Wielu z nas trwa w przekonaniu o swojej głębokiej wierze. Jednakże każde przeświadczenie na temat samego siebie niesie w sobie ryzyko złudzenia, zwłaszcza gdy dotyczy tak nieuchwytnej rzeczywistości, jaką jest wiara. To złudzenie może być niemal niezauważalne, lecz właśnie przez to staje się groźniejsze niż otwarta niewiara. Zakrywa bowiem prawdę o wierze, która – będąc darem – nie wypływa z człowieka, lecz zostaje mu udzielona. Nie jest tożsamościowym konstruktem psychicznym, ale odpowiedzią człowieka na spotkanie z Miłością.
Jak głęboko można zbłądzić w duchowej samoocenie,
dobrze ukazuje scena zapisana przez św. Łukasza: „Apostołowie prosili Pana:
«Przymnóż nam wiary». Pan rzekł: «Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy,
powiedzielibyście tej morwie: Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze, a
byłaby wam posłuszna»” ( 17,6). Na pierwszy rzut oka prośbę tę można odczytać
jako przejaw pokory – uznanie własnej duchowej słabości. Wydaje się, że
uczniowie, świadomi swoich ograniczeń, proszą o pomoc w ich przekroczeniu.
Jednak odpowiedź Jezusa wskazuje na coś zupełnie innego: na to, że ich prośba
nie wypływa z głębokiego rozeznania, lecz przeciwnie – jest przejawem trwania w
nieświadomości co do własnego stanu duchowego.
Język
grecki, w którym zapisano te słowa, pozwala jeszcze lepiej uchwycić ich sens.
Jezus używa tu trybu warunkowego – zwanego modus irrealis – wyrażającego
sytuację hipotetyczną, a co ważniejsze, całkowicie nierealną. W rzeczywistości Jezus komunikuje: «Nie macie wiary, bo gdybyście mieli
wiarę choćby tak małą jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie:
Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze, a byłaby wam posłuszna». To nie jest
jedynie językowy niuans – to głęboka ontologiczna diagnoza: wiary nie można
pomnażać tam, gdzie w ogóle jej brakuje.
Prośba uczniów – „Przymnóż nam wiary” – jest
zatem paradoksalna: domagają się wzrostu czegoś, czego jeszcze w gruncie rzeczy
nie posiedli. Odsłania się tutaj fundamentalna prawda o kondycji duchowej
człowieka: często zamiast się nawrócić, próbujemy jedynie ulepszać nasze
złudzenia.
Trudno nie zapytać w tym miejscu: ilu z nas,
czytając te słowa, może z czystym sumieniem powiedzieć o sobie, że naprawdę
wierzy? Czy nasza wiara jest siłą zdolną kształtować rzeczywistość, zmieniać
to, co wydaje się niezmienne, wnosić pokój tam, gdzie panuje niepokój, nadzieję
tam, gdzie pojawia się rozpacz?
A może nasza „wiara” jest raczej przekazanym
przez tradycję konstruktem kulturowym, systemem przekonań, który funkcjonuje
niezależnie od żywego doświadczenia Boga? Jeśli nie potrafimy uczynić nic, co
by przekraczało granice tego, co możliwe jedynie ludzkimi siłami – jeśli nie
potrafimy ufać, gdy wszystko wokół się rozpada – to być może nie mamy jeszcze
tej wiary, o której mówi Jezus: tak maleńkiej jak ziarnko gorczycy, a zarazem
tak potężnej, że przemienia rzeczywistość.
Właściwą modlitwą w takiej sytuacji nie jest
więc: „Panie, przymnóż nam wiary”, lecz raczej: „Panie, spraw, abyśmy w ogóle
uwierzyli. Zaradź naszemu niedowiarstwu”.
Moment kryzysu – egzystencjalnego, duchowego czy
emocjonalnego – jest momentem prawdy. Właśnie wtedy objawia się, czy nasza
wiara istnieje, czy też była tylko wyobrażeniem o niej. W chwilach lęku,
smutku, rozpaczy, poczucia opuszczenia – tam, gdzie człowiek staje twarzą w
twarz z własną bezradnością – tam okazuje się, czy naprawdę wierzymy, czy też
tylko trzymamy się pojęcia „wiary”.
Lecz nawet jeśli doświadczamy braku prawdziwej, głębokiej
wiary – nie jesteśmy pozostawieni samym sobie. Bóg, wbrew potocznemu
przekonaniu, nie wymaga od nas posiadania wiary jako warunku łaski. Przeciwnie:
to łaska poprzedza wiarę, rodząc ją w sercu człowieka. Zanim człowiek wypowie „wierzę”,
Bóg już wypowiedział „kocham”. Człowiek wierzący to nie ktoś, kto „posiada”
wiarę, lecz ktoś, kto został zdobyty przez Miłość i radośnie pozwala jej się
objawiać w sobie i przez siebie.