czwartek, 6 listopada 2025

Zamknięci w medialnych narracjach

Z niemałym zdumieniem i rozczarowaniem zauważyłem, przeglądając Facebooka, że kilka znanych mi osób, będących praktykującymi katolikami, polubiło fanpage pewnego medium od lat stojącego na czele agresywnego laicyzmu. Przejawia się on między innymi w wyraźnym antyklerykalizmie, który wielokrotnie znajdował odzwierciedlenie na łamach tego periodyku. Wygląda na to, że moi znajomi – być może z powodu pewnej naiwności – wciąż nie dostrzegają, z jak wyrafinowanym narzędziem manipulacji mamy do czynienia w przypadku tego medium, jak i wielu innych.

To zresztą głęboko niepokojące, że tak wielu ludzi tak łatwo i bezkrytycznie przyjmuje podawane im treści, nie zadając pytań – ani o to, co się im mówi, ani dlaczego mówi się to w taki, a nie inny sposób, ani w czyim interesie. Pewnym usprawiedliwieniem może być fakt, że w zalewie informacji, który nas codziennie dotyka, coraz trudniej odróżnić prawdę od fałszu, fakt od narracji, rzetelny przekaz od wyrafinowanej, często subtelnie ukrytej perswazji.

Coraz częściej odnoszę wrażenie, że zanik krytycznego myślenia nie jest już jedynie ubocznym skutkiem działania współczesnych mediów, lecz jednym z ich celów – i to realizowanym z pełną świadomością. Im mniej wymagający, mniej świadomi odbiorcy, tym łatwiej nimi sterować. A to niepokojąca perspektywa dla każdego, komu zależy na wolności myślenia i prawdzie.

Okazuje się też, że krytycyzm nie zawsze idzie w parze z poziomem wykształcenia. To zaskakujące spostrzeżenie, a zarazem niezwykle wiele mówiące o stanie naszej edukacji. Oczywiście, nie podzielam w całej ostrości opinii prof. Ryszarda Legutki, który niegdyś stwierdził, że polskie szkoły i uczelnie „produkują głupków z dyplomami”. To twierdzenie wydaje mi się zbyt radykalne.

A jednak trudno je całkowicie odrzucić, bo rzeczywiście – obraz, jaki wyłania się z obserwacji postaw niektórych przedstawicieli tzw. „nowej elity”, nie napawa optymizmem. Mam na myśli młodych ludzi, często obdarzonych tytułami, przekonanych o własnej intelektualnej wyższości, którzy jednak poruszają się w świecie idei z zaskakującą naiwnością.

Zamiast samodzielnego myślenia – ideologiczne klisze. Zamiast głębi i uważności – powierzchowne ślizganie się po zdarzeniach. Zamiast mądrości – bezrefleksyjna wiara w odpowiedzi podsuwane przez samozwańcze autorytety.

Szczerze ubolewam, że w tym gronie znajdują się również – choć nieliczni – ludzie, których znam osobiście.  

Paradoksalnie, więcej autentycznej mądrości odnajduję u ludzi prostych, nierzadko mieszkających na wsi. Nie wynika ona z teoretycznej wiedzy, lecz z bezpośredniego kontaktu z rzeczywistością. Tam, gdzie to natura pozostaje nauczycielem, a nie media – prawda wciąż zachowuje swoją wagę. Przyroda nie zna propagandy. Ziemia nie uznaje półprawd. Praca fizyczna, kontakt z cyklami natury, z tym, co konkretne i namacalne – wszystko to kształtuje postawę większej pokory wobec świata, a co za tym idzie – większej odporności na medialne miraże i manipulacje.

Niestety, nawet tam media zaczynają pełnić rolę pośrednika między człowiekiem a światem. Ich przekaz coraz częściej fałszuje rzeczywistość, dopasowując ją do określonego ideologicznego wzorca. W ten sposób odbiorcy zostają wciągnięci w świat symulakrów – rzeczywistości pozornych, wyobrażonych, oderwanych od konkretu, a zarazem silnie oddziałujących na nasze emocje i wybory.

Właśnie dlatego uważam ten temat za tak istotny. Stawką jest nasza zdolność do samodzielnego myślenia – bo tam, gdzie krytyczne spojrzenie ustępuje miejsca bezrefleksyjnym odruchom, zaczyna się przestrzeń, w której nasza osobista wolność staje się w gruncie rzeczy iluzoryczna.

A jedną z najbardziej zwodniczych form tyranii jest ta, która odbiera ludziom świadomość istnienia alternatywnych dróg do szczęścia – innych niż te, które „oświecone” kręgi narzucają jako jedynie słuszne i postępowe, wolne od rzekomego balastu religijnych przesądów. Nie jest to prymitywna tyrania werbalnej przemocy, lecz subtelny przymus myślenia „tak, jak trzeba” – zgodnie z zasadami poprawności politycznej, której granice wyznacza już nie rozum ani sumienie, lecz dominujące ideologie. Narzędziem tej formy ucisku bywają dziś niektóre media – czego, niestety, wielu wciąż nie dostrzega.

piątek, 31 października 2025

Świeca, która płonie

Już jutro Uroczystość Wszystkich Świętych, a pojutrze – Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych. To dni, w których nawiedzamy cmentarze, zapalamy znicze na grobach naszych bliskich, modlimy się za ich zbawienie. Dni zadumy i refleksji.

To także dni, które zapraszają do zatrzymania się nad samym sobą – do głębszego zastanowienia się, dokąd zmierzamy, jak żyjemy i czy właściwie wykorzystujemy dany nam czas... Czas, który – czy tego chcemy, czy nie – nieubłaganie przemija.

Chciałbym i ja podzielić się z Wami garścią jesiennych, „zadusznych” przemyśleń.

Działo się to pewnego zimowego wieczoru – wiele lat temu. To był ten dobry czas, kiedy zamiast bezmyślnie surfować po Internecie, wolałem z zaangażowaniem pochłaniać kolejne strony książek. Wówczas czytałem Twierdzę Antoine’a de Saint-Exupéry’ego – dzieło będące zarazem traktatem moralnym i rozprawą filozoficzną. Pełne mądrych aforyzmów, głębokich refleksji i trafnych spostrzeżeń, poruszało mnie swoją przenikliwością i pięknem myśli.

Jedna z nich szczególnie utkwiła mi w pamięci: „Istotą świecy nie jest wosk, choć on zostawia ślady, ale jej światło.”

To zdanie długo i silnie rezonowało w moim umyśle. Świeca staje się tu metaforą ludzkiego istnienia: płonie, spala się, umniejsza – jakby w ofierze – aż do całkowitego wypalenia. I to właśnie w tym cichym, niepozornym wyniszczaniu kryje się sens jej bytu.

Przyglądając się tej metaforze, odnajduję w niej coś, co – moim zdaniem – głęboko dotyka samej istoty człowieczeństwa. Świeca nie żyje dla siebie. Istnieje po to, by rozpraszać mrok, by ogrzewać – choćby tylko delikatnie. Umiera, by dawać. Zostaje po niej jedynie trochę roztopionego wosku i zwęglony knot – ślady przemijania. A jednak to nie one świadczą o jej wartości, lecz światło, które emitowała, i odrobina ciepła, które wydzielała.

Człowiek, który pozwoli się „zapalić” ogniem Bożej miłości – jak wielu naszych  świętych i bohaterów, którzy oddali swoje życie w służbie dobra i prawdy – staje się niczym płonąca świeca. Spala się – nie w samozniszczeniu, lecz w darze. Jego życie może być ciche, niezauważone, toczące się z dala od światła kamer i błysku fleszy, nienagradzane burzliwymi oklaskami. A jednak zostawia po sobie coś bezcennego: światło, które rozprasza mrok istnienia oraz ciepło, które koi rany i ocala nadzieję.

W tym właśnie sensie światło i ciepło stają się duchowymi symbolami dwóch wartości, których najbardziej dziś brakuje, bo najbardziej ich potrzebujemy – prawdy i miłości. Tych dwóch filarów nie da się oddzielić. Prawda bez miłości bywa ostrzem, które rani. Miłość bez prawdy staje się pustym uczuciem, iluzją, która ostatecznie zawodzi. Razem tworzą one istotę człowieka – jego wewnętrzny kompas. Niestety, to właśnie te wartości są dziś najczęściej podważane lub relatywizowane.

Być człowiekiem – to znaczy być dawcą i obrońcą tych wartości. W tym właśnie objawia się pełnia człowieczeństwa: nie w sukcesie, nie w sile, lecz w wiernym i cichym świeceniu tam, gdzie panuje noc. Święty Paweł przypomina: Bracia, dopóki macie czas, czyńcie dobrze (Ga 6,10), a święty Łukasz w Dziejach Apostolskich w jednym zdaniu streszcza życie Zbawiciela: Przeszedł przez świat, dobrze wszystkim czyniąc (Dz 10,38). Takie słowa mogłyby stać się najpiękniejszym epitafium wyrytym na grobie każdego z nas. I choć wiemy, że tylko w odniesieniu do Jezusa są one w pełni prawdziwe, to jednak pozostają dla nas wzorem – wezwaniem, ku któremu można i trzeba się nieustannie zbliżać.

Zdarza mi się – jak każdemu – wynosić śmieci. Gromadzą się niepostrzeżenie. Wystarczy kilka dni, by znów trzeba było je wyrzucić. I zawsze wtedy zastanawiam się, skąd bierze się ich aż tyle. Kiedy przeliczam te worki na tygodnie, miesiące, lata – przychodzi refleksja: ile niepotrzebnych, bezużytecznych, a czasem wręcz szkodliwych rzeczy sam "wyprodukowałem"? Również w sensie duchowym. Ile słów, które nie były światłem, lecz cieniem? Ile czynów, które nie ogrzewały, a jedynie emanowały chłodem?

Boję się bilansu. Boję się, że w tej księdze życia, którą każdy z nas zapisuje dzień po dniu, może być zbyt wiele pustych stron, a zbyt mało tych, które rozświetlały czyjeś życie. Mam jednak cichą nadzieję, że w ostatecznym rozrachunku okaże się, iż było we mnie więcej dobra niż obojętności, więcej prawdy niż fałszu.

W Ewangelii według św. Mateusza czytamy słowa, które powinny być nie tylko przestrogą, ale i drogowskazem: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie” (Mt 25,35–36). To nie są abstrakcyjne kryteria. To konkret. Dobro mierzone jest gestami – często niepozornymi, niewielkimi, ale o wiecznej wadze.

Świeca mojego życia płonie. Nie wiem, ile jeszcze czasu pozostało do jej całkowitego wypalenia. Płonie już od prawie sześćdziesięciu lat. Czasem z mocą, czasem ledwie tląc się w ciemnościach. Czy daje światło i ciepło? Nie mnie to oceniać. Ale chciałbym, by przynajmniej próbowała.

Bo przecież – jak pisał Exupéry – „Istotą świecy nie jest wosk, choć on zostawia ślady, lecz jej światło.” I może właśnie te spływające krople wosku – nasze zmęczenie, niepowodzenia, błędy i cierpienia – świadczą o tym, że odważyliśmy się płonąć. A jeśli nasz płomień przygasł, to przecież, póki zyjemy, wciąż nie jest za późno, by rozniecić go ponownie – z nową nadzieją i odwagą. 


A czas biegnie

Mógłbym uczynić więcej
więcej z siebie dać
więcej dobra
więcej czułości
 
Nie wiem dlaczego dzieje się inaczej
dlaczego jestem wstrzemięźliwy                                                                 
taki małoduszny
taki skąpy
 
A czas biegnie czas ucieka
coraz krótsze są lata
krótsze miesiące
tygodnie i dni
 
Czy zdążę jeszcze serce rozszerzyć
płomyk miłości zapalić
czas ofiarować
dłonie otworzyć?