wtorek, 30 października 2018

Czy wiedzieć to znaczy zmierzyć?

William Thomson

William Thomson (Lord Kelvin), XIX-wieczny uczony brytyjski, mający jednak irlandzkie pochodzenie, twierdził, że gdy jesteśmy w stanie coś zmierzyć, a następnie wynik pomiaru wyrazić w liczbach, to znaczy, że o tym „czymś” posiadamy prawdziwą wiedzę, choć rzecz jasna nie zawsze jest to poznanie w pełni adekwatne. Jeśli natomiast coś jest niemierzalne i w konsekwencji nie dające się opisać za pomocą liczb, to wówczas nasza wiedza o tym „czymś’ jest bardzo skromna i dalece z tego powodu niezadowalająca. Może być początkiem nauki, małym krokiem uczynionym w jej stronę, nie stanowi jednak prawdziwej wiedzy. Jest jedynie wiedzą wyobrażeniową, intuicyjną, lecz nie posiada charakteru naukowego. Tego rodzaju pogląd był i jest typowy dla przedstawicieli skrajnego empiryzmu, wedle którego przedmiotem wiedzy naukowej może być jedynie to, co mierzalne, czy to na drodze bezpośredniej (bądź pośredniej) obserwacji, czy też za pomocą eksperymentu. Z punktu widzenia metafizyki klasycznej jest to pogląd redukcjonistyczny, ponieważ sprowadza całą różnorodną i jakże bogatą rzeczywistość wyłącznie do wymiarów materialnych. A przecież przedmiotem naszego poznania nie musi być (i faktycznie często nie jest) tylko to, co materialne, a przez to mierzalne. Nie wszystko można ująć za pomocą wzorów i stosunków liczbowych. Istnieją przecież takie zjawiska, których nie da się sprowadzić do fizyko-chemicznych procesów przemiany materii. Czy da się np. zmierzyć przyjaźń, która charakteryzuje pewien szczególny typ relacji międzyosobowych? Albo czy jest możliwy matematyczny wzór wiary w Boga? Powstanie i rozwój nauk humanistycznych, takich np. jak filozofia, teologia czy psychologia świadczą najlepiej o tym, że istnieją takie sfery rzeczywistości, które nie są uchwytne za pomocą ujęć czysto kwantyfikujących, ponieważ nie mają charakteru fizycznego, materialnego. Twierdzenie Kelvina można by nawet uznać za prawdzie, pod warunkiem, że odnosiłoby się do wiedzy czysto przyrodniczej. Jego twierdzenie jednak, w takiej formie, w jakiej zostało sformułowane, ma charakter absolutny, jest więc przejawem idealizacji metod nauk przyrodniczo-matematycznych jako tych, które są jedynym, skutecznym i przez to najlepszym narzędziem poznawania i zdobywania wiedzy o otaczającym nas świecie oraz o zachodzących w nim zdarzeniach. Tyle że, wbrew naturalizmowi, materia nie jest jedyną postacią bytu. Co więcej, to właśnie współczesna nauka, przede wszystkim fizyka kwantowa, ma coraz większy problem z określeniem, czym jest w gruncie rzeczy materia. Jej definicja staje się obecnie coraz bardziej „energetyczna”. Taką redukcję materii do energii sugeruje chociażby słynna Einsteinowska formuła E = mc2, która stwierdza równoważność masy i energii. Masa, potocznie rozumiana jako ilość materii w obiekcie fizycznym, jest więc, w świetle powyższego wzoru, formą energii. Czym jest jednak energia? Oto jest pytanie. Termin „energia” to jedno z tych pojęć używanych na terenie współczesnych nauk przyrodniczych, które należą, mówiąc językiem Immanuela Kanta, to tzw. pojęć granicznych (Grenzenbegriff). Żaden z przedstawicieli fizyki, nawet najbardziej prominentny, nie zaproponował jak dotąd jej esencjalnej definicji, tzn. takiego jej ujęcia, które pokazywałoby, czym energia jest sama w sobie, jaka jest jej „ontyczna” natura. Zresztą od czasów Galileusza fizycy uciekają od ontologii w fizyce niczym diabeł od święconej wody, ponieważ boją się, że takie metafizyczne skłonności mogłyby ich doprowadzić do odkrycia (i tym samym konieczności uznania) istnienia celowości w przyrodzie. Jednak akceptacja finalizmu w świecie przyrodniczym pociągałaby za sobą konieczność uznania, że istnieje jakieś jego niematerialne, czyli duchowe źródło, ponieważ cel zawsze zakłada intencję, ta z kolei jest aktem woli, wola zaś to władza duchowa. Z tego powodu jedyne określenia energii, które są przez nich akceptowane, to ujęcia czysto opisowe bądź funkcjonalne, które wskazują co najwyżej na to, jaką rolę odgrywa energia w przemianach zachodzących w materialnym w świecie. Dlatego mówi się na przykład, że energia to „skalarna wielkość fizyczna charakteryzująca stan układu fizycznego (materii) jako jego zdolność do wykonania pracy” (zob. Ilustrowana encyklopedia dla wszystkich. Fizyka. WNT 1987, s. 72). Innymi słowy energia to „coś” takiego, dzięki czemu dzieje się „coś” w świecie materialnym. To, mówiąc językiem potocznym, paliwo wszelkich zachodzących w nim zmian. Energia to zatem taka tajemnicza kosmiczna „moc”, która przejawia się i w samej materii, i w jej różnorodnych przemianach. Marksiści sprowadzili swego czasu świat ducha do materii. Twierdzili oni, zgodnie z głoszonym przez nich dialektycznym prawem rozwoju („ilość przechodzi w jakość”), że to, co jawi się jako duchowe, stanowi jedynie przejaw bardzo wysoko zorganizowanej materii. Fizycy współcześni natomiast coraz bardziej materię sprowadzają do tego, co można by określić jako „duchowe”, (choć najczęściej czynią to w sposób nieświadomie i nieintencjonalnie), albowiem materia, to dla nich energia, energia zaś to „moc” zdolna wywołać określone skutki fizyczne, chemiczne, biologiczne, a nawet społeczne. Czym jednak jest ta moc sama w sobie? Czy jest jedna? A jeśli wszystkie cztery podstawowe odziaływania fizyczne (grawitacyjne, elektromagnetyczne, silne i słabe), których miarą jest określona siła, to przejaw aktywności jakiejś jednej tajemniczej mocy? A może Mocy?

sobota, 27 października 2018

Business is business

Człowiek, o czym pisał już w starożytności Arystoteles, nie jest istotą samowystarczalną, dlatego dla zaspokojenia swoich życiowych potrzeb musi niemal nieustannie korzystać z pomocy innych ludzi. Bardzo rzadko się zdarza, by w codziennej trosce o swój dobrobyt był on zdany tylko na siebie samego. Są to zawsze sytuacje wyjątkowe. Stanowią one trudne wyzwanie dla każdego, kto musi sam stawić im czoła. Za najbardziej znaną literacką ilustrację tego typu sytuacji może posłużyć przypadek Robinsona Crusoe, którego samotna walka o przetrwanie na bezludnej wyspie została opisana na kartach powieści Daniela Defoe. Jednak w rzeczywistym świecie, mimo tendencji indywidualistycznych, a nawet izolacjonistycznych, dostrzegalnych niekiedy w zachowaniu niektórych ludzi, dążenie do zdobycia środków potrzebnych do życia ma zawsze charakter społeczny, to znaczy jego realizacja dokonuje się we współdziałaniu z innymi ludźmi. Możliwe są zasadniczo trzy metody nabywania dóbr. Z pierwszą mamy do czynienia wówczas, gdy człowiek zdobywa dla siebie środki do życia kosztem innych ludzi. Taki sposób działania, który często prowadzi do stosowania przemocy i różnych form wyzysku, jest konsekwencją ulegania wrodzonym człowiekowi egoistycznym skłonnościom. Egoizm każe mu myśleć wyłącznie o sobie, zaś innych ludzi traktować jako narzędzia, których się używa dla osiągnięcia określonych korzyści, lub nawet jako wrogów, których należy pokonać i wyeliminować. Bezwzględność postępowania, która wiąże się z realizacją tej metody, dobrze oddaje znane powiedzenie: „iść po trupach do celu”. Druga metoda, w odróżnieniu od pierwszej, jest, przeciwnie, wyrazem postawy altruistycznej. Dzięki tej metodzie część ludzi może otrzymywać pożądane dobra całkowicie za darmo, ponieważ ci, którzy są stroną obdarowującą, z powodu swojej bezinteresowności niczego w zamian nie oczekują. Jest to na przykład przypadek wielu znanych filantropów finansujących różnego typu akcje dobroczynne (choć działalność charytatywna może wynikać, i nie jest to wcale taki rzadki przypadek, również z pobudek egoistycznych). Z kolei trzecia metoda nie jest ani ekspresją egoizmu, ani manifestacją altruizmu. Polega ona na tym, że oferuje się drugiemu to, czego on wydaje się potrzebować, po to, by w ramach odpłaty otrzymać od niego to, czego się samemu potrzebuje, przy czym wartość dobra dawanego i otrzymywanego powinna być mniej więcej taka sama. Rozwój gospodarczy sprawił, że w czasach nowożytnych i współczesnych szerokie zastosowanie znalazła ta trzecia metoda, nazwana przez niemieckiego ekonomistę Wilhelma Röpke „biznesową”, a przez innych określana mianem „transakcyjnej” lub „handlowej”. Ma to swoje dobre i złe strony: dzięki jej upowszechnieniu ubyło skrajnych egoistów bogacących się kosztem innych, lecz zarazem ubyło także altruistów zdolnych do bezinteresownego działania. Metoda biznesowa prowadzi w efekcie do czegoś, co można nazwać komercjalizacją życia. Wszystko, co człowiek robi, ma być przede wszystkim opłacalne. I tylko to się liczy. Bardzo dobrze oddaje to angielskie powiedzenie: „business is business”. Zjawisku komercjalizacji podlegają niekiedy nawet te obszary naszej wspólnotowej egzystencji, w których aktywność ludzka ma inny charakter niż działalność stricte ekonomiczna: medycyna, sztuka, nauka, religia. Lekarz, artysta, naukowiec czy ksiądz, choć – mówiąc biblijnie – „wart jest robotnik swej zapłaty”, nie powinien kierować się tylko rachunkiem ekonomicznym, ponieważ jego praca jest czymś więcej niż jedynie sposobem na zdobywanie środków do życia. Wydaje się, że za coraz powszechniejszą komercjalizacją relacji międzyludzkich, będącą konsekwencją czysto biznesowego podejścia do życia, kryje się postawa światopoglądowa, którą można by nazwać materializmem praktycznym. Ci, którzy ten światopogląd wyznają, uważają, że najważniejszymi wartościami w życiu człowieka powinno być posiadanie jak najwięcej materialnych bogactw i doznawanie przyjemności. Jest to myślenie błędne i prowadzące do groźnych konsekwencji. Według Gabriela Marcela o wiele ważniejsze jest to, by bardziej „być” niż więcej „mieć”. Ludzie winni być zwróceni ku wyższym, nade wszystko duchowym wartościom, również po to, by relacje międzyludzkie były jak najmniej interesowne i przedmiotowe. Dlatego tak ważne są duchowe i moralne rezerwy społeczeństwa, w którym przyszło nam żyć. Nie wolno ich lekkomyślnie trwonić, ponieważ ich lekceważenie i negacja mogłyby skutkować całkowitym wyschnięciem źródeł naszej moralnej siły i duchowej tożsamości. W tym kontekście niepokojem muszą napawać nasilające się w naszym kraju, coraz bardziej bezpardonowe ataki na Kościół Katolicki, które, jak się wydaje, stanowią element szerszej i dobrze zaplanowanej kampanii społecznej. Pretekstem do tych ataków są grzechy osób duchownych. Ci jednak, którzy pod hasłami walki o tzw. neutralność światopoglądową państwa prowadzą tę antyklerykalną „krucjatę”, nie zdają sobie sprawy, że może to doprowadzić do całkowitego duchowego i moralnego wyjałowienia naszego życia społecznego. A wtedy życzliwe współistnienie będzie musiało ustąpić miejsca bezwzględnej walce o byt, w której ludzki rozum przegrywa z najgorszymi, egoistycznymi, czasami wręcz zwierzęcymi instynktami. 

wtorek, 23 października 2018

Czy wszystko mi wolno?


Kiedy jest mowa o wolności − zwłaszcza wtedy, gdy rozumie się ją jako niczym nieskrępowaną swobodę robienia tego, na co się ma tylko ochotę − warto zdawać sobie sprawę z jednego dość ważnego rozróżnienia. Chodzi mianowicie o rozróżnienie pomiędzy wolnością formalną i wolnością faktyczną. Otóż może się tak zdarzyć, że z formalnego punktu widzenia nikt nie będzie w stanie powstrzymać nas przed zrealizowaniem jakiegoś konkretnego działania, lecz nie będzie to jednak oznaczało, że faktycznie będziemy mogli je wykonać. Istnieje bowiem zasadnicza różnica pomiędzy brakiem zewnętrznej ingerencji w to, co zamierzamy uczynić, a byciem władnym, by ten zamiar faktycznie doprowadzić do skutku. Posłużę się w tym miejscu przykładem. Wyobraźmy sobie, że chcielibyśmy kupić sobie jakiś pojazd z luksusowego segmentu aut osobowych, na przykład samochód marki Maserati (np. widoczny na zamieszczonym obrazku GranCabrio 460 PS kosztujący, bagatela, od 130 000 do 15 000 euro). Z formalnego punktu widzenia nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy takie auto nabyli, wszak prawo nam tego nie zabrania. Nie znaczy to jednak, że każdy jest władny, by takiego zakupu dokonać, ponieważ większość ludzi nie dysponuje odpowiednią ilością pieniędzy, która jest potrzebna do tego, by tego typu dość ekstrawaganckie, bądź co bądź, pragnienie mogło być zaspokojone. Jeśli więc nie należymy do owego wąskiego grona krezusów, których stać na zakup tak luksusowego samochodu, to ewentualne pragnienie posiadania go należy uznać za przejaw jakiegoś naiwnego marzycielstwa lub zwykłego chciejstwa. Nie mniej jednak oznacza to, że nasza wolność faktyczna nie pokrywa się tutaj z wolnością formalną. Nie zawsze chcieć znaczy móc. Bywa jednak i tak, że ktoś, kto cieszy się wolnością formalną, zagwarantowaną mu na przykład przez państwo, nie powinien jednak z niej korzystać, mimo że pokrywa się ona z jego wolnością faktyczną. Chodzi tu o taką sytuację, gdy normy prawne na coś nam pozwalają, lecz normy moralne nam tego jednocześnie zabraniają. W takim przypadku zachodzi niekompatybilność prawa stanowionego z prawem naturalnym. Weźmy przykład aborcji. W wielu krajach, w tym także w Polsce, prawo państwowe pozwala, pod pewnym ścisłymi warunkami, na zabicie dziecka nienarodzonego w łonie jego matki. Jednak w sposób absolutny zabraniają tego normy prawa naturalnego, które dla ludzi wierzących są odzwierciedleniem woli Boga wyrażonej chociażby w przykazaniach Dekalogu. Dotykamy tu bardzo istotnego sporu na temat ostatecznej legitymizacji norm prawa stanowionego przez ludzi. Czy normy te powinny odzwierciedlać normy prawa naturalnego? Rozstrzygnięcie tego sporu w dużej mierze zależy od przyjętych założeń metafizycznych. Niektórzy uważają, że prawo naturalne w ogóle nie istnieje, ponieważ nie istnieje żadne jego transcendentalne źródło, co oznaczałoby w konsekwencji, że prawo pozytywne nie ma żadnego obiektywnego i absolutnego umocowania, lecz ma charakter czysto konwencjonalny, odzwierciedlający wyłącznie wolę ludzi, którzy, na przykład poprzez mechanizm demokratyczny, mieliby decydować o tym, co wolno czynić, a czego nie wolno. W takim wypadku wolność formalna mogłaby ulegać nieustannemu poszerzaniu – to, co teraz jest prawnie zabronione, w przyszłości mogłoby być dozwolone. Jest to jednak kierunek bardzo niebezpieczny, ponieważ wielu ludzi uważa, że jeśli prawo na coś pozwala, to znaczy, że jest to dobre i wolno to czynić. Odrzucenie możliwości ograniczania naszej wolności formalnej przez normy prawa naturalnego grozi tym samym całkowitym permisywizmem, a więc postępowaniem wedle przekonania, że, o ile nie czyni tego prawo pozytywne, nic innego nie może ograniczać naszej swobody działania. By się przekonać o tym, jak błędne i niebezpieczne jest to przeświadczenie, wystarczy odwiedzić chociażby niemiecki obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau, gdzie na własne oczy każdy może zobaczyć, do czego prowadzi absolutyzacja ludzkiej wolności nieograniczanej w żaden sposób przez normy prawa naturalnego. Ten i wiele innych przykładów pokazuje, że prawo stanowione nie może uzasadniać samego siebie. Winno ono odzwierciedlać obiektywny porządek moralny, który każdy człowiek, jak nas o tym przekonuje wielu myślicieli, na przykład Immanuel Kant, jest w stanie odczytać w swoim wnętrzu. Bez odwołania się do owego obiektywnego porządku moralnego prawo stanowione przez ludzi bardzo łatwo może przekształcić się, w rękach moralnych barbarzyńców, w bezwzględne narzędzie opresji i represji, a więc w konsekwencji w narzędzie drastycznego ograniczania wolności. To paradoks, że ci, którzy w imię wolności człowieka odrzucają Boga jako źródło norm ograniczających naszą ludzką wolność, sami stają się po jakimś czasie jej zaciekłymi wrogami, o czym świadczy chociażby terror poprawności politycznej albo różne formy publicznego ostracyzmu czy wręcz piętnowania stosowanego wobec przeciwników ideologicznych. Wbrew pozorom prawo naturalne, które mówi, że nie wszystko nam wolno, stoi tak naprawdę na straży naszej wolności, bo broni nas, choćby tylko poprzez głos naszego sumienia, przed różnymi niebezpiecznymi formami jej nadużywania, które ostatecznie zawsze obracają się przeciw niej samej.

czwartek, 18 października 2018

Sytuacje graniczne

William Balke - Hiob wyszydzany przez przyjaciół

Wielu myślicieli, np. Epiktet, Artur Schopenhauer czy Albert Camus, uważało, że droga do odkrycia sensu własnego życia wiedzie przez doświadczenie własnej słabości, lęku, cierpienia. Człowiek, doświadczając kruchości swego istnienia, które tak często jest zagrożone i tak łatwo utracalne, odkrywa, że w gruncie rzeczy nie zależy ono od niego samego. Rodzi to w nim podstawowe pytania o źródła jego bytowania, a przede wszystkim o sens jego ziemskiej egzystencji, szczególnie wtedy, gdy staje on przed perspektywą własnej śmierci, która jest nieuchronna i może zdarzyć się w każdej chwili, a więc gdy uświadamia on sobie, że całkiem realną alternatywą dla jego własnego bytu jest niebyt, czyli jego nieodrwacalne i definitywne unicestwienie. Temu uświadomieniu najczęściej towarzyszą uczucia egzystencjalnego niepokoju. Søren Kierkegaard pisał np. o „bojaźni i drżeniu”, z kolei Martin Heidegger o „trwodze”, zaś Jean Paul Sartre o „mdłościach”. Według Jaspersa tego typu uczucia rodzą się w nas szczególnie w tzw. sytuacjach granicznych, w które dość często, chcąc nie chcąc, jesteśmy w naszym życiu uwikłani. Takie sytuacje to na przykład nieuleczalna choroba, bliskie i namacalne niebezpieczeństwo śmierci (na przykład podczas wojny), dojmujące uczucie osamotnienia, życiowe klęski i niepowodzenia, moralne upadki rodzące poczucie winy itd. W takich sytuacjach bardzo cienka jest granica, która oddziela nadzieję od rozpaczy. Biblijnym archetypem człowieka, który doświadczył tego typu sytuacji granicznych, jest bez wątpienia postać Hioba. Biblia podaje, że był on człowiekiem, który wiódł bardzo spokojne i dostatnie życie. Był kochającym ojcem i mężem. Miał też dobre serce – wspierał ubogich, służył wszystkim dobrą radą i wsparciem duchowym. Dbał o to, aby członkowie jego rodziny mieli właściwą postawę wobec Boga. Sam również był Mu oddany i posłuszny. Był też przekonany, że Bóg wynagradza go za to swoim błogosławieństwem. Wszystko jednak zmieniło się radykalnie w jego życiu, gdy Bóg postanowił go wystawić na próbę, odbierając mu to, co posiadał, a na koniec zsyłając na niego straszną chorobę. W krótkim czasie doświadczył on wielkich cierpień, zarówno fizycznych, jak i tych psychicznych, związanych ze śmiercią najbliższych. W efekcie cały jego dotychczasowy świat wartości zachwiał się mocno w posadach. Na próbę została wystawiona także jego wiara w Boga, ponieważ bolesne doświadczenia zdawały się unieważniać dotychczasowy obraz Wszechmocnego, który troszczy się o swoje wierne sługi, dbając o to, by nie spotkała ich żadna krzywda. W tej sytuacji w umyśle Hioba zrodziły się pytania, w których do głosu doszły zwątpienie, brak nadziei, głęboki żal. Były to pytania o sens życia na ziemi, sens cierpienia, o wartość wiary i modlitwy, o to, co następuje po śmierci – pytania, które przewartościowały dotychczasowy światopogląd Hioba i zmusiły go do intensywnej refleksji nad własnym człowieczeństwem, a także do podjęcia trudnego dialogu z Bogiem. Oto tylko niektóre z nich: 
Dlaczego nie umarłem po wyjściu z łona? Po cóż mnie przyjęły kolana a piersi podały mi pokarm? Czy starczy mi sił, aby przetrwać? Jaki jest cel cierpliwości? Czy moja siła z kamienia? Czy ja mam ciało ze spiżu? Czyż nie do bojowania podobny byt człowieka? Czy nie pędzi on dni jak najemnik? Kim jest człowiek, abyś go cenił i zwracał ku niemu swe serce? Czemu go badać co ranka? Na co doświadczać co chwilę? Dlaczego na cel mnie wziąłeś? Czemu to grzechu nie zgładzisz? Więc po co się męczę na próżno? Dlaczego dokuczasz mi, powiedz?! Czy oczy Twoje cielesne lub patrzysz na sposób ludzki? Czemuż wywiodłeś mnie z łona? Czemu chowasz swoje oblicze? Czemu mnie poczytujesz za wroga? Gdzież będzie człowiek, gdy zginie? Czy zmarły ożyje? Mam ufać? Właściwie, po cóż nadzieja, kto przedmiot ufności zobaczy? Czy niesłusznie duch mój jest wzburzony? Czemuż to żyją grzesznicy? Po cóż służyć Wszechmogącemu? Co da nam modlitwa do Niego? Gdzie można Go znaleźć? Jak dotrzeć do Jego stolicy? Skąd pochodzi mądrość i gdzie jest siedziba wiedzy? 
Historia Hioba pokazuje, że sytuacje graniczne, choć są dla człowieka doświadczeniem trudnym, niekiedy wręcz otarciem się o nicość lub o absurd, sprzyjają jednak głębszej refleksji nad sensem życia, bo zmuszają do porzucenia metafizycznych iluzji i kierują myśl ku temu, co znajduje się poza horyzontem istnienia jednostkowego i konkretnego. Dlatego często prowadzą do wyboru bardziej autentycznej formy egzystencji oraz bardziej zaangażowanego stosunku do otaczającego świata i spotykanych w nim ludzi. W świetle teorii prof. Kazimierza Dąbrowskiego, zawartej choćby w jego słynnej książce Trud istnienia, dezintegracja, która nieuchronnie wiąże się z tego typu sytuacjami, jest czymś pozytywnym, ponieważ umożliwia integrację na wyższym poziomie. Mówiąc zaś językiem teologii duchowości, sytuacje graniczne są to tzw. trudne łaski, z którymi wiąże się z jednej strony ryzyko buntu wobec Boga, ale z drugiej − szansa na duchowy wzrost. Nie ma bowiem rozwoju człowieka, gdy jest on jedynie biernym współuczestnikiem tego, co „się dzieje”, gdy żyje bezwiednie i bezrefleksyjnie. Dzięki wytrąceniu go ze stanu pewnej życiowej stabilności, a w przypadku niektórych ludzi ze stanu swoistego egzystencjalnego odrętwienia i otumanienia, pojawia się szansa, że zacznie on intensywniej zastanawiać się nad sensem swego życia, zaś jego spojrzenie na świat przestanie być powierzchowne, naskórkowe, lecz przeciwnie – stanie się bardziej dogłębne, sięgające poza granicę tego, co doraźne i doczesne. Gdy piszę te słowa, myślę o ludziach, którzy zrządzeniem Opatrzności znajdują się jakby na krawędzi i tylko jeden krok oddziela ich od upadku w przepaść rozpaczy i zwątpienia lub od rzucenia się w ramiona nadziei, która sięga wieczności. Często toczy się w nich wewnętrzna walka pomiędzy pokusą buntu, niezgody na to, co ich spotyka, a wezwaniem płynącym z wiary, by zdać się we wszystkim na wolę Boga. Mogę tylko tyle powiedzieć, że sam wiem, jak trudna to walka.

wtorek, 16 października 2018

40 lat minęło


Dzisiaj mija 40 lat od wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Gdy dziś czyta się jego słowa, choćby te zawarte w homiliach wygłaszanych podczas pielgrzymki do Polski, która miała miejsce w dniach od 1 do 9 czerwca 1991 roku, poświęconej 10 przykazaniom Dekalogu, widać wyraźnie jak niezwykle mądry był to człowiek, jak bardzo przenikliwy w wielu swych analizach i diagnozach. Przez Polaków zawsze był przymowany bardzo serdecznie i życzliwie, ale, niestety, jako prorok był raczej niezbyt uważnie słuchany. Reakcje emocjonalne, które jego słowa wywoływały, były zazwyczaj bardzo silne, ale krótkotrwałe, za to bardzo słabe były poruszenia woli, gdyż bardzo rzadko znajdowały one odzwierciedlenie w naszych osobistych decyzjach. W ogóle, jeśli chodzi o nasz stosunek do nauczania Jana Pawła II, to myślę, że życie wielu z nas, nasze codzienne wybory, mogłyby stanowić dobrą ilustrację dla stwierdzenia, że "słuchać nie zawsze znaczy posłuchać". Jestem przekonany, że bylibyśmy dziś w innym miejscu naszej osobistej, rodzinnej i narodowej historii, gdybyśmy mocniej wzięli sobie do serca jego wskazówki i ostrzeżenia. Dziś bowiem widać najlepiej, ile z tych papieskich przestróg się spełniło. Teksty składające się na całokształt twórczości Jana Pawła II to przebogaty skarbiec filozoficznej, teologicznej i duchowej mądrości. Są one, jak wiadomo, bardzo liczne. Samych homilii wygłoszonych w czasie jego pontyfikatu jest ok. trzech tysięcy! Szczerze mówiąc, wolałbym, by zamiast stawianych mu kolejnych pomników, mnożyły się różne inicjatywy, których celem byłoby przybliżanie nam treści zawartych w nauczaniu papieskim. Są w tym nauczaniu prawdziwe perełki, które do dziś nie przestają mnie zachwycać i pobudzać do myślenia. Z racji mego wykształcenia najbardziej cenię sobie, rzecz jasna, te teksty, w których manifestuje się mądrość filozoficzna i teologiczna naszego papieża. Wśród nich znajduje się chociażby książka Pamięć i Tożsamość, a zwłaszcza rozdział poświęcony wolności, w którym Jan Paweł II przestrzegał przed złym użyciem wolności. Złe użycie wolności sprawia – pisał papież – że czynię zło i rozprzestrzeniam je wokół siebie. Jeśli natomiast używam jej dobrze, to sam przez to staje się dobry, a dobro, które czynię, wpływa pozytywnie na otoczenie. Wolność używana poza horyzontem moralnym, poza horyzontem dobra i zła, abstrahująca tym samym od odpowiedzialności etycznej, prowadzi do różnych form jej nadużyć. Ostatecznie jest groźna i niszcząca. Nie rozumieją tego, albo raczej nie chcą zrozumieć, dzisiejsi promotorzy wolności rozumianej jako niczym nieskrępowana swoboda, możliwość czynienia wszystkiego, na co ma się ochotę. Niestety, odnoszę wrażenie, że to oni zyskują przewagę w przestrzeni publicznej, szczególnie w przestrzeni medialnej i artystycznej. Świadczą o tym chociażby przemiany obyczajowe, które w tak szybkim tempie zachodzą w naszym społeczeństwie. Są one smutnym dowodem na to, że dylemat „Wolność, do której Chrystus nas wyzwolił, czy też wolność od Chrystusa?”, który był lejtmotywem nauczania papieskiego, zaczyna być rozstrzygany na niekorzyść naszej chrześcijańskiej tożsamości. Ale taki jest, niestety los wielu proroków, niezbyt chętnie słuchanych w swojej ojczyźnie. Ufam jednak, że dziedzictwo, które nam pozostawił święty Jan Paweł II, jeszcze na długo będzie spowalniało ofensywę ideologiczną fałszywych proroków. Sądzę też, że bez tej odtrutki, jaką stanowią życie i nauczanie Jana Pawła II, Polska już dawno podzieliłaby los zdechrystianizowanych i coraz bardziej islamizujących się społeczeństw zachodnich.  

czwartek, 11 października 2018

Jak osiągnąć mądrość

Św. Tomasz z Akwinu

Dlaczego tak mało ludzi zasługuje na miano ludzi mądrych? Na to pytanie odpowiada między innymi wielki średniowieczny filozof i teolog − św. Tomasz z Akwinu, który w Sumie przeciwko poganom pisze: „Tylko po wielkim trudzie można dojść do poznania prawdy, a niewielu podejmuje ten wielki trud z miłości do wiedzy, mimo że Bóg wszczepił każdemu naturalne pragnienie poznania prawdy”. Dochodzenie do mądrości wymaga zatem niemałego trudu i tylko ten, kto naprawdę szuka mądrości, może na ten trud się zdobyć i cierpliwie go znosić. Jest on także związany z tym, że na drodze wiodącej do mądrości trzeba pokonać wiele przeszkód. Jedną z nich św. Tomasz z Akwinu, zwany również Doktorem Anielskim, nazywa mianem „complexio indispositionis”. Na czym polega to ograniczenie? Tomasz zwraca uwagę na fakt, że wśród ludzi i tacy, którzy nie tylko że nie posiadają odpowiednich intelektualnych predyspozycji, koniecznych do tego, by mogli nabyć prawdziwą mądrość, lecz w ogóle nie są zdolni do jakiejkolwiek formy racjonalnej aktywności. Ten rodzaj przeszkody jest po prostu intelektualną niepełnosprawnością, czasami bardzo głęboką i nieodwracalną, która przytrafia się niektórym osobom. O ile jednak św. Tomasz, pisząc o intelektualnej niedyspozycji, miał namyśli upośledzenie wrodzone, o tyle dzisiaj zdecydowanie częściej, niestety, mamy do czynienia z tym rodzajem intelektualnej niepełnosprawności, która ma charakter nabyty, ponieważ jest skutkiem wielorakich zaniedbań, również tych spowodowanych wadliwie funkcjonującym systemem publicznego kształcenia. Wielu ludzi, mimo że posiada dyplom ukończenia wyższej uczelni, nie potrafi myśleć – posiadają oni wiele informacji, które zgromadzili w toku studiów, lecz nie umieją z nich twórczo korzystać. Kształcenie polega dzisiaj głównie na przekazywaniu wiedzy, dość często w dużym stopniu bezużytecznej, a nie na uczeniu myślenia, na krytycznym korzystaniu z wiedzy i na samodzielnym jej zdobywaniu. Już Heraklit z Efezu pisał, że „nie wystarczy dużo wiedzieć, żeby być mądrym”. Prof. Ryszard Legutko w jednym z wywiadów prasowych stwierdził, z dużą dozą przesady, że współczesna edukacja wręcz oducza ludzi myślenia i w efekcie produkuje „głupków z dyplomami”. Co można zrobić, by nie znaleźć się w tym mało szlachetnym gronie? Otóż, jak uczy filozofia klasyczna, nasz intelekt jest w możności do poznawania prawdy i – jak wszystko, co jest w możności – by wyłonić z siebie działanie, jakim jest myślenie, potrzebuje impulsu z zewnątrz, który wytrąciłby go ze stanu bierności. Jest to prawda metafizyczna, którą wyraża łacińska formuła: nihil reducitur de potentia in actu nisi per ens actu („nic nie może być doprowadzone z możności do aktu, jak tylko przez byt będący w akcie”). W pierwszym rzędzie zatem, zgodnie z powiedzeniem „z kim się zadajesz, takim się stajesz”, podstawowym sposobem na to, by posiąść prawdziwą mądrość jest jak najczęstsze przebywanie w towarzystwie tych, co do których jesteśmy pewni, że są ludźmi mądrymi, prawdziwymi mistrzami myśli. Biblia radzi: „Jeżeli ujrzysz kogoś mądrego, już od wczesnego ranka idź do niego, a stopa twoja niech ściera progi drzwi jego!” (Syr 6, 36). Powinniśmy wyjątkowo cenić sobie ludzi mądrych i doświadczonych, których Bóg stawia na naszej drodze. Ich przykład również i nas może zainspirować do wytrwałego poszukiwania prawdy i umiłowania dobra, a ich przyjacielskie rady – ustrzec przed niejednym „głupim” błędem, za który moglibyśmy zapłacić wysoką cenę: „Szukaj rady u każdego mądrego i nie gardź żadną pożyteczną radą” (Tb 4, 18). To przebywanie w towarzystwie ludzi mądrych może mieć zarówno charakter bezpośredni, gdy spotykamy ich osobiście, choć nie koniecznie sam na sam, np. na wykładzie, odczycie czy sympozjum, jak i pośredni, gdy obcujemy z nimi poprzez wytwory ich myśli: książki, filmy, sztuki teatralne itp. Dla naszego rozwoju duchowego nie jest obojętne, co czytamy, co oglądamy, czego słuchamy. Powinniśmy sięgać zwłaszcza po ambitne utwory. Ich zrozumienie wymaga wysiłku, głębokiego namysłu, intelektualnego zaangażowania. Niestety, większość z nas woli raczej włączyć telewizor, wideo lub komputer, przy ich oglądaniu bowiem nie trzeba zazwyczaj się zbytnio wysilać – odbiór przekazu jest tu z reguły dość bierny, angażujący raczej emocje niż intelekt. Tymczasem nasz umysł winien być ciągle odpowiednio stymulowany, pobudzany do myślenia. Z pewnością nie zapewni nam tego obcowanie z ludźmi bezmyślnymi, żyjącymi bezrefleksyjnie, postrzegającymi świat przez pryzmat narzuconych z zewnątrz propagandowych klisz i stereotypów. Ostatecznie jednak warto pamiętać o tym, że prawdziwa mądrość jest darem Boga, bo w Nim ma swe niewyczerpane źródło, dlatego aby ją posiąść, należy przede wszystkim wytrwale, ufnie i pokornie o nią prosić, tak jak prosił o nią król Salomon. Bóg sam zapewnia nas, że modlitwa o mądrość budzi w Nim szczególne upodobanie. Jeśli tylko jest szczera, nie może pozostać niewysłuchana: „On sam umocni twe serce, a pożądana mądrość będzie ci dana” (Syr 6, 37).

czwartek, 4 października 2018

Bezdroża konsumpcjonizmu

Sokrates, gdyby dziś (najlepiej w sobotę) znalazł się wśród ludzi robiących zakupy w jakiejś galerii handlowej, byłby z pewnością o wiele bardziej zdziwiony niż wtedy, gdy przechadzając się wśród straganów na rynku w starożytnych Atenach, zauważył: „Ile jest rzeczy których nie potrzebuję”. Jednak współcześni bywalcy centrów handlowych, mijając kolejne witryny sklepowe i zerkając łakomym wzrokiem na znajdujące się na nich towary, wyeksponowane w sposób niezwykle atrakcyjny i przez to bardzo kuszący, skłonni są raczej mówić w duchu zgoła co innego: „Ile jest rzeczy, które chciałbym mieć”. To głównie zasługa współczesnych speców od wzbudzania tak zwanych sztucznych potrzeb. Potrzeba sztucznie wzbudzona to takie pragnienie, które nie rodzi się w człowieku spontanicznie, w sposób naturalny, lecz zostaje w nim wygenerowane przez użycie odpowiednich środków perswazji. Najlepiej gdyby osoba, w której takie pragnienie zostało wywołane, żywiła przy tym przekonanie, że pochodzi ono od niej samej i że jego zaspokojenie jest ekspresją wolności oraz koniecznym warunkiem dobrego samopoczucia. Żyjemy bez wątpienia w czasach triumfu konsumpcjonizmu, który obiecuje łatwe i przyjemne życie. Dobrze opisał to amerykański socjolog Benjamin Barber w swojej książce „Skonsumowani”. Sęk w tym, że obietnice handlowców i marketingowców zazwyczaj nie wiele mają wspólnego z prawdą. Często natomiast się z nią mijają. Skutki ulegania konsumpcjonistycznej propagandzie mogą być niekiedy bardzo opłakane, z utratą zdrowia a czasami nawet życia włącznie. Najlepszym tego przykładem jest chociażby reklama papierosów, którą zastosowano w latach 50-tych i 60-tych ubiegłego wieku. Wykorzystano wtedy obraz gwiazd Hollywoodu, które w granych przez nie filmach ukazywano z papierosem w ustach, głównie po to, by wzbudzić w widzach przekonanie, że palenie papierosów nadaje palącemu, szczególnie w oczach płci przeciwnej, wyjątkowego uroku i czyni go pociągającym. Podobnie rzecz się ma z reklamą różnych parafarmaceutyków, suplementów diety i innych cudownych środków leczniczych. Prym wiodą tu zwłaszcza producenci i dystrybutorzy różnych „rewelacyjnych” tabletek na odchudzanie i spalaczy tłuszczu. Aż dziw bierze, jak bardzo naiwni mogą być ludzie, którzy wierzą w te niepoparte poważnymi badaniami klinicznymi obietnice. Zresztą, co tu się dziwić, skoro ja sam, człowiek wydawałoby się rozsądny i mało podatny na tego typu sugestie, zakupiłem kiedyś, w czasie mojego pobytu w USA, tabletki zawierające ekstrakt z zielonej herbaty, które miały w cudowny sposób rozwiązać problem mojej nie małej wówczas otyłości. Nie muszę dodawać, że, niestety, za grosze ich nie nabyłem. Po miesiącu ich zażywania moja waga ani drgnęła (dwa opakowania z tymi cudownymi tabletkami jeszcze do niedawna stały w jednej z szafek u mnie w kuchni jako memento mojej głupoty i bezbrzeżnej naiwności). Za to, gdy za namową pewnego sympatycznego Amerykanina, właściciela sieci siłowni w mieście Fort Collins, który podarował mi karnet do korzystania za darmo z jego „gymów”, zacząłem kilka razy w tygodniu aplikować sobie jedno- a czasami nawet dwugodzinny trening kardio, zazwyczaj na bieżni i albo na orbitreku, to waga zaczęła spadać w dół w zawrotnym tempie. Schudłem wówczas 18 kilo w nieco ponad 4 miesiące. To, co powyżej napisałem, nie oznacza bynajmniej, że ja sam, broniąc się przed obsesją kupowania i nabywania, unikam jak ognia centrów handlowych, przeciwnie – bywam tam wcale nie tak rzadko, choć rzadko w celach zakupowych, najczęściej po to, by zajrzeć do Empiku. Lubię też obserwować ludzi, którzy całymi tabunami odwiedzają te współczesne świątynie handlu. Czasami jednak i ja również ulegam pokusie nabywania rzeczy, co do których mam później wątpliwości, czy aby na pewno są mi potrzebne. Zazwyczaj dotyczą one książek. Nieraz się nad tym zastanawiam, po co je kupuję, skoro ich później nie czytam. Chluby mi to nie przynosi, zwłaszcza, że jestem osobą duchowną, która często w czasie wygłaszania kazań lub w rozmowach indywidualnych preroruje ludziom o wyższości dóbr duchowych nad materialnymi. Co więcej, jestem także z wykształcenia doktorem filozofii, który na wykładach z metafizyki wyjaśnia swoim studentom, że kategoria „posiadanie” odnosi się do tego typu przypadłości, które nie konstytuują bytu jako takiego, a więc nie tworzą go w jego bytowości, choć niekiedy wpływają dość znacząco na sam sposób jego istnienia. W przypadku ludzi ten wpływ bywa czasami zgubny, szczególnie wtedy gdy „mieć” zaczyna wyraźnie górować nad „być”. Ten rozdźwięk między tym, co powinienem czynić, a tym, jak sam postępuję, to jedna z moich głównych słabości, nad którą często zdarza mi się szczerze w sumieniu ubolewać. Mimo to, jeśli chodzi o ofensywę konsumpcjonizmu, to pochlebiam sobie jednak, że mój osobisty wysiłek, by jej nie ulec i nie dać się skonsumować, jest całkiem niemały. Być może jednak należałoby go zwiększyć – na przekór nasilającym się w świecie tendencjom.