiodłeś mnie z łona? Czemu chowasz swoje oblicze? Czemu mnie poczytujesz za wroga? Gdzież będzie człowiek, gdy zginie? Czy zmarły ożyje? Mam ufać? Właściwie, po cóż nadzieja, kto przedmiot ufności zobaczy? Czy niesłusznie duch mój jest wzburzony? Czemuż to żyją grzesznicy? Po cóż służyć Wszechmogącemu? Co da nam modlitwa do Niego? Gdzie można Go znaleźć? Jak dotrzeć do Jego stolicy? Skąd pochodzi mądrość i gdzie jest siedziba wiedzy? 
Historia Hioba pokazuje, że sytuacje graniczne, choć są dla człowieka doświadczeniem trudnym, niekiedy wręcz otarciem się o nicość lub o absurd, sprzyjają jednak głębszej refleksji nad sensem życia, bo zmuszają do porzucenia metafizycznych iluzji i kierują myśl ku temu, co znajduje się poza horyzontem istnienia jednostkowego i konkretnego. Dlatego często prowadzą do wyboru bardziej autentycznej formy egzystencji oraz bardziej zaangażowanego stosunku do otaczającego świata i spotykanych w nim ludzi. W świetle teorii prof. Kazimierza Dąbrowskiego, zawartej choćby w jego słynnej książce Trud istnienia, dezintegracja, która nieuchronnie wiąże się z tego typu sytuacjami, jest czymś pozytywnym, ponieważ umożliwia integrację na wyższym poziomie. Mówiąc zaś językiem teologii duchowości, sytuacje graniczne są to tzw. trudne łaski, z którymi wiąże się z jednej strony ryzyko buntu wobec Boga, ale z drugiej − szansa na duchowy wzrost. Nie ma bowiem rozwoju człowieka, gdy jest on jedynie biernym współuczestnikiem tego, co „się dzieje”, gdy żyje bezwiednie i bezrefleksyjnie. Dzięki wytrąceniu go ze stanu pewnej życiowej stabilności, a w przypadku niektórych ludzi ze stanu swoistego egzystencjalnego odrętwienia i otumanienia, pojawia się szansa, że zacznie on intensywniej zastanawiać się nad sensem swego życia, zaś jego spojrzenie na świat przestanie być powierzchowne, naskórkowe, lecz przeciwnie – stanie się bardziej dogłębne, sięgające poza granicę tego, co doraźne i doczesne. Gdy piszę te słowa, myślę o ludziach, którzy zrządzeniem Opatrzności znajdują się jakby na krawędzi i tylko jeden krok oddziela ich od upadku w przepaść rozpaczy i zwątpienia lub od rzucenia się w ramiona nadziei, która sięga wieczności. Często toczy się w nich wewnętrzna walka pomiędzy pokusą buntu, niezgody na to, co ich spotyka, a wezwaniem płynącym z wiary, by zdać się we wszystkim na wolę Boga. Mogę tylko tyle powiedzieć, że sam wiem, jak trudna to walka.

wtorek, 16 października 2018

40 lat minęło


Dzisiaj mija 40 lat od wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Gdy dziś czyta się jego słowa, choćby te zawarte w homiliach wygłaszanych podczas pielgrzymki do Polski, która miała miejsce w dniach od 1 do 9 czerwca 1991 roku, poświęconej 10 przykazaniom Dekalogu, widać wyraźnie jak niezwykle mądry był to człowiek, jak bardzo przenikliwy w wielu swych analizach i diagnozach. Przez Polaków zawsze był przymowany bardzo serdecznie i życzliwie, ale, niestety, jako prorok był raczej niezbyt uważnie słuchany. Reakcje emocjonalne, które jego słowa wywoływały, były zazwyczaj bardzo silne, ale krótkotrwałe, za to bardzo słabe były poruszenia woli, gdyż bardzo rzadko znajdowały one odzwierciedlenie w naszych osobistych decyzjach. W ogóle, jeśli chodzi o nasz stosunek do nauczania Jana Pawła II, to myślę, że życie wielu z nas, nasze codzienne wybory, mogłyby stanowić dobrą ilustrację dla stwierdzenia, że "słuchać nie zawsze znaczy posłuchać". Jestem przekonany, że bylibyśmy dziś w innym miejscu naszej osobistej, rodzinnej i narodowej historii, gdybyśmy mocniej wzięli sobie do serca jego wskazówki i ostrzeżenia. Dziś bowiem widać najlepiej, ile z tych papieskich przestróg się spełniło. Teksty składające się na całokształt twórczości Jana Pawła II to przebogaty skarbiec filozoficznej, teologicznej i duchowej mądrości. Są one, jak wiadomo, bardzo liczne. Samych homilii wygłoszonych w czasie jego pontyfikatu jest ok. trzech tysięcy! Szczerze mówiąc, wolałbym, by zamiast stawianych mu kolejnych pomników, mnożyły się różne inicjatywy, których celem byłoby przybliżanie nam treści zawartych w nauczaniu papieskim. Są w tym nauczaniu prawdziwe perełki, które do dziś nie przestają mnie zachwycać i pobudzać do myślenia. Z racji mego wykształcenia najbardziej cenię sobie, rzecz jasna, te teksty, w których manifestuje się mądrość filozoficzna i teologiczna naszego papieża. Wśród nich znajduje się chociażby książka Pamięć i Tożsamość, a zwłaszcza rozdział poświęcony wolności, w którym Jan Paweł II przestrzegał przed złym użyciem wolności. Złe użycie wolności sprawia – pisał papież – że czynię zło i rozprzestrzeniam je wokół siebie. Jeśli natomiast używam jej dobrze, to sam przez to staje się dobry, a dobro, które czynię, wpływa pozytywnie na otoczenie. Wolność używana poza horyzontem moralnym, poza horyzontem dobra i zła, abstrahująca tym samym od odpowiedzialności etycznej, prowadzi do różnych form jej nadużyć. Ostatecznie jest groźna i niszcząca. Nie rozumieją tego, albo raczej nie chcą zrozumieć, dzisiejsi promotorzy wolności rozumianej jako niczym nieskrępowana swoboda, możliwość czynienia wszystkiego, na co ma się ochotę. Niestety, odnoszę wrażenie, że to oni zyskują przewagę w przestrzeni publicznej, szczególnie w przestrzeni medialnej i artystycznej. Świadczą o tym chociażby przemiany obyczajowe, które w tak szybkim tempie zachodzą w naszym społeczeństwie. Są one smutnym dowodem na to, że dylemat „Wolność, do której Chrystus nas wyzwolił, czy też wolność od Chrystusa?”, który był lejtmotywem nauczania papieskiego, zaczyna być rozstrzygany na niekorzyść naszej chrześcijańskiej tożsamości. Ale taki jest, niestety los wielu proroków, niezbyt chętnie słuchanych w swojej ojczyźnie. Ufam jednak, że dziedzictwo, które nam pozostawił święty Jan Paweł II, jeszcze na długo będzie spowalniało ofensywę ideologiczną fałszywych proroków. Sądzę też, że bez tej odtrutki, jaką stanowią życie i nauczanie Jana Pawła II, Polska już dawno podzieliłaby los zdechrystianizowanych i coraz bardziej islamizujących się społeczeństw zachodnich.  

czwartek, 11 października 2018

Jak osiągnąć mądrość

Św. Tomasz z Akwinu

Dlaczego tak mało ludzi zasługuje na miano ludzi mądrych? Na to pytanie odpowiada między innymi wielki średniowieczny filozof i teolog − św. Tomasz z Akwinu, który w Sumie przeciwko poganom pisze: „Tylko po wielkim trudzie można dojść do poznania prawdy, a niewielu podejmuje ten wielki trud z miłości do wiedzy, mimo że Bóg wszczepił każdemu naturalne pragnienie poznania prawdy”. Dochodzenie do mądrości wymaga zatem niemałego trudu i tylko ten, kto naprawdę szuka mądrości, może na ten trud się zdobyć i cierpliwie go znosić. Jest on także związany z tym, że na drodze wiodącej do mądrości trzeba pokonać wiele przeszkód. Jedną z nich św. Tomasz z Akwinu, zwany również Doktorem Anielskim, nazywa mianem „complexio indispositionis”. Na czym polega to ograniczenie? Tomasz zwraca uwagę na fakt, że wśród ludzi i tacy, którzy nie tylko że nie posiadają odpowiednich intelektualnych predyspozycji, koniecznych do tego, by mogli nabyć prawdziwą mądrość, lecz w ogóle nie są zdolni do jakiejkolwiek formy racjonalnej aktywności. Ten rodzaj przeszkody jest po prostu intelektualną niepełnosprawnością, czasami bardzo głęboką i nieodwracalną, która przytrafia się niektórym osobom. O ile jednak św. Tomasz, pisząc o intelektualnej niedyspozycji, miał namyśli upośledzenie wrodzone, o tyle dzisiaj zdecydowanie częściej, niestety, mamy do czynienia z tym rodzajem intelektualnej niepełnosprawności, która ma charakter nabyty, ponieważ jest skutkiem wielorakich zaniedbań, również tych spowodowanych wadliwie funkcjonującym systemem publicznego kształcenia. Wielu ludzi, mimo że posiada dyplom ukończenia wyższej uczelni, nie potrafi myśleć – posiadają oni wiele informacji, które zgromadzili w toku studiów, lecz nie umieją z nich twórczo korzystać. Kształcenie polega dzisiaj głównie na przekazywaniu wiedzy, dość często w dużym stopniu bezużytecznej, a nie na uczeniu myślenia, na krytycznym korzystaniu z wiedzy i na samodzielnym jej zdobywaniu. Już Heraklit z Efezu pisał, że „nie wystarczy dużo wiedzieć, żeby być mądrym”. Prof. Ryszard Legutko w jednym z wywiadów prasowych stwierdził, z dużą dozą przesady, że współczesna edukacja wręcz oducza ludzi myślenia i w efekcie produkuje „głupków z dyplomami”. Co można zrobić, by nie znaleźć się w tym mało szlachetnym gronie? Otóż, jak uczy filozofia klasyczna, nasz intelekt jest w możności do poznawania prawdy i – jak wszystko, co jest w możności – by wyłonić z siebie działanie, jakim jest myślenie, potrzebuje impulsu z zewnątrz, który wytrąciłby go ze stanu bierności. Jest to prawda metafizyczna, którą wyraża łacińska formuła: nihil reducitur de potentia in actu nisi per ens actu („nic nie może być doprowadzone z możności do aktu, jak tylko przez byt będący w akcie”). W pierwszym rzędzie zatem, zgodnie z powiedzeniem „z kim się zadajesz, takim się stajesz”, podstawowym sposobem na to, by posiąść prawdziwą mądrość jest jak najczęstsze przebywanie w towarzystwie tych, co do których jesteśmy pewni, że są ludźmi mądrymi, prawdziwymi mistrzami myśli. Biblia radzi: „Jeżeli ujrzysz kogoś mądrego, już od wczesnego ranka idź do niego, a stopa twoja niech ściera progi drzwi jego!” (Syr 6, 36). Powinniśmy wyjątkowo cenić sobie ludzi mądrych i doświadczonych, których Bóg stawia na naszej drodze. Ich przykład również i nas może zainspirować do wytrwałego poszukiwania prawdy i umiłowania dobra, a ich przyjacielskie rady – ustrzec przed niejednym „głupim” błędem, za który moglibyśmy zapłacić wysoką cenę: „Szukaj rady u każdego mądrego i nie gardź żadną pożyteczną radą” (Tb 4, 18). To przebywanie w towarzystwie ludzi mądrych może mieć zarówno charakter bezpośredni, gdy spotykamy ich osobiście, choć nie koniecznie sam na sam, np. na wykładzie, odczycie czy sympozjum, jak i pośredni, gdy obcujemy z nimi poprzez wytwory ich myśli: książki, filmy, sztuki teatralne itp. Dla naszego rozwoju duchowego nie jest obojętne, co czytamy, co oglądamy, czego słuchamy. Powinniśmy sięgać zwłaszcza po ambitne utwory. Ich zrozumienie wymaga wysiłku, głębokiego namysłu, intelektualnego zaangażowania. Niestety, większość z nas woli raczej włączyć telewizor, wideo lub komputer, przy ich oglądaniu bowiem nie trzeba zazwyczaj się zbytnio wysilać – odbiór przekazu jest tu z reguły dość bierny, angażujący raczej emocje niż intelekt. Tymczasem nasz umysł winien być ciągle odpowiednio stymulowany, pobudzany do myślenia. Z pewnością nie zapewni nam tego obcowanie z ludźmi bezmyślnymi, żyjącymi bezrefleksyjnie, postrzegającymi świat przez pryzmat narzuconych z zewnątrz propagandowych klisz i stereotypów. Ostatecznie jednak warto pamiętać o tym, że prawdziwa mądrość jest darem Boga, bo w Nim ma swe niewyczerpane źródło, dlatego aby ją posiąść, należy przede wszystkim wytrwale, ufnie i pokornie o nią prosić, tak jak prosił o nią król Salomon. Bóg sam zapewnia nas, że modlitwa o mądrość budzi w Nim szczególne upodobanie. Jeśli tylko jest szczera, nie może pozostać niewysłuchana: „On sam umocni twe serce, a pożądana mądrość będzie ci dana” (Syr 6, 37).

czwartek, 4 października 2018

Bezdroża konsumpcjonizmu

Sokrates, gdyby dziś (najlepiej w sobotę) znalazł się wśród ludzi robiących zakupy w jakiejś galerii handlowej, byłby z pewnością o wiele bardziej zdziwiony niż wtedy, gdy przechadzając się wśród straganów na rynku w starożytnych Atenach, zauważył: „Ile jest rzeczy których nie potrzebuję”. Jednak współcześni bywalcy centrów handlowych, mijając kolejne witryny sklepowe i zerkając łakomym wzrokiem na znajdujące się na nich towary, wyeksponowane w sposób niezwykle atrakcyjny i przez to bardzo kuszący, skłonni są raczej mówić w duchu zgoła co innego: „Ile jest rzeczy, które chciałbym mieć”. To głównie zasługa współczesnych speców od wzbudzania tak zwanych sztucznych potrzeb. Potrzeba sztucznie wzbudzona to takie pragnienie, które nie rodzi się w człowieku spontanicznie, w sposób naturalny, lecz zostaje w nim wygenerowane przez użycie odpowiednich środków perswazji. Najlepiej gdyby osoba, w której takie pragnienie zostało wywołane, żywiła przy tym przekonanie, że pochodzi ono od niej samej i że jego zaspokojenie jest ekspresją wolności oraz koniecznym warunkiem dobrego samopoczucia. Żyjemy bez wątpienia w czasach triumfu konsumpcjonizmu, który obiecuje łatwe i przyjemne życie. Dobrze opisał to amerykański socjolog Benjamin Barber w swojej książce „Skonsumowani”. Sęk w tym, że obietnice handlowców i marketingowców zazwyczaj nie wiele mają wspólnego z prawdą. Często natomiast się z nią mijają. Skutki ulegania konsumpcjonistycznej propagandzie mogą być niekiedy bardzo opłakane, z utratą zdrowia a czasami nawet życia włącznie. Najlepszym tego przykładem jest chociażby reklama papierosów, którą zastosowano w latach 50-tych i 60-tych ubiegłego wieku. Wykorzystano wtedy obraz gwiazd Hollywoodu, które w granych przez nie filmach ukazywano z papierosem w ustach, głównie po to, by wzbudzić w widzach przekonanie, że palenie papierosów nadaje palącemu, szczególnie w oczach płci przeciwnej, wyjątkowego uroku i czyni go pociągającym. Podobnie rzecz się ma z reklamą różnych parafarmaceutyków, suplementów diety i innych cudownych środków leczniczych. Prym wiodą tu zwłaszcza producenci i dystrybutorzy różnych „rewelacyjnych” tabletek na odchudzanie i spalaczy tłuszczu. Aż dziw bierze, jak bardzo naiwni mogą być ludzie, którzy wierzą w te niepoparte poważnymi badaniami klinicznymi obietnice. Zresztą, co tu się dziwić, skoro ja sam, człowiek wydawałoby się rozsądny i mało podatny na tego typu sugestie, zakupiłem kiedyś, w czasie mojego pobytu w USA, tabletki zawierające ekstrakt z zielonej herbaty, które miały w cudowny sposób rozwiązać problem mojej nie małej wówczas otyłości. Nie muszę dodawać, że, niestety, za grosze ich nie nabyłem. Po miesiącu ich zażywania moja waga ani drgnęła (dwa opakowania z tymi cudownymi tabletkami jeszcze do niedawna stały w jednej z szafek u mnie w kuchni jako memento mojej głupoty i bezbrzeżnej naiwności). Za to, gdy za namową pewnego sympatycznego Amerykanina, właściciela sieci siłowni w mieście Fort Collins, który podarował mi karnet do korzystania za darmo z jego „gymów”, zacząłem kilka razy w tygodniu aplikować sobie jedno- a czasami nawet dwugodzinny trening kardio, zazwyczaj na bieżni i albo na orbitreku, to waga zaczęła spadać w dół w zawrotnym tempie. Schudłem wówczas 18 kilo w nieco ponad 4 miesiące. To, co powyżej napisałem, nie oznacza bynajmniej, że ja sam, broniąc się przed obsesją kupowania i nabywania, unikam jak ognia centrów handlowych, przeciwnie – bywam tam wcale nie tak rzadko, choć rzadko w celach zakupowych, najczęściej po to, by zajrzeć do Empiku. Lubię też obserwować ludzi, którzy całymi tabunami odwiedzają te współczesne świątynie handlu. Czasami jednak i ja również ulegam pokusie nabywania rzeczy, co do których mam później wątpliwości, czy aby na pewno są mi potrzebne. Zazwyczaj dotyczą one książek. Nieraz się nad tym zastanawiam, po co je kupuję, skoro ich później nie czytam. Chluby mi to nie przynosi, zwłaszcza, że jestem osobą duchowną, która często w czasie wygłaszania kazań lub w rozmowach indywidualnych preroruje ludziom o wyższości dóbr duchowych nad materialnymi. Co więcej, jestem także z wykształcenia doktorem filozofii, który na wykładach z metafizyki wyjaśnia swoim studentom, że kategoria „posiadanie” odnosi się do tego typu przypadłości, które nie konstytuują bytu jako takiego, a więc nie tworzą go w jego bytowości, choć niekiedy wpływają dość znacząco na sam sposób jego istnienia. W przypadku ludzi ten wpływ bywa czasami zgubny, szczególnie wtedy gdy „mieć” zaczyna wyraźnie górować nad „być”. Ten rozdźwięk między tym, co powinienem czynić, a tym, jak sam postępuję, to jedna z moich głównych słabości, nad którą często zdarza mi się szczerze w sumieniu ubolewać. Mimo to, jeśli chodzi o ofensywę konsumpcjonizmu, to pochlebiam sobie jednak, że mój osobisty wysiłek, by jej nie ulec i nie dać się skonsumować, jest całkiem niemały. Być może jednak należałoby go zwiększyć – na przekór nasilającym się w świecie tendencjom. 

sobota, 29 września 2018

Dobry Biskup

Biskup Simone Scatizzi
Wiele się ostatnio mówi o złych księżach i biskupach. Nawet niektórzy wierzący zaczynają ulegać temu klimatowi polowania na czarownice. Na szczęście większość się temu raczej nie poddaje. Bardzo wielu katolików odpowiada na tego typu ataki świadectwem wdzięczności wobec dobrych księży, których spotkali na swojej drodze. Z tych świadectw wyłania się zupełnie inny obraz Kościoła niż ten, który kreują wojujący ateiści. Chciałem do tych świadectw dodać również moje. Spotkałem w moim życiu wielu dobrych duchownych: księży, zakonników i sióstr zakonnych. Wśród nich był również nieżyjący od 8 lat biskup Simone Scatizzi. Gdy go poznałem, był ordynariuszem diecezji Pistoia. W Episkopacie włoskim był odpowiedzialny za duszpasterstwo rodzin. Bardzo mądry biskup, dobry teolog, autor kilku książek. To on przyjął mnie do swojej diecezji, gdy przed ostatnim rokiem studiów musiałem opuścić Kolegium Polskie w Rzymie i poszukać sobie nowego miejsca do mieszkania. Biskup Simone pozwolił mi na cały rok zamieszkać w budynku byłego seminarium duchownego, gdzie na stałe przebywało dziesięciu księży emerytów. Mogłem tam mieszkać i jeść za darmo. Na dodatek biskup mianował mnie wikariuszem w parafii San Bartolomeo, dzięki czemu otrzymywałem, w ramach tzw. „sostentamento del clero”, takie samo wynagrodzenie jak księża włoscy, choć pracy miałem niewiele – jedna msza w dni powszednie oraz trzy w niedzielę. W zasadzie biskup Simone sfinansował mój ostatni rok studiów. Za każdym razem, gdy go odwiedzałem w budynku kurii, witał mnie z ogromną, ojcowską serdecznością. Zawsze pytał, czy nie potrzebuję jakiejś pomocy, interesował się też moimi postępami w pisaniu pracy doktorskiej. Nigdy później nie spotkałem kogoś, kto okazałby mi tyle dobroci. Wspominam go jednak nie ze względu na to, co dobrego dla mnie zrobił, lecz ze względu na niezwykłe świadectwo miłosierdzia, które dawał za każdym razem, gdy odwiedzał księży emerytów, którzy mieszkali razem mną w tym samym budynku. Czynił to mniej więcej raz w tygodniu, o ile pamiętam w czwartek, zawsze w porze obiadowej. Podchodził do każdego z emerytów, zagadywał, żartował, pytał o zdrowie. Wśród nich był też ksiądz, który, jak się później dowiedziałem, porzucił stan kapłański i odszedł w świat z kobietą. Jego odejście wywołało wstrząs wśród wiernych i spowodowało wielkie zgorszenie. Kilka lat po swoim odejściu miał straszny wypadek. Jadąc na motorze zderzył się czołowo z ciężarówką. Przeżył, ale jego stan tuż po wypadku był tragiczny. Ciało pogruchotane, roztrzaskana czaszka, mózg, który trzeba było zbierać łyżeczką. Długo znajdował się w śpiączce, a potem w stanie niemal wegetatywnym. Nikt nie dawał mu szans na przeżycie. A jednak nie umarł. Po kilkumiesięcznym pobycie w szpitalu trafił do jakiegoś domu opieki, ponieważ kobieta, dla której porzucił kapłaństwo, nie chciała się nim opiekować. A żadnych bliskich krewnych nie miał. Nie mógł się poruszać o własnych siłach, nie mógł też mówić, zamiast słów, z jego wykręconych ust wydobywały się jedynie jakieś bełkotliwe dźwięki. Nie potrafił też samodzielnie jeść. Pewnego dnia o tym, co go spotkało, dowiedział się biskup Scatizzi. Postanowił się nim zająć, mimo że chodziło przecież o eksksiędza, który został oficjalnie suspendowany. Przeniósł go z domu opieki do budynku seminarium, gdzie mieszkali księża emeryci. Zapewnił mu opiekę pielęgniarską. Dzięki temu po jakimś czasie ksiądz ów odzyskał możność poruszania się o własnych siłach. Nauczył się też jeść samodzielnie. Więcej nie dało się uzyskać. Kiedy biskup Simone odwiedzał swoich emerytów, podchodził również do tego niepełnosprawnego księdza. Widziałem nie raz, jak delikatnie podszczypywał go za policzek, przytulał go i całował w głowę. Okazywał mu bardzo wiele serdeczności. I często w oczach tego księdza widziałem łzy. Nie wiem, czy to były łzy wzruszenia, czy może skruchy. Widok biskupa obejmującego z czułością księdza, który go zawiódł i swoim odejściem sprawił wiernym tyle bólu, bardzo mnie zawsze poruszał. Nie muszę sobie teraz wyobrażać, jak wyglądało spotkanie ojca i syna z przypowieści o synu marnotrawnym. Wystarczy, że sobie przypomnę ten obraz biskupa Simone, który okazuje tyle ciepła swojemu marnotrawnemu księdzu. Biskupowi Simone bardzo wiele zawdzięczam, ale najbardziej jestem mu wdzięczny za to niezwykłe świadectwo przebaczenia, dobroci i miłosierdzia, które dawał za każdym razem, gdy odwiedzał dom księży emerytów. Historia księdza, który porzucił stan kapłański, i biskupa, który mimo to od niego się nie odwrócił, lecz wyciągnął do niego pomocną dłoń, gdy ten znalazł się w sytuacji niemal beznadziejnej, ciężko chory i opuszczony przez wszystkich, jest dla mnie najlepszą ilustracją słów z księgi proroka Ezechiela: „Bóg nie chce śmierci grzesznika, lecz by się nawrócił i miał życie”.

czwartek, 27 września 2018

Miasto i wieś



Kościółek w Ziołowym Zakątku we wsi Koryciny
Przygotowując wczoraj rano homilię, którą miałem wygłosić podczas Mszy świętej wieczornej, zagłębiłem się w lekturę przeznaczonej na ten dzień Ewangelii i zwróciłem uwagę na ciekawy szczegół. Jezus, posyłając uczniów z misją głoszenia Dobrej Nowiny i obdarzając ich władzą wyrzucania złych duchów, przewidział jednocześnie, że ich misja w pewnych przypadkach może okazać się nieskuteczna. Zapowiedział im, że chociaż będą wyposażeni w Jego moc, doświadczą również niepowodzeń, ponieważ w niektórych domach ludzie ich nie przyjmą. Jezus precyzuje nawet, że taka sytuacja będzie miała miejsce wówczas, gdy pojawią się w mieście. Zaraz po tej zapowiedzi napisane jest jednak, że swoją misyjną działalność uczniowie prowadzili wśród mieszkańców wsi: „Jeśliby was gdzieś nie przyjęli, wychodząc z tego miasta, strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo przeciwko nim! Wyszli więc i chodzili po wsiach, głosząc Ewangelię i uzdrawiając wszędzie”. Być może już w czasach Jezusa mieszkańcy miast byli bardziej zamknięci na wartości duchowe niż mieszkańcy terenów wiejskich. Dzisiaj w naszym kraju ta różnica jest bardzo widoczna. Pokazują to wyraźnie statystyki religijności Polaków. Frekwencja na niedzielnych mszach jest dwu lub trzykrotnie większa na wsiach niż w miastach. Różne są tego powody. Jednak dwa wydają się mi tymi najbardziej sprawczymi. Są to anonimowość i wykorzenienie. Anonimowość jest w miastach zjawiskiem powszechnym. Wielu mieszkańców aglomeracji miejskich, często z własnego, świadomego wyboru, ucieka w bezimienność, gdyż w ich mniemaniu daje im to, złudne w gruncie rzeczy, poczucie swobody, nieskrępowania opinią innych ludzi. Najlepszym tego dowodem są nowe osiedla, których mieszkańcy nie kwapią się do nawiązywania bliższych, dobrosąsiedzkich relacji. Zdarza się, i to wcale nie tak rzadko, że nawet ci, którzy mieszkają tuż obok siebie, w tym samym bloku, a nawet w tej samej klatce, często zupełnie nic o sobie nie wiedzą. Ucieczka w anonimowość to tendencja stojąca w wyraźnej sprzeczności z tym, do czego skłania religia. Nie ma w niej miejsca na izolacjonizm. Religia jest zawsze wspólnototwórcza, a nie egocentryczna, bo podkreśla, że wszyscy jesteśmy dziećmi Boga. Szczególnie dotyczy to chrześcijaństwa. Do samej istoty jego działania należy to, co w dokumencie Novo millennio ineunte Jan Paweł II nazwał „krzewieniem duchowości komunii”. Tam więc, gdzie więzy społeczne są silniejsze, tam też korzystniejsze są warunki do rozwoju życia religijnego. Niestety w dużych miastach dramatycznie zmniejsza się to, co w kręgach socjologicznych i psychologicznych nazywa się kapitałem społecznym, ponieważ więzy międzyludzkie ulegają coraz większemu rozpleceniu. Amerykański socjolog i politolog Robert Putnam w głośnej książce Bowling Alone wymienia różne powody tego zjawiska: brak czasu, nawet dla najbliższych, gorączkowa pogoń za pieniędzmi, mobilność społeczna, rozwój techniki, który sprawia, że ludzie częściej obcują bezpośrednio z maszynami niż z innymi osobami, wpływ mass mediów goniących głównie za tanią sensacją, kryzys tradycyjnej rodziny, zanik więzi międzypokoleniowych. Wszystkie te czynniki nie ułatwiają rozkwitu życia religijnego. Wiedzą to bardzo dobrze duszpasterze, którzy pracują w wielkomiejskich parafiach. Kolejną bolączką społeczności miejskich jest to, co socjologowie nazywają wykorzenieniem. Dotyczy to przede wszystkim tych, którzy przeprowadzają się do miast. Imigracja ze wsi do miasta oznacza porzucenie środowiska, w którym się wyrosło i które kształtowało zarówno osobowość, jak i tożsamość. Duże miasta ze swoimi betonowymi i często odgrodzonymi od reszty świata blokowiskami już nie są tak mocno tożsamotwórcze. Nie działa tu bowiem siła tradycji dająca o sobie znać w wiejskich lub małomiasteczkowych społecznościach. Oprócz tego życie w mieście jest bardzo szybkie, w nieustannym biegu, z bez przerwy atakującymi nas mocnymi bodźcami, które nie pozostawiają zbyt wiele czasu na głębszą refleksję, bo ta wymaga zatrzymania się i zdystansowania wobec bieżącej gorączki. W efekcie mieszkańcy miast żyją w przestrzeni coraz bardziej zsekularyzowanej, coraz bardziej „odczarowanej”, jak by to określił niemiecki myśliciel Max Weber. I dlatego są coraz mniej wrażliwi na rzeczywistość duchową. A poza tym ludzie mieszkający na wsi, mimo że stylem swego życia zaczynają doganiać „miastowych”, posiadają jednak nad nimi również i tę przewagę, że mają jeszcze bezpośredni kontakt z naturą, która ich wokół otacza, choć i oni, zamiast z tego obficie korzystać, gubią ten, zazwyczaj nieuświadomiony przez nich, metafizyczny i kontemplatywny wymiar ich egzystencji. Świadczy o tym chociażby to, że swój wolny czas coraz częściej spędzają głównie przed telewizorami, o czym wiele razy mogłem się (niestety) przekonać, odwiedzając moje rodzinne strony. Kiedyś nie mieli wyjścia. Niemal ciągły kontakt z naturą zapewniała im praca w polu czy w ogrodzie. Nawet zwykłe wyjście po krowy na pastwisko wiązało się z możliwością podziwiania roztaczającej się wokół przyrody. Ile razy ja sam miałem możliwość zachwycenia się pięknymi pejzażami, śpiewem skowronków, rechotem żab czy charakterystycznym klekotaniem bocianów, gęstą, mleczną mgłą unoszącą się nad polami, barwami tęczy, niesamowicie rozgwieżdżonym niebem w nocy czy widokiem wschodzącego lub zachodzącego słońca. Uprzemysłowienie rolnictwa doprowadziło jednak do tego, że i na wsi coraz rzadziej czyta się z księgi natury. Jednak wciąż jeszcze relacje międzyludzkie są tam dość silne, wciąż ważne są dla mieszkańców wsi wartości, które kultywowały poprzednie pokolenia. Ja, na całe szczęście, urodziłem się i całe swoje dzieciństwo spędziłem na wsi, położonej wśród podlaskich lasów, łąk i pól. Ilekroć wracam do tego czasu moimi wspomnieniami, zawsze czynię to z wielką nostalgią. Życie na wsi pozostawiło w mojej duszy trwały, niezatarty ślad, choć przecież większość mojego późniejszego życia przeżyłem albo w wielkich miastach, takich jak Warszawa, Rzym czy Nowy York, albo w nieco mniejszych: Legionowo, Pistoia, Fort Collins. Może gdyby nie moje powołanie i ja również zakwestionowałbym w którymś momencie wartości, które zostały mi przekazane przez mojego dziadka, moją babcię, moją mamę, moje sąsiadki i sąsiadów, także przez księży i nauczycieli, gdy prowadziłem dość beztroskie życie we wsi Koryciny. Bogu niech będą dzięki za to, że mnie przed tym uchronił.

poniedziałek, 24 września 2018

Idź i napraw mój dom

Dwa dni temu uczestniczyłem w uroczystości zaślubin sympatycznej młodej pary: Agnieszki i Tomasza. Uroczystość miała miejsce w kościele parafialnym pw. św. Franciszka z Asyżu w Warszawie na Tarchominie. Byłem jednym z pięciu księży odprawiających Mszę świętą, podczas której młodzi narzeczeni złożyli sobie przysięgę małżeńską. Głównym celebransem był ksiądz biskup Michał Janocha, biskup pomocniczy Archidiecezji Warszawskiej. On też wygłosił homilię. Jednak w mojej pamięci utrwaliły się nie słowa z kazania, lecz to, co biskup Michał powiedział tuż przed udzieleniem końcowego błogosławieństwa. Nawiązał mianowicie do słów wyrytych na ścianie w prezbiterium kościoła: „Franciszku, idź napraw mój dom, który, jak widzisz, cały idzie w ruinę”. Słowa te wypowiedział Jezus do św. Franciszka, kiedy modlił się przed krzyżem w zrujnowanym kościółku św. Damiana. Ksiądz biskup powiedział, że na przełomie XII i XIII wieku, a więc w czasach św. Franciszka, Kościół rzeczywiście był w ruinie. I dodał, że Kościołowi ciągle potrzebni są ludzie, którzy go będą odbudowywać, bo stale chyli się on ku upadkowi. Kto więc ma go odbudowywać? Biskup spojrzał z uśmiechem na nowożeńców i powiedział: „Wy go macie odbudowywać. Przez to, że będziecie się kochali, bo to miłość stanowi najgłębszy i najbardziej istotny nurt życia Kościoła. Jest on trudno uchwytny. Dlatego media skupiają się na czymś innym, w gruncie rzeczy drugorzędnym”. Słuchając tych słów, pomyślałem o św. Franciszku, tym bardziej, że w sierpniu tego roku prawie dwa tygodnie spędziłem z rodzinami w Asyżu − mieście św. Franciszka i św. Klary. Giovanni Bernardone faktycznie żył w czasach wielkiego kryzysu Kościoła. Wielu duchownych prowadziło wówczas mało ewangeliczne, często gorszące życie. Jednak Biedaczyna z Asyżu nikogo nie oceniał i nie osądzał. Nie wzywał do nawrócenia, rzucając gromy na grzeszników. Uznał, że nawrócić musi się przede wszystkim on sam, będąc przekonanym, że tylko osobiste świadectwo może innych pobudzić do samokrytycznej refleksji i ostatecznie do zmiany życia. To, co charakteryzowało Franciszka i jego pierwszych naśladowców, to ogromna pokora wynikająca ze samoświadomości własnej nędzy. Ta pokora rodziła w nich z jednej strony wdzięczność wobec Boga, który „nie chce śmierci grzesznika, lecz by się nawrócił i miał życie”, a z drugiej miłosierdzie wobec bliźnich. Byli ludźmi, którzy szczerze kochali innych, szczególnie tych najuboższych, odrzuconych, zagubionych. To właśnie ta pełna wyrozumiałości miłość czyniła ich wiarygodnymi świadkami Ewangelii. To dzięki niej byli rzeczywiście cichymi odnowicielami Kościoła. Nie wiem, dlaczego biskup Michał w swej końcowej refleksji nawiązał do słów, które wyznaczają początek przemiany duchowej św. Franciszka z Asyżu. Być może sprowokowało go do tego jedno z wezwań modlitwy powszechnej, w którym została zawarta prośba o nawrócenie księży krzywdzących innych ludzi. Ja sam, słuchając tego wezwania, zastanawiałem się nad tym, jakie było uzasadnienie, by włączyć je do modlitwy wiernych podczas Mszy odprawianej za nowożeńców. Może dobrze by było, moim zdaniem, gdyby po takim wezwaniu, pojawiło się również wezwanie z prośbą o nawrócenie dla świeckich, bo przecież i wśród świeckich wielu jest takich, którzy Kościoła nie budują, lecz go rujnują, gdy w codziennym życiu nie kierują się miłością. Wielu jest także takich, którzy krzywdzą wielu dobrych księży chociażby swoją obmową i oczernianiem. Wystarczy wejść na fora internetowe, by się przekonać jak wzbiera fala nienawiści wobec osób duchownych. I dotyczy ona nie tylko tych, którzy sprzeniewierzyli się swemu powołaniu i zasługują na surowe potraktowanie, lecz także tych, którzy, choć codziennie zmagają się ze swoimi słabościami i ograniczeniami, starają się jednak dobrze sprawować swoją duszpasterską posługę. Św. Franciszek z Asyżu przed swoim nawróceniem był osobą świecką i nawet po nawróceniu nie zgodził się na wyświęcenie go na kapłana. Jako nawrócony świecki pomógł wielu innym świeckim odnowić i ożywić w nich miłość do Boga i Kościoła. Niemal wszyscy jego pierwsi towarzysze należeli do stanu świeckiego. Dzięki niemu nawróciło się też wielu duchownych. Kościół, który stale chyli się ku upadkowi, nieustannie też się odbudowuje dzięki tym, którzy na zło obecne w Kościele, odpowiadają w taki sposób, że sami starają się to zło zwyciężyć dobrem. Nie jest to możliwe bez ciągłego nawracania się. Tylko w ten sposób można włączyć się w ten najgłębszy nurt życia kościelnego polegający na codziennym wypełnianiu przykazania miłości wzajemnej: „Po tym wszyscy poznają, że jesteście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali”. Kryzys Kościoła ma swe najgłębsze źródło w deficycie miłości i świętości. Rozumiał to dobrze św. Franciszek. Powiedział kiedyś: „Chciałbym mieć skrzydła orła, aby przemierzać góry i wykrzykiwać nad miastami: Miłość nie jest kochana! Miłość nie jest kochana!”. Słowa wypowiedziane do niego w San Damiano „Idź i napraw mój dom!”, można wyrazić inaczej: „Idź i miłością opowiadaj o Miłości!” Oby wzięli je je sobie do serca i księża i świeccy! Jestem wdzięczny biskupowi Michałowi za wypowiedziane przez niego słowa, bo zrodziły we mnie skruchę i mocne postanowienie poprawy. A Agnieszce i Tomaszowi życzę, aby ich wzajemna miłość była tak silna i czysta, by nigdy nie dali się zwieść iluzji, że istnieje jakieś inne źródło ich szczęścia, poza tą miłością, której jedynym i niewyczerpanym źródłem jest Bóg.

środa, 19 września 2018

Na temat filmu "Kler"

Niedługo na ekrany polskich kin wchodzi film Wojciech Smarzowskiego pt. „Kler”. Jakiś czas temu widziałem jego długi, kilkuminutowy zwiastun. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że obraz Smarzowskiego to film skrajnie antyklerykalny. Jego scenariusz równie dobrze mógłby napisać jakiś fanatyczny redaktor „Faktów i Mitów” bądź ktoś pokroju Jerzego Urbana. Duchowni są w nim ukazani w tak mocno przerysowanym, negatywnym świetle, że chyba tylko widzowie nienawidzący Kościoła uznają go za obiektywny i wyważony. Tacy ludzie od czasu do czasu potrzebują nowej dawki paliwa, choćby w postaci filmowego paszkwilu, by ogień ich nienawiści do Kościoła rozpalił się z jeszcze większą siłą. Film Smarzowskiego świetnie się do tego nadaje, tym bardziej, że od strony technicznej i gry aktorskiej robi wrażenie bardzo dobrze zrealizowanego. Zresztą sam reżyser to, jak się okazuje, człowiek motywowany iście Urbanowskim antyklerykalizmem, czego najlepszym dowodem jest wywiad, jakiego niedawno udzielił Gazecie Wyborczej. Oprócz niesprawiedliwych, prostackich oskarżeń wyolbrzymiających do niebotycznych rozmiarów słabości osób duchownych znajdują się w nim również postulaty radykalnego oddzielenia Kościoła od społeczeństwa. Co, oprócz dialogów i scen o charakterze jawnie bluźnierczym, najbardziej mnie irytuje i zasmuca w filmie „Kler”? Wcale nie to, że ukazuje różne przywary duchownych i ich grzechy. Nie da się przecież zaprzeczyć, że zdarzają się w Kościele sprawy naprawdę gorszące. Najbardziej zaś destrukcyjne dla wspólnoty Kościoła są zgorszenia spowodowane postawą niektórych duchownych. Ja sam znam kilku z mojej diecezji, co do których jestem przekonany, że nie powinni być dalej księżmi i szczerze współczuje wiernym skazanym na ich „posługę”. Wiem jednak, że jest to margines. Mój sprzeciw budzi to, że film Smarzowskiego jest bardzo niesprawiedliwym i krzywdzącym uogólnieniem. Jest bowiem krańcowo jednostronny, stygmatyzujący wielu dobrych kapłanów. Moje doświadczenie Kościoła mówi mi, że znacznie więcej w nim dobra niż zła. Jeśli jednak ktoś jest silnie uprzedzony, czy to pod wpływem antyklerykalnej propagandy czy na skutek jakieś swojej osobistej urazy doznanej w kontakcie z instytucją Kościoła, to w jego widzeniu te proporcje będą się odwracać. Na antyklerykalną propagandę najbardziej podatne są te osoby, które już od dawna nie mają praktycznie żadnego kontaktu z Kościołem. Ci, którzy są obecni w Kościele, którzy regularnie praktykują, a więc uczestniczą we Mszach świętych, w spotkaniach różnych wspólnot, wyraźnie widzą, że „nie taki diabeł straszny, jak go malują”. Myślę, nawet jestem pewien, że film Smarzowskiego, jako skrajnie wypaczający obraz Kościoła, ich stosunku do Kościoła nie zmieni, jeśli w ogóle zdecydują się go obejrzeć, do czego nie zachęcam, a nawet szczerze odradzam. Wiem jednak, że nachalna promocja tego filmu, z którą mamy do czynienia w środkach masowego przekazu i na bilbordach zapełni sale kinowe, przynajmniej na początku. Będzie to kolejne potwierdzenie, że antyklerykalizm odgórny, lansowany w mediach, manifestowany przez wielu celebrytów, znajduje poparcie również na dole. Dla nas księży jest to zjawisko przykre i bolesne. Przecież historia Polski to także historia wielu wspaniałych duchownych. Wśród nich wielu było takich, którzy oddali życie za Ojczyznę. Dobitnym tego przykładem jest los polskich księży podczas II Wojny Światowej. Z żadnego innego narodu nie wymordowano wówczas tylu duchownych, co z Polski. Samego tylko obozu w Dachau nie przeżyło ponad tysiąc polskich księży. Dzielili kapłani los ciemiężonego narodu także po wojnie, ginąc jak inni polscy patrioci w stalinowskich więzieniach. Jednym z takich więzień było więzienie przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, gdzie zamordowano również wielu katolickich księży. Boli więc, gdy niektórzy o tym zapominają i tak łatwo dają się uwieść antykościelnej retoryce. Jak w takiej sytuacji szczególnie my księża powinniśmy reagować na te kolejne wybryki antykatolickiego w gruncie rzeczy antyklerykalizmu? Nadal aktualne pozostają moje rady, które zawarłem w książce „Dotknięcie Boga” w rozdziale „Oblicza antyklerykalizmu”. Po pierwsze, księża powinni robić swoje, to znaczy wypełniać jak najlepiej swoje obowiązki, nie zostaje się bowiem księdzem w tym celu, by wszystkim się podobać, lecz po to, by pełnić wolę Bożą. Jezus nie obiecywał swoim uczniom, że wszyscy będą ich zawsze rozumieli i wspierali, przeciwnie, przygotowywał ich na różne trudne sytuacje związane z realizowaniem ich powołania, także na prześladowania. Po drugie, właściwą reakcją na manifestowanie różnych form antyklerykalizmu nie jest bojaźliwe wycofanie się w swoją prywatność ani obrażanie się na ludzi, odwracanie się od nich, lecz przeciwnie: otwartość i szukanie kontaktu z nimi. Jedynym bowiem lekarstwem na jakiekolwiek uprzedzenia są fakty, a fakty, wbrew antyklerykalnej propagandzie, mówią, że nie tacy ci księża straszni, jak ich wojujący ateiści malują. Po trzecie, i chyba najważniejsze, nie powinno się swoim zachowaniem prowokować antyklerykalnych wystąpień, dostarczać przeciwnikom Kościoła dodatkowych argumentów na potwierdzenie ich fobii i uprzedzeń. Należy poza tym odróżniać prymitywne, zrodzone z nienawiści ataki od umiarkowanej krytyki, która, jeśli jest słuszna, zawsze winna być przyjmowana z pokorą i mobilizować do wytrwałej pracy nad sobą – nikt przecież nie jest doskonały. Wezwanie do uznania własnej grzeszności, jakie słyszymy na początku każdej Eucharystii, kierowane jest do wszystkich – zarówno do świeckich wiernych, jak i do kapłana, który Mszę odprawia. Po czwarte wreszcie, należy patrzeć na antyklerykalizm, zwłaszcza na ten o najbardziej wulgarnym i prymitywnym obliczu, zarówno ten celebrycki, jak i „tramwajowy”, w świetle przykazania miłości nieprzyjaciół, ostatecznie bowiem zło można tylko dobrem zwyciężyć. Chrystus powiedział: „Skoro Mnie prześladowali, to i was prześladować będą” (J 15, 20). Wyrazem miłości nieprzyjaciół była w przypadku Jezusa Jego modlitwa za prześladowców: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23, 34). Jest to najważniejsza broń, do której zwłaszcza księża powinni się uciekać. Taka modlitwa uwalnia od chęci odpłacania pięknym za nadobne.