czwartek, 26 listopada 2020

Aborcja - zbrodnia metafizyczna

Nowożytny niemiecki filozof i matematyk Gottfried Wilhelm Leibniz sformułował kiedyś następujące pytanie: Dlaczego istnieje raczej coś niż nic? Dotyka ono niezwykle intrygującego zagadnienia, które wielu myślicieli uważało za jedną z najbardziej fundamentalnych i frapujących kwestii filozoficznych. W sposób szczególny odnosi się ono do ludzkiej egzystencji. Dlaczego istniejemy? Mogłoby by nas przecież nie być, a jednak jesteśmy! To jest fakt, który w każdym z nas powinien budzić głębokie metafizyczne zdumienie. Jan Paweł II w poemacie Tryptyk rzymski zachęcał, by się zdumiewać prostymi faktami. Nie ulega wątpliwości, że takim faktem jest nasze bycie w świecie. W Księdze Rodzaju, w opisie stworzenia, za każdym razem, gdy Bóg stwarzał nowe byty, patrzył na nie z upodobaniem, bo widział, że są dobre. W oczach Bożych każdy byt jest dobry! Dobre jest nade wszystko każde ludzkie istnienie, dlatego też trzeba je bezwzględnie chronić, bo jest wartością samą w sobie. Trzeba bronić je przede wszystkim przed tym, co mu zagraża zarówno w wymiarze fizycznym, jak i w wymiarze duchowym. Filozof Martin Heidegger mówił, że każdy z nas winien być pasterzem swojego istnienia, to znaczy, że każdy z nas winien podejmować takie działania, które to istnienie będą wznosić na wyższy poziom bytowania. Metafizyka klasyczna uwypukla ontyczną godność naszego ziemskiego bytowania, ale teologia chrześcijańska mówi nam coś więcej, mówi nam bowiem, że jesteśmy powołani do „niebiańskiego” sposobu istnienia: „Jeszcze się nie objawiło kim będziemy, bo ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało co Bóg przygotował swoim wybranym” (1 Kor 2,9). Nasza ziemska egzystencja jest zatem preludium do naszego istnienia w wieczności. Czy jesteśmy jednak wdzięczni za dar naszego istnienia? Czy, przynajmniej od czasu do czasu, podejmujemy refleksję nad tym, w jaki sposób tym darem się posługujemy w naszej codzienności? Jest to bowiem dar, z którym nierozerwalnie wiąże się zobowiązanie do tego, by z niego mądrze korzystać. Możemy przecież iść przez życie w diametralnie różnych kierunkach. Pisał o tym między innymi Giovanni Pico della Mirandola w swoim dziele
Oratio de hominis dignitate. Według niego człowiek jest jedyną istotą na ziemi, która jest obdarzona wolnością i dlatego ma przed sobą dwie drogi: może schodzić w dół albo wspinać się w górę. Może się umniejszać się w swym istnieniu albo w nim wzrastać. Aby jednak zrobić dobry użytek ze swego istnienia, trzeba najpierw mieć świadomość jego bezcennej wartości. Tylko wtedy zrodzi się w nas pragnienie, by z determinacją, a jeśli trzeba z odwagą i poświęceniem, chronić je przed tym, co grozi jego stopniową degradacją. Chronimy je zaś najbardziej wówczas, gdy bronimy prymatu istnienia nad działaniem. Metafizyka chrześcijańska, zgodnie ze scholastyczną formułą agere sequitur esse, podkreśla, że działanie zawsze wynika z istnienia, że jest wtórne wobec istnienia. Tymczasem dzisiaj dominuje zupełnie inna perspektywa. Jest to perspektywa radykalnie pragmatyczna. Ci, którzy takiej optyce ulegają, twierdzą, że w ocenie wartości człowieka liczy się przede wszystkim jego działanie, jego praktyczne umiejętności, to, co potrafi osiągnąć, co jest w stanie wytworzyć. Wiele razy boleśnie mogli przekonać się o tym chociażby ci wszyscy, których podanie o pracę zostało odrzucone z powodu zbyt ubogiego CV, bo, zdaniem pracodawcy, nie zawierało ono wystarczających dowodów na ich wysokorozwinięte umiejętności operatywne. Na mocy tej pragmatycznej i silnie utylitarystycznej perspektywy ludzie, którzy z różnych powodów i często bez własnej winy są ograniczeni w swoim działaniu, jak na przykład ludzie starzy lub osoby niepełnosprawne, są traktowani jako mało lub zgoła nic nie warci. Co więcej, takie osoby uważa się za zbędny, uciążliwy balast społeczny, gdyż utrudniają one tym silnym, zdrowym i w pełni sprawnym ich samorealizację, są kłopotliwą przeszkodą na ich drodze do sukcesu i do radosnego korzystania z życia. To dlatego Hitler mógł postulować, żeby takie osoby eliminować. To właśnie ta perspektywa sprawia, że broni się dziś takich praktyk jak eutanazja czy aborcja. Bo czym dziecko w łonie matki jest w stanie się wykazać? Nic jeszcze nie może zrobić, dlatego niektórzy uważają, że jego istnienie ma nikłą wartość, bo nie może się przejawić w żadnym działaniu przynoszącym wymierne korzyści. A jeśli na dodatek badania prenatalne pokażą, że urodzi się ono z poważnymi wadami rozwojowymi, to tym bardziej zwolennicy aborcji będą skłonni widzieć w takim dziecku istnienie pozbawione wartości. Świat, w którym dziś żyjemy, bardzo często ocenia nas przez pryzmat naszego działania, a dokładniej przez pryzmat naszych zdolności i osiągnięć. I kiedy jesteśmy ograniczeni w naszej aktywności, to prędzej czy później spotkamy się z jakąś formą odrzucenia, nieakceptacji, dezaprobaty. To jest dzisiaj problem bardzo wielu ludzi, którzy cierpią wewnętrznie, właśnie dlatego, że głosi się prymat działania nad istnieniem, że nasza kultura jest tak bardzo pragmatyczna, a tak mało kontemplacyjna, a przez tak bardzo niezdolna do zachwytu nad cudem istnienia. A tymczasem już z samego tylko faktu, że zaistnieliśmy, że jesteśmy, tu i teraz, wynika nasze prawo do bezwarunkowej miłości ze strony innych ludzi. Nasze istnienie jest dowodem na Miłość, bo to Miłość powołała nas do istnienia i właśnie dlatego mamy prawo domagać się, by inni szanowali naszą godność – przez sam prosty fakt, że jesteśmy. Wszystko, co Bóg powołał do istnienia, jest dobre, a więc jeśli jest dobre, to zasługuje na przyjęcie. Nawet jeśli istnienie drugiego człowieka jest naznaczone jakimś brakiem, jakąś fizyczną czy psychiczną skazą, to tym samym nie przestaje być ono dobre, godne akceptacji. W takim wypadku akceptacja ta winna przyjąć konkretne formy pomocy i troski. Słowa św. Pawła „jeden drugiego brzemiona noście” można interpretować również metafizycznie, jako wezwanie do wzajemnej pomocy, aby nasze istnienie było pełniejsze. Aborcja, czyli odebranie życia nienarodzonemu dziecku, jest nie tylko wykroczeniem moralnym, lecz nade wszystko jest niczym nieusprawiedliwioną zbrodnią metafizyczną! 

piątek, 30 października 2020

Pro-choice czy pro-life?

Jedna z moich parafianek, nie zgadzając się z ostatnim orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, który orzekł, że przesłanka eugeniczna do dokonania aborcji jest niezgodna z Konstytucją RP, napisała w mailu wysłanym na adres parafii, między innymi takie słowa: „Bóg dał nam wolną wolę. Niech nikt nam jej nie zabiera”. Takich głosów jest więcej. Pod jednym z wpisów, jaki pewien znajomy ksiądz zamieścił na swoim profilu facebookowym, ukazał się taki oto komentarz: 

Czy Kościół nie powinien pokazywać dobrą drogę a nie narzucać swoje przekonania? Czy kościół nie powinien dawać wybór? Adam i Ewa dokonali wyboru, błędnego, ale mieli wybór. Czemu kobiety teraz nie mogą mieć wyboru? Błędnego lub nie, ale wyboru. Pojawia mi się pełno takich pytań i szukam odpowiedzi. 

Cóż, obawiam się, choć bardzo chciałbym się mylić, że obie te opinie reprezentują poglądy, które podziela znaczna część, jeśli nie większość, uczestników ożywionej debaty publicznej wywołanej niedawnym orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego. Mam tu na myśli, rzecz jasna, cywilizowane formy prowadzenia tej debaty na różnych forach, głównie internetowych, a nie agresywne, wulgarne manifestacje uczestników tzw. Strajku Kobiet. Poglądy te dobitnie świadczą o tym, że osoby, które je manifestują, nie rozumieją, niestety, na czym polega ludzka wolność. Wolność dana człowiekowi to faktycznie cenny i piękny dar, lecz stale trzeba pamiętać o tym, że nie jest ona absolutna, bo, czy tego chcemy, czy nie, podlega wielu różnym restrykcjom. Jednym z jej najbardziej podstawowych ograniczeń jest prawo, zarówno to naturalne, zapodmiotowane w naszej niezmiennej naturze, jak i to stanowione przez ludzi, które w sposób szczegółowy reguluje stosunki społeczne. Oczywiście człowiek może użyć swojej wolności po to, żeby czynić zło, ale wtedy musi liczyć się z negatywnymi konsekwencjami takiego wyboru, w niektórych sytuacjach także z konsekwencjami prawnymi. Czy, na przykład, przepisy ruchu drogowego ograniczają naszą wolność, czy nie? Czy narzucają coś naszej woli, czy nie? Oczywiście, że tak. Lecz czy fakt, że takie przepisy są uchwalane, jest negowaniem naszej wolności, jej odbieraniem, czy też raczej jest sposobem chronienia nas przed destrukcyjnymi skutkami jej złego użycia? Co by się stało, gdyby użytkownicy ruchu drogowego, wszyscy albo jakaś ich znacząca część, zaczęli postępować w myśl anarchistycznej zasady „róbta, co chceta”? Wszyscy wiemy, że mielibyśmy wówczas do czynienia z niewyobrażalnym chaosem, niosącym ogromne zagrożenia dla życia i zdrowia ludzkiego. A zatem – jesteśmy wolni, ale to nie znaczy, że wszystko nam wolno. Czy wolno nam odebrać życie drugiemu człowiekowi w sytuacji, gdy nie stanowi on żadnego zagrożenia dla naszej egzystencji, poza tym, że jego istnienie może uczynić tę naszą egzystencję mniej komfortową, obfitującą w różne niedogodności, naznaczoną koniecznością wielu wyrzeczeń? Czy wolno nam w imię takich egoistycznych racji odebrać życie bezbronnemu dziecku? Czy wolno to czynić, tylko dlatego, że jest ono chore i samo nie może się bronić przed agresją tych, którzy chcą je uśmiercić, uzasadniając to pragnienie subiektywnym mniemaniem, że dokonują w ten sposób wyboru mniejszego zła? Wielu uważa, że jest to wyłączna prerogatywa biologicznych rodziców tego dziecka, że tylko oni mają prawo decydować, czy takie dziecko ma się urodzić, czy też może być uśmiercone. Kościół, odwołując się do powszechnej obowiązywalności norm prawa naturalnego i do poglądu, że dziecko w łonie matki jest odrębną istotą ludzką będącą podmiotem niezbywalnych praw, w tym prawa do życia, stoi na stanowisku, że nikt nie ma prawa do zabicia dziecka nienarodzonego i że prawo stanowione powinno chronić życie ludzkie w sposób bezwzględny. Parafrazując słowa francuskiego myśliciela Alexisa de Tocqueville’a, należy powiedzieć, że wolność indywidualna kończy się tam gdzie zaczyna się krzywda innego człowieka, bo nikomu nie wolno używać daru wolności do wyrządzania zła bliźniemu, zwłaszcza temu niewinnemu i najsłabszemu. Prawdą jest więc to, że Bóg dał nam wolną wolę i że nikt nie może nam jej odebrać. Ale zawsze z darem wolności nierozwiązalnie związana jest nasza odpowiedzialność za dokonywane przez nas wybory. W niektórych przypadkach ta odpowiedzialność wiąże się nawet z poważnymi konsekwencjami karnymi. Przecież żaden przestępca skazany za popełnienie mordu czy gwałtu nie będzie się przed tym wyrokiem bronił, mówiąc: „Dlaczego mnie skazujecie? Ja tylko skorzystałem z daru wolności! Dokonałem wyboru. Winniście go uszanować”. Nie każdy wybór jest dobry. Nie każdy wybór zasługuje na szacunek. Niektóre zasługują na potępienie. Na takie wybory jednostek, których konsekwencją jest krzywda drugiego człowieka, zwłaszcza taka, które miałaby oznaczać jego całkowite unicestwienie, zdrowe moralnie społeczeństwo nigdy nie powinno się zgadzać. W takim wypadku ta niezgoda powinna przyjąć także formę prawną. Inną sprawą natomiast jest to, jak taki przepis prawny chroniący życie dziecka poczętego powinien być sformułowany, jakie sankcje i czy w ogóle powinny być z nim związane, w którym momencie należałoby go wprowadzić do sytemu prawnego, jaki powinien być ewentualnie okres tzw. vacatio legis itd. Tu, jak sądzę jest miejsce na dyskusję, której celem byłoby doprowadzenie do jakiegoś kompromisu, gdy chodzi o kwestię prawnej ochrony życia dzieci nienarodzonych. Nie ma jednak i nie może być miejsca na kompromis, co do samej zasady, że życie ludzkie należy chronić od poczęcia aż do naturalnej śmierci, także przy użyciu takiego narzędzia, jakim jest stanowione przez ludzi prawo. W przeciwnym wypadku pod wpływem dyktatu tych silnych i zdrowych, którzy bardzo często potrafią w inteligentny sposób uzasadniać swoje niehumanitarne przekonania, górę wzięłaby niechybnie cywilizacja śmierci, która ostatecznie obróciłaby się przeciw temu społeczeństwu, gdyż, parafrazując słowa Jana Pawła II, każda cywilizacja, która akceptuje zabijanie bezbronnych dzieci, jest cywilizacją bez przyszłości i wcześniej czy później legnie w gruzach. A zatem: pro-choice czy pro-life? Sądzę, że nikt, kto ma właściwe rozumienie ludzkiej wolności, nie powinien mieć wątpliwości, za którą z tych postaw należy się opowiedzieć.

P.S. Tekst ten pierwotnie został opublikowany na strone internetowej Tygodnika Idziemy. 

wtorek, 27 października 2020

Bezbożni w natarciu

Na facebookowej stronie wspólnoty oazowej działającej w naszej parafii został umieszczony bardzo osobisty, emocjonalny wpis Ani, mojej młodej parafianki, która przez wiele lat była członkiem tej wspólnoty. Oto ten tekst:

 

Oazowicze! Wielu z Was może mnie już nie znać, więc się przedstawię – jestem Ania, oazowiczka „na emeryturze”, w tej wspólnocie byłam wiele lat, większość jako animatorka, a 2 lata byłam odpowiedzialną tej wspólnoty. I, mimo tego, że tej funkcji w żaden sposób już nie pełnię, nadal czuję się jakoś odpowiedzialna za Was. Oazowiczem się jest całe życie, nie ma od tego przerw, czy wakacji, bo wspólnota daje nam mocne fundamenty, kształtuje nas, tworzy z nas Nowych Ludzi, o których pisał Święty Paweł. Ale czy faktycznie to robi? Z rozpaczą obserwuję ostatnie wydarzenia. Najbardziej autentycznym przerażeniem napawa mnie fakt, jak wiele osób – oazowiczów i byłych oazowiczów - popiera protesty, które teraz odbywają się w całej Polsce. Jak wiele osób ustawia sobie nakładkę z błyskawicą. Branie udziału w tych manifestacjach jest CAŁKOWITYM ZAPRZECZENIEM CAŁEJ FORMACJI. Zauważcie, w jaką stronę zostały skierowane te protesty. Nie chodzi tu już tylko o postawienie się rządowi, czy, mówiąc już brzydko, pokazanie środkowego palca tym, którzy odbierają nam jakkolwiek rozumianą wolność. Od niedzieli zaczęły się ataki na Kościół. Na nasz Kościół, na ten Kościół, za który nasza wspólnota jest odpowiedzialna! Wiecie, jak wczoraj wyglądała wieczorna msza święta w naszej parafii? Ludzie w kościele modlili się w akompaniamencie dochodzących z zewnątrz gwizdów, krzyków i innych niepokojących odgłosów. Drzwi do kościoła były zamknięte, wejścia pilnowały starsze panie z parasolami. Czuć było niepokój, znaczna część ludzi odwracała się przy każdym otwarciu drzwi do kościoła. Czy to jest normalność? Gdzie w tym momencie byli oazowicze? Czemu nie łączyli się w sposób duchowy podczas mszy świętej, wtedy, kiedy tak bardzo tego potrzeba? Naprawdę nie rozumiem, czego spodziewają się protestujący. Kościół zawsze będzie za życiem, nie zmieni przecież zdania dlatego, że ktoś mu wykrzyczy taki rozkaz do ucha. Zresztą nie Kościół ustanawia prawo w tym kraju. Chociaż jego zadaniem jest stanie na straży moralności. Kochani, nie chcę Wam narzucać, co macie robić i co macie myśleć. To są sprawy trudne. Tym bardziej, że chodzi tutaj o sprawy wyjątkowo delikatne, o aborcję, o możliwość decydowania o tym, czy istota ma przeżyć, czy nie. Rozumiem, że znacznej części może być trudno powiedzieć: „Jestem całkowicie za życiem, aborcja powinna być zakazana zawsze”. Macie prawo mieć wątpliwości co tego tematu. Powiem więcej, sama je mam, po tylu latach formacji, jeżdżenia na rekolekcje, formowania innych. Błagam Was tylko o przemyślenie tematu. Nie idźcie ślepo za modą! Nie chodźcie na manifestacje, bo „przecież wszyscy chodzą”. Nie ustawiajcie błyskawic w profilowych „bo wszystkie koleżanki mają”. Można przeciwstawiać się tym wydarzeniom w cichy sposób – modlić się, uczestniczyć we mszy świętej. Być gotowym wtedy, kiedy to, co najświętsze zostanie zaatakowane. Naszym zadaniem - nas młodych – jest stanie na straży tych wartości. To wstyd, że emerytki z parasolami mają więcej odwagi niż młodzi ludzie. To jest dla nas wszystkich czas próby. Czas dawania świadectwa. Ludzie mają nas poznać po owocach – to jest ten czas, kiedy te owoce są widoczne. Sami musicie zdecydować, czy tymi owocami będzie branie udziału w protestach i skandowanie wulgarnych haseł, napady na kościoły, czy modlitwa za to, co się dzieje, dawanie świadectwa tego, że pewne wartości są i będą dla nas ważne. Apeluję o rozważenie tego wszystkiego. We wspólnocie oazowej nie ma miejsca na pewne rzeczy. Zachęcam Was do samodzielnego myślenia. I dziękuję tym, którzy już to robią. Przyobleczcie zbroję Bożą i odwagi! Jezus zwyciężył świat. Nie dajmy się zastraszyć.

Jak widać w powyższym wpisie jego autorka odnosi się w nim do tego, co się obecnie dzieje w naszym kraju, a więc do protestów środowisk feministycznych i lewicowych wobec orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, który orzekł, że przesłanka eugeniczna do dokonania aborcji jest niezgodna z Konstytucją RP, zwłaszcza z artykułem 38 stwierdzającym, że „Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia”. Ta decyzja zrodziła wściekłość we wspomnianych środowiskach, które teraz dają upust swemu niezadowoleniu w atakach na budynki kościołów i na modlących się w nich ludzi. Ataki te są bardzo agresywne, pełen przemocy słownej, czego szczególnie drastycznym wyrazem są wykrzykiwane z mocą mało wyszukane wulgaryzmy. Myślę jednak, że orzeczenie Trybunału stało się tylko pretekstem do zamanifestowania tego, co w tych ludziach siedziało już od dość dawna, a więc stało się pretekstem do tego, być dać upust swej niepohamowanej nienawiści do Kościoła, księży i ludzi wierzących. Oczywiście, poziom złych emocji, którymi zostały opętane (tak, nie waham się użyć tego słowa "opętane") osoby sprzeciwiające się decyzji Trybynału musi budzić głęboki smutek i zdumienie. Ale jeszcze większe zdumienie budzi we mnie postawa niektórych osób wierzących, albo raczej deklarujących, że są ludźmi wierzącymi, którzy popierają takie formy antyklerykalnych wybryków, często przybierających formę chuligańskich, a czasami wręcz bandyckich ekscesów. Ma rację Ania, pisząc, że przecież Kościół nie zmieni swego nauczania moralnego tylko dlatego, że oczekują tego od niego kryjący się za plecami demonstrantów promotorzy antychrześcijańskich ideologii, którzy, jak widać skutecznie, kolonizują mentalnie umysły wielu ludzi, szczególnie młodych, także tych ochrzczonych. Co więcej, uważam, że dziś bardziej niż kiedykolwiek Kościół musi być wierny tej wskazówce, którą młodemu biskupowi Tymoteuszowi dał św. Paweł Apostoł: „Zaklinam cię wobec Boga i Chrystusa Jezusa, który będzie sądził żywych i umarłych, i na Jego pojawienie się, i na Jego królestwo: głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, w razie potrzeby wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz. Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań - ponieważ ich uszy świerzbią - będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom. Ty zaś czuwaj we wszystkim, znoś trudy, wykonaj dzieło ewangelisty, spełnij swe posługiwanie!” (2 Tm 4, 1-5). To jest bez wątpienia trudny czas, lecz tym bardziej ludzie Kościoła muszą kierować się poleceniem Jezusa: „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi”. Żadne wulgarne okrzyki ani dewastowanie budynków kościelnych nie mogą nas wystraszyć, nawet, gdy grozi nam się śmiercią, bo przecież i takie „pokojowe” życzenia pod naszym adresem się pojawią. Głoszenie Ewangelii Życia jest naszym obowiązkiem, z którego nic ani nikt nie może nas zwolnić, a już na pewno nie mogą zmusić nas do milczenia zmanipulowane jednostki, których umysły zostały zarażone wirusem nietolerancji wobec przekonań ludzi opowiadających się za cywilizacją życia. „Jeśli wy milczeć będziecie – mówi Jezus – kamienie wołać będą”. Dziś za tę niezłomność w głoszeniu prawdy, także tej o naturze człowieka, w której zapodmiotowane jest niezbywalne prawo każdej istoty ludzkiej do życia, Kościołowi przychodzi płacić wysoką cenę. Jednak nie popadałbym w przesadę, której zdają się ulegać niektórzy nasi wierni, przestraszeni tym co się dzieję, że mamy oto do czynienia z jakąś nową, wielką falą prześladowań. Czym jest prawdziwe prześladowanie, to mogliby powiedzieć ci katolicy, którzy przeżyli chociażby wojnę domową w Hiszpanii albo antykatolicką rewolucję w Meksyku na początku XX wieku. Na razie nie musimy jeszcze umierać w obronie wiary, jak czynili to cristeros – członkowie meksykańskiej Krajowej Ligi Obrony Wolności Religii, którzy podczas Cristiady umierali z okrzykiem na ustach: Viva Cristo Rey! Rzecz jasna agresja uczestników antykościelnych demonstracji oprócz niesmaku, budzi zrozumiały niepokój, bo od przemocy słownej niedaleka już droga do przemocy fizycznej, i jeśli środowiska, które inspirują tego typu akcje, nie opamiętają się w porę, to w końcu dojdzie do jakiegoś nieszczęścia. Co zatem powinniśmy czynić? Jak powinniśmy reagować na te histeryczne wystąpienia? Na pewno nie powinniśmy dać się sprowokować do tego, by odpowiedzieć złem na zło. Zło można tylko dobrem zwyciężyć. Nie oznacza to jednak biernego przyzwolenia na agresję, dewastowanie kościołów czy przerywanie nabożeństw, bo jest to przecież łamanie prawa, za które grożą zresztą surowe sankcje karne: „Kto złośliwie przeszkadza publicznemu wykonywaniu aktu religijnego kościoła lub innego związku wyznaniowego o uregulowanej sytuacji prawnej, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2” (Art. 195. kk: § 1). Mamy obowiązek przed tym się bronić. Powinniśmy domagać się, by prawa ludzi wierzących były respektowane, a nie brutalnie łamane. To, że ci, którzy samych siebie uważają za członków społecznej elity, a więc niektórzy politycy, dziennikarze i celebryci, pochwalają a nawet podżegają do tego typu zachowań, jest szczególnie smutnym zjawiskiem. Tym bardziej, że ci sami podżegacze, z okrzykiem "Konstytucja" na ustach, tak często występowali w obronie praworządności w naszym kraju. Mają w tym rzecz jsana, swój ukryty cel, którym nie jest bynajmniej dobro wspólne. Świadomie przy tym hołdują machiavelicznej zasadzie, że "cel uświęca środki". No cóż, Jezus swoim wyznawcom nie obiecywał, że zawsze będzie im łatwo. Warto jednak pamiętać o Jego słowach: „Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie”. Także i o tych: "Módlcie się za tych, którzy was prześladują" (Mt 5, 44). 


piątek, 23 października 2020

Po wyroku Trybunału

Trybunał Konstytucyjny RP podczas wczorajszej rozprawy zawyrokował, że aborcja eugeniczna, a więc zabicie dziecka nienarodzonego ze względu na jego ciężkie i trwałe upośledzenie fizyczne albo nieuleczalną chorobę jest niezgodna z Konstytucją RP, w szczególności z art. 38, który głosi, że każdy człowiek ma zapewnioną prawną ochronę życia przez RP.  Jak należało się spodziewać, decyzja ta przez obrońców życia została przyjęta z radością, zaś po stronie przeciwnej spotkała się z krytyką, a nawet wywołała falę oburzenia i nienawistnych komentarzy. Wśród osób kontestujących wyrok Trybunału znalazły się również osoby deklarujące się jako wierzące. Jedna z takich osób, którą znam osobiście i nadal zachowuję o niej dobre wspomnienia z czasów, gdy brała udział w spotkaniach wspólnoty młodzieżowej w parafii św. Franciszka z Asyżu na Tarchominie, w swoim wpisie na Facebooku napisała miedzy innymi: „Poza tym to kolejny przejaw katolicyzacji polskiego prawa. I piszę te słowa świadomie, jako katoliczka. A zarazem prawnik. Prawo stanowione nie jest narzędziem zaprowadzania moralności, a tym bardziej norm religijnych”. Czytając te słowa, ciężko w duchu westchnąłem. Trudno mi się pogodzić z tym, że praktykująca katoliczka, i to w dzień wspomnienia świętego Jana Pawła II, żarliwego obrońcy życia, może głosić tego typu poglądy. Przecież norma „nie zabijaj” nie jest normą religijną. Jest normą, która ma swój fundament w samej naturze człowieka, wynika z jego przyrodzonej godności. I dlatego wśród obrońców prawa do życia dzieci nienarodzonych są ludzie różnych wyznań, a także osoby niewierzące. Przekonałem się o tym osobiście, gdy w 2013 roku wziąłem udział w Marszu dla Życia, jaki co roku dobywa się w Denver w USA. Na tym marszu, drugim co do liczebności w USA, przemawiali protestanci, katolicy, żydzi i niewierzący. My katolicy mamy jedynie dodatkową motywację, by aktywnie bronić dzieci nienarodzone przed ich fizyczną eksterminacją. Bo tego chce od nas Jezus. Wszak to On powiedział: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Dzieci nienarodzone, zwłaszcza te już w łonie matki dotknięte jakąś ułomnością, są tymi najmniejszymi z najmniejszych. Na Sądzie Ostatecznym niektórzy katolicy być może usłyszą: „Byłem dzieckiem nienarodzonym, którego życie było zagrożone, a ty nic nie zrobiłeś by mnie obronić”. Bronić dzieci nienarodzonych oznacza również dążyć do tego, by ich prawo do życia było zagwarantowane w prawie stanowionym, choć w żadnym wypadku nie wolno ograniczać się tylko do aspektu czysto formalnego. A propos relacji prawa stanowionego do norm etycznych. Owszem, prawo pozytywne nie powinno być narzędziem narzucania jakiejś jednej, określonej moralności, ale ludzie, którzy takie prawo stanowią, w tej specyficznej działalności, jaką jest właśnie stanowienie prawa, podlegają oczywistym ograniczeniom. Wolność ludzka nie jest tutaj bowiem absolutna. Prawo pozytywne musi dążyć do kompatybilności z prawem naturalnym. W przeciwnym przypadku, jakie głębsze umocowanie miałoby na przykład prawo karne? Na jakim fundamencie aksjologicznym miałoby by oparte? Prawo to zabrania chociażby przywłaszczania sobie cudzej własności. Dlaczego? Bo wszystkich obowiązuje obiektywna norma etyczna „nie kradnij”. Ta jej obowiązywalność wynika z tego, że odzwierciedla ona porządek natury, a nie wolę takiej czy innej instytucji wyznaniowej. Podobnie jest z normą „nie zabijaj”. Aborcja, czyli pozbawienie życia niewinnej istoty ludzkiej, jest oczywistym pogwałceniem tej normy. W wielu krajach, także w Polsce (choć po wyroku Trybunału powinno się to zmienić), prawo stanowione pozwala, pod pewnym ścisłymi warunkami, na zabicie dziecka nienarodzonego w łonie jego matki. Jednak w sposób absolutny zabraniają tego normy prawa naturalnego. Dotykamy tu bardzo istotnego sporu na temat ostatecznej legitymizacji norm prawa stanowionego. Czy normy te powinny odzwierciedlać normy prawa naturalnego? Rozstrzygnięcie tego sporu w dużej mierze zależy od przyjętych przez adwersarzy założeń metafizycznych. Niektórzy uważają, że prawo naturalne w ogóle nie istnieje, ponieważ nie istnieje żadne jego transcendentalne źródło, co oznaczałoby w konsekwencji, że prawo pozytywne nie ma żadnego obiektywnego i absolutnego umocowania, lecz ma charakter czysto konwencjonalny, odzwierciedlający wyłącznie wolę ludzi, którzy, na przykład poprzez mechanizm demokratyczny, mieliby decydować o tym, co wolno czynić, a czego nie wolno. W takim wypadku wolność formalna mogłaby ulegać nieustannemu poszerzaniu – to, co teraz jest prawnie zabronione, w przyszłości mogłoby być dozwolone. Jest to kierunek bardzo niebezpieczny, ponieważ wielu ludzi uważa, że jeśli prawo na coś pozwala, to znaczy, że jest to dobre i wolno to czynić. Odrzucenie możliwości ograniczania naszej wolności formalnej, gwarantowanej przez państwo, przez normy prawa naturalnego grozi jednak absolutyzacją naszej wolności, a więc postępowaniem wedle przekonania, że, o ile nie czyni tego prawo pozytywne, nic innego nie może ograniczać naszej swobody działania. By się przekonać o tym, jak błędne i niebezpieczne jest to przeświadczenie, wystarczy odwiedzić chociażby niemiecki obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau, gdzie na własne oczy każdy może zobaczyć, do czego prowadzi absolutyzacja ludzkiej wolności ignorującej normy prawa naturalnego. Ten i wiele innych przykładów pokazuje, że prawo stanowione nie może uzasadniać samego siebie. Winno ono odzwierciedlać obiektywny porządek etyczny, który każdy człowiek, jak nas o tym przekonuje wielu myślicieli, na przykład Immanuel Kant w swoim Uzasadnieniu metafizyki moralności, jest w stanie odczytać w swoim wnętrzu. Bez odwołania się do owego obiektywnego porządku etycznego prawo stanowione bardzo łatwo może przekształcić się w rękach moralnych barbarzyńców w bezwzględne narzędzie opresji i represji, a więc w narzędzie drastycznego ograniczania ludzkich praw, w tym także prawa do życia. Warto może w tym miejscu przypomnieć stanowisko św. Tomasza z Akwinu na temat zależności prawa stanowionego od prawa naturalnego. Według tego wybitnego chrześcijańskiego filozofa i teologa prawo pozytywne powinno być swoistym uszczegółowieniem prawa naturalnego, ponieważ normy tego drugiego mają charakter ogólny i dlatego nie mogą regulować szczegółowych aspektów życia jednostkowego bądź wspólnotowego. Owe szczegółowe regulacje prawne w niczym nie powinny uchybiać prawu naturalnemu. Doktor Anielski, jak nazywano św. Tomasza od XV wieku, powołuje się na przykład budowniczego domu. Tak jak budowniczy, wznosząc jakiś budynek, nie może pominąć praw fizyki, gdyż w przeciwnym razie groziłoby to katastrofą budowlaną, tak również i ci, którzy wznoszą gmach życia społecznego poprzez uchwalanie odpowiednich praw, nie mogą pominąć prawa naturalnego, bo groziłoby to tragicznymi konsekwencjami dla życia jednostek i wspólnot. Prawo pozytywne uchwalane wbrew prawu naturalnemu nie jest – zdaniem Tomasza – prawem, lecz raczej jego wypaczeniem: „Wszelkie prawo uchwalone przez ludzi o tyle jest istotnie prawem, o ile wywodzi się z prawa natury. Jeżeli natomiast nie zgadza się w czymś z prawem natury, nie będzie już prawem, ale jego wynaturzeniem” (Tomasz z AkwinuSumma Theologiae, I-II, q. 95, a. 2, corp). Co więcej, Doktor Anielski stanowczo i bez żadnego wahania stwierdza ponadto, że w takim wypadku staje się ono narzędziem przemocy: „Prawo ludzkie jest prawem w takiej mierze, w jakiej jest zgodne z prawym rozumem, a tym samym wypływa z prawa wiecznego. Kiedy natomiast jakieś prawo jest sprzeczne z rozumem, nazywane jest prawem niegodziwym; w takim przypadku jednak przestaje być prawem i staje się raczej aktem przemocy”. Jeśli chodzi o mnie, to sądzę, że dobrze się stało, że Trybunał Konstytucyjny stanął wczoraj w obronie tych najsłabszych istot ludzkich, które same nie są w stanie obronić się przed zalegalizowaną przemocą tych silniejszych i zdrowszych. Nic bowiem tej przemocy nie usprawiedliwia, nawet strach przed perspektywą wychowania dziecka chorego od urodzenia, choć przecież jest to lęk w pełni zrozumiały. Myślę, że tego typu lęki byłyby mniejsze, gdyby osoby, które ich realnie doświadczają, miały znacznie większe wsparcie od innych ludzi, także to instytucjonalne. Miejmy nadzieję, że państwo polskie stanie tutaj na wysokości zadania i nie pozstawi takich osób bez pomocy. Wczorajsze deklaracje, które po ogłoszeniu wyroku Trybunału popłynęły z obozu rządzącego, taką nadzieję budzą. Oby jednak nie skończyło się tylko na słowach.

P.S. Oglądałem wczoraj wieczorem internetowe relacje z protestów, które odbyły się tuż po ogłoszeniu wyroku Trybunału. Padało tam bardzo wiele złych, często wulgarnych słów. Poleciały też kamienie rzucane w stronę policjantów. Gdy patrzy się na takie bardzo smutne w gruncie rzeczy obrazki, nie można mieć wątpliwości co do tego, kto w tej cywilizacyjnej walce, której stawką jest życie najmniejszych i najbardziej bezbronnych istot ludzkich, jest prawdziwym agresorem. Na pewno nie są nimi dzieci nienarodzone. W 1991 roku w Kielcach przypomniał o tym patron dnia wczorajszego święty Jan Paweł II: „Każde (podkreślenie moje) dziecko jest darem Boga. Dar to trudny niekiedy do przyjęcia, ale zawsze dar bezcenny. Trzeba najpierw zmienić stosunek do dziecka poczętego. Nawet jeśli pojawiło się ono nieoczekiwanie nigdy nie jest intruzem ani agresorem. Jest ludzką osobą, zatem ma prawo do tego, aby rodzice nie skąpili mu daru z samych siebie, choćby wymagało to od nich szczególnego poświęcenia. Świat zmieniłby się w koszmar, gdyby małżonkowie znajdujący się w trudnościach materialnych widzieli w swoim poczętym dziecku tylko ciężar i zagrożenie dla swojej stabilizacji; gdyby z kolei małżonkowie dobrze sytuowani widzieli w dziecku niepotrzebny, a kosztowny dodatek życiowy. Znaczyłoby to bowiem, że miłość już się nie liczy w ludzkim życiu. Znaczyłoby to, że zupełnie zapomniana została wielka godność człowieka, jego prawdziwe powołanie i jego ostateczne  przeznaczenie”. Na koniec warto może podkreślić również i to, że aktywni obrońcy życia, zrzeszeni w róznych organizacjach i stowarzyszeniach, nie mogą ograniczyć się jedynie do walki o prawny zakaz aborcji. I na tym potem poprzestać. Potrzebna jest stała praca nad etyczną świadomością ludzi, zwłaszcza młodego pokolenia, a przede wszystkim potrzebne są konkretne formy wsparcia dla tych, którzy, doświadczając różnych życiowych trudności, widzą w dziecku poczętym, zwłaszcza tym dotkniętym poważnymi i nieodwracalnymi defektami, jedynie zapowiedź wielu dodatkowych uciążliwości i ogromnego egzystencjalnego dyskomfortu. W takim wypadku bowiem istnieje całkiem realne niebezpieczeństwo, że prawo chroniące życie, stanie się nomen omen prawem martwym. Gdyby tak się stało, odpowiedzialni za to byliby również i ci, którzy dziś tak zdecydowanie demonstrują swoje przywiązanie do tej wartości, jaką stanowi życie dziecka jeszcze nienarodzonego. Łatwo bowiem przychodzi niektórym obarczanie innych ciężarami trudnymi do uniesienia, gdy się samemu nie musi ich dźwigać. Pisząc te ostatnie słowa, ze skruchą w sercu we własne piersi również się uderzam.

piątek, 10 lipca 2020

Wybory


Przed nami druga tura wyborów prezydenckich. Dla mnie osobiście nie jest to tylko wybór pomiędzy dwoma kandydatami, którzy reprezentują różne poglądy polityczne na temat tego, jak ma być administrowane nasze państwo. Ze względu na to, że za tymi poglądami kryją się zupełnie odmienne wizje światopoglądowe, jest to dla mnie przede wszystkim wybór cywilizacyjny. Nie ukrywam, że ze względu na wyznawane przeze mnie wartości jest mi znacznie bliżej do jednego z kandydatów. Przyznaję również, że mam nie mały problem ze zrozumieniem motywacji tych moich znajomych, którzy optują za wyborem tego drugiego. Nie rozumiem, jak można pogodzić świat wyznawanych przez siebie wartości katolickich z postawą światopoglądową człowieka, który tak często demonstrował dystans wobec nauki Kościoła. Dowodem na to jest choćby decyzja, podjęta razem z małżonką, o niedopuszczeniu własnego dziecka do pierwszej komunii świętej. Decyzja ta, a zwłaszcza jej uzasadnienie, będące manifestacją dosyć prymitywnego antyklerykalizmu, bardzo mną swego czasu poruszyła. Nie mogę pojąć, jak można, w imię pretensji do instytucji Kościoła, pozbawić własne dziecko korzystania z jednego z największych darów miłości Boga do człowieka, jakim jest dar Eucharystii? Zdaje sobie sprawę, śledząc wpisy tych znajomych na portalach społecznościowych, że mają oni swoje racje, których jednak nie podzielam, a czasami po prostu nie rozumiem. Mam często wrażenie, że są to racje suflowane przez określone kręgi opiniotwórcze traktowane ciągle jeszcze jako autorytatywne. Zauważyłem, że ci moi znajomi, spośród których wielu nadal przecież lubię i szanuję, często bronią też tego konstruktu ideowego, który umownie nazywa się III Rzeczpospolitą, jaki wyłonił się na skutek umowy Okrągłego Stołu. Wszystkim obrońcom tego konstruktu, także w kontekście najbliższych wyborów, bardzo polecam lekturę wywiadu z prof. Zbigniewem Stawrowskim, do którego link zamieszczam poniżej. Prof. Stawrowski jest wybitnym filozofem społecznym, współzałożycielem Collegium Civitas oraz Instytutu Myśli Józefa Tischnera w Krakowie, którego od wielu lat jest dyrektorem. Ten mądry i sympatyczny uczony dość szybko dostrzegł poważne wady polskiej demokracji w jej pookrągłostołowym wydaniu (tę polską wersję demokracji, autoryzowaną przez elity III RP, śp. prof. Anna Pawełczyńska swego czasu nazwała dość dosadnie „lumpenliberalizmem”). Nie oczekuję, rzecz jasna, że lektura rozmowy z prof. Stawrowskim wpłynie nagle na zmianę ich decyzji wyborczej, ale może zachęci do lektury jego książek, takich chociażby jak: Niemoralna demokracja (2008), Solidarność znaczy więź (2010), The Clash of Civilizations or Civil War (2013) czy wreszcie tej książki, która jest bodaj najmocniejszym rozrachunkiem z III RP: Budowanie na piasku. Szkice o III Rzeczpospolitej (2014). To między innymi lektura tych książek, a także dzieł innych autorów, takich jak wspomniana wyżej prof. Pawełczyńska (Głowy Hydry), jak Ryszard Legutko (Esej o duszy polskiej), Zdzisław Krasnodębski (Drzemka rozsądnych; Demokracja peryferii), Andrzej Zybertowicz (Transformacja podszyta przemocą, III RP: kulisy systemu), ukształtowała moje politologiczne myślenie a także moją krytyczną ocenę kierunku, jaki polska demokracja obrała po 1989 roku. Muszę również dodać, że ogromny wpływ wywarła na mnie pielgrzymka Jana Pawła II, w czasie której przypomniał nam, raczkującym wówczas demokratom, sens Dekalogu. Pamiętam, że w przededniu tej pielgrzymki w Gazecie Wyborczej został opublikowany artykuł Adam Michnika pt. Nihilizm czy fundamentalizm. W artykule tym, będącym tak naprawdę próbą osłabienia wpływu nauczania papieskiego na myślenie Polaków o demokracji właśnie, stwierdził on między innymi, że nihilizm, choć nie musimy go popierać, nie niszczy demokracji w jej istocie, lecz jest korzystaniem z prawa do wolności, gdy tymczasem fundamentalizm, domyślnie utożsamiany między innymi z nauką moralną Kościoła bazującą na przykazaniach Dekalogu, jest dla niej zagrożeniem, bo głoszenie obiektywnej obowiązywalności praw moralnych jest ograniczaniem wolności tych, którzy te normy odrzucają. Uważam, że ten spór cywilizacyjny, o którym wspomniałem na początku, w kontekście czekających nas w niedzielę wyborów, da się sprowadzić, w pewnym uproszczeniu, do alternatywy wykluczającej: albo nihilizm albo fundamentalizm. Ja zdecydowanie opowiadam się za dobrze rozumianym fundamentalizmem, bo czyż może się ostać dom zbudowany na piasku? Fundament, na którym budowanie jest nasze życie społeczne jest bardzo ważny. Jak pisał Jan Paweł II „historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm” (Centesimus annus, 46). A propos Jana Pawła II – jakoś nie mam wątpliwości, że mój wybór, którego dokonam w niedzielę, byłby zgodny z jego wyborem, gdyby mógł go dzisiaj wraz z nami dokonać. Święty Janie Pawle II módl się za nami i za naszą ojczyznę!

poniedziałek, 9 marca 2020

Koronawirus


Rośnie na całym świecie liczba osób zarażonych koronawirusem. W niektórych krajach ten przyrost jest bardzo szybki. We Włoszech, a więc w kraju który jest mi szczególnie bliski, tylko w ciągu ostatniej doby przybyło ponad 2000 chorych. Do tej pory zmarło tam prawie 500 osób. Aby powstrzymać szybko rozprzestrzeniającą się epidemię, władze cywilne podejmują radykalne, wręcz drastyczne kroki. Wśród nich jest też nakaz zawieszenia wszystkich publicznych celebracji religijnych. W związku z tym Konferencja Episkopatu Włoch ogłosiła dekret zakazujący odprawiania mszy z udziałem wiernych w dni świąteczne i powszednie, łącznie z mszami pogrzebowymi. Na razie zakaz obowiązuje do 3 kwietnia. Decyzję poparł dzisiaj papież Franciszek. Ta decyzja, bez wątpienia trudna i bolesna, spotkała się z różnym odbiorem. W samych Włoszech raczej ze zrozumieniem, ale w Polsce, szczególnie na portalach społecznościowych, wielu „gorliwych” katolików oceniło ją negatywnie. Pojawiły się nawet komentarze zarzucające biskupom tchórzostwo, a nawet brak wiary. Zdziwił mnie nieco fakt, że prym w tej krytyce, nierzadko mało zniuansowanej, wiodą niektórzy księża. Jako argument, który miałby ją uzasadnić, często cytowane są przez nich słowa Jezusa o pasterzu oddającym życie za swoje owce. Nie mogę jednak zrozumieć, w jaki sposób właśnie te słowa służą niektórym do piętnowania biskupów za ich decyzję o czasowym zawieszeniu celebracji liturgicznych. Dla mnie wezwanie do oddania życia za owce oznacza również konieczność ich obrony przed wszelkimi niebezpieczeństwami, szczególnie takimi, które zagrażają ich życiu. W Ewangelii Jezus zaleca swym uczniom, gdyby kiedykolwiek mieli się znaleźć w sytuacji realnego zagrożenia, postawę roztropności: „Gdy was będą prześladować w tym mieście, uciekajcie do innego”. Rzeczą ze wszech miar roztropną jest unikanie zagrożeń. Nikogo nie powinno się narażać na niebezpieczeństwo utraty zdrowia lub życia. Między innymi dlatego oczekuje się, że każdy, kto zachoruje, choćby na grypę, nie będzie brał fizycznego udział w zgromadzeniu liturgicznym. Nie jest to roztropne i z pewnością nie jest zgodne z wolą Bożą. Tego typu absencja liturgiczna jest w takim wypadku w pełni usprawiedliwiona. To natomiast, co zadekretowali dzisiaj biskupi włoscy, to przecież nic innego jak nakaz obowiązkowej i czasowej absencji liturgicznej, który nie ma charakteru indywidualnego, lecz dotyczy wszystkich wiernych. W przypadku koronawirusa, który wywołuje chorobę COVID-19, nie da się bowiem w pierwszej fazie tej choroby odróżnić osobą zarażoną od zdrowej. Wirus na początku nie daje bowiem typowych objawów, jest jednak silnie zaraźliwy. Dlatego podstawowym narzędziem prewencji jest ograniczanie do minimum kontaktów międzyludzkich. Dla mnie osobiście nawoływanie do tego, aby w czasach zarazy, rosnącej z szybkością wykładniczą, ignorować zalecenia służb odpowiedzialnych za zdrowie publiczne i uczestniczyć w mszach sprawowanych w kościołach, nie tylko nie jest znakiem wiary, lecz jest raczej wystawianiem Boga na próbę, a więc jest uleganiem diabelskiej, w gruncie rzeczy, pokusie. Sam Jezus dał nam osobisty przykład pokonywania takiej pokusy. Gdy podczas kuszenia szatan kazał Mu się rzucić z narożnika świątyni w dół, argumentując, że zostanie On z pewnością uratowany przez aniołów, to w reakcji na te słowa Jezus odpowiedział stanowczo: „Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego”. Gdyby to w Warszawie wybuchła epidemia, co przecież wcale nie jest, niestety, wykluczone, to nie wyobrażam sobie, że, wbrew zaleceniom władz, mógłbym narazić moich parafian na niebezpieczeństwo, zachęcając ich do masowego przychodzenia do kościoła, przekonując ich na dodatek do tego, że byłby to z ich strony akt wiary. Tak się składa, że moi obecni parafianie to w większości ludzie starsi, a więc osoby z grupy podwyższonego ryzyka. Jak bowiem dobrze wiadomo, z powodu zarażenia koronawirusem umierają przede wszystkim ludzie starsi, najczęściej ze zmniejszoną odpornością. Taka śmierć nie jest lekka. Wirus wywołuje u osób nim zarażonych ostrą infekcję płuc, a potem ich niewydolność. Ci, których nie udaje się uratować, umierają praktycznie z uduszenia, a więc w okropnych męczarniach. Nie chciałbym wystawiać na próbę wiary żadnego z moich parafian i mieć potem na sumieniu ich cierpienie lub, nie daj Boże, ich śmierć. Jeśli więc chodzi o decyzję biskupów włoskich, to ze względu na dramatyczne okoliczności, której towarzyszą jej podjęciu, nie uważam jej bynajmniej za wyraz braku wiary, lecz raczej za dowód roztropności i pasterskiej troski o życie powierzonych sobie owiec. Ta troska nie powinna przecież dotyczyć tylko życia duchowego, bo człowiek jest zarówno duchem, jak i ciałem. I na koniec dodam: wiara nie jest w opozycji do zdrowego rozsądku, tak jak łaska nie zastępuje natury. Rozum jest także darem Bożym. Po to go od Boga otrzymaliśmy, byśmy go mądrze używali. Nie odmawiam, rzecz jasna, nikomu prawa do wyrażania wątpliwości w związku z decyzją włoskiego episkopatu, lecz we mnie osobiście ta decyzja takich wątpliwości nie budzi, choć rozumiem jednocześnie, dlaczego dla tak wielu wydaje się mocno kontrowersyjna.