środa, 30 lipca 2025

Tydzeń później

Mija tydzień od wydarzenia, które dla wielu ludzi wierzących, zwłaszcza tych głęboko związanych z Kościołem, okazało się trudne do ogarnięcia rozumem. Brutalne morderstwo, którego dopuścił się proboszcz jednej z podwarszawskich parafii, poruszyło opinię publiczną, a w środowisku księży wywołało wstrząs. Dla mnie ten wstrząs był szczególnie dotkliwy, bo sprawcą okazał się ktoś, kogo znałem osobiście – Mirek, mój kolega kursowy z seminarium. Przez sześć lat wspólnie studiowaliśmy, a przez pierwsze pół roku dzieliliśmy nawet ten sam pokój.

Nie byliśmy sobie szczególnie bliscy. Nie połączyła nas głębsza relacja, ani w czasie formacji, ani później. Ale znaliśmy się dobrze – wystarczająco, by ta tragedia dotknęła mnie osobiście. Po święceniach spotykaliśmy się sporadycznie: na zjazdach kursowych, przy okazji imienin któregoś z kolegów. Nikt z nas – przynajmniej ja – nie przypuszczał, że Mirek byłby zdolny do takiego czynu.

Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego zrobił to, co zrobił. To przekracza moje możliwości pojmowania. Nie wiem, czy działał pod wpływem impulsu, czy był to objaw choroby psychicznej, a może efekt jakaś duchowej ciemności, która nim zawładnęła. Nie chcę i nie mogę być sędzią – od tego są właściwe instytucje, zarówno cywilne, jak i kościelne. Może w toku śledztwa ujawnią się okoliczności, które rzucą nowe światło na jego motywacje. Ale dziś – nie mam odpowiedzi.

Zamiast pytać „dlaczego?”, próbuję zrozumieć, co to wydarzenie mówi do mnie. Do nas – tych, którzy razem z Mirkiem przygotowywali się do kapłaństwa, którzy przez lata kroczyli tą samą drogą. Zauważalne było, że w ostatnim czasie Mirek coraz bardziej się oddalał. Wycofywał się, tracił kontakt, zamykał w sobie. Czy była to zwykła rezerwa, czy raczej cisza, z której można było odczytać, że dzieje się z nim coś naprawdę złego?

Biskup Marek Solarczyk, również nasz kolega z kursu, przesłał wiadomość z prośbą o odprawienie Mszy w intencji śp. pana Anatola – ofiary tego dramatu – oraz za Mirka, który, choć wciąż formalnie jest księdzem, zapewne niedługo zostanie wydalony ze stanu duchownego. Modlitwa zawsze jest czymś dobrym. W tym wypadku prośba o nią to gest ważny i potrzebny. Ale czy wystarczający?

Czy my, jako jego koledzy, nie powinniśmy również zadać sobie trudnych pytań? Czy nie należałoby zrobić rachunku sumienia z naszej wzajemnej odpowiedzialności? Czy nie przegapiliśmy chwili, w której mogliśmy – a może powinniśmy – zareagować? Czy nie zlekceważyliśmy subtelnych albo przeciwnie –  wyraźnych sygnałów? Czy w ogóle potrafimy – czy w ogóle chcemy – dostrzec w sobie nawzajem to, co niewłaściwe, mało kapłańskie, wymagające uwagi, a może nawet interwencji?

Odczuwam trudny do opisania niepokój – jakby ta tragedia była głośnym pukaniem Boga do drzwi mojego serca. I pytaniem, które nie daje mi spokoju: jeśli nawet tak dramatyczne wydarzenie nie wzbudzi we mnie głębszego pragnienia przemiany, to co musiałoby się wydarzyć, bym naprawdę zatrzymał się i zapytał: czy żyję moim powołaniem w pełni? Czy nie zadowalam się rutyną? Czy nie pozwalam, by duchowa obojętność tłumiła we mnie żywą relację z Bogiem i drugim człowiekiem?

Wiem jedno – samo wzburzenie to za mało. Emocje wkrótce opadną, ale zostanie pytanie o prawdę, o głębszy sens wydarzenia i o to, co to znaczy dla mnie. I ono nie może pozostać bez odpowiedzi.

czwartek, 24 lipca 2025

Rozsądek w cieniu emocji

Nie spodziewałem się, że ostatni wpis na tym blogu spotka się z tak żywym odzewem. Statystyki Bloggera, oparte na danych od giganta z Mountain View, wskazują już prawie tysiąc odsłon – liczba może skromna wedle standardów sieciowych, ale w przypadku mojej internetowej publicystyki dość znacząca. Zdecydowana większość reakcji była pozytywna. Zaledwie w kilku przypadkach pojawiły się głosy krytyczne – do czego każdy czytelnik ma pełne prawo – ale raz czy dwa natknąłem się na zarzut, który zaskoczył mnie szczególnie: że mój tekst jest… niechrześcijański.

Choć jego autorzy nie uzasadnili tej oceny, domyślam się, że chodziło o niechęć wobec mojej niezgody na bezwarunkowe otwarcie granic. Dla niektórych, być może zbyt gorliwie identyfikujących miłosierdzie z naiwną dobrodusznością, każda próba stawiania granic jawi się jako wyraz twardego serca – może wręcz sprzeniewierzenia się nauczaniu Chrystusa.

Osobiście uważam, że spory dotyczące imigracji, z którymi dzisiaj mamy do czynienia, zbyt często przybierają formę moralizowania oderwanego od rzeczywistości. Nie brakuje takich, którzy wzywają Kościół katolicki do tego, by stał się bezwarunkowym orędownikiem otwartych granic – czy chodzi o przybyszów legalnych, czy też tych, którzy przekraczają granice niezgodnie z prawem. Nawoływania te, powołujące się na ducha Ewangelii, nierzadko sprowadzają się do uproszczonego imperatywu: każdy obcy zasługuje na przyjęcie. Tymczasem głos Kościoła nie może być echem emocjonalnych impulsów oderwanych od kontekstu – lecz winien pozostać głosem roztropności i moralnej odpowiedzialności.

Chrześcijaństwo, bez wątpienia, wzywa do gościnności i życzliwości wobec cudzoziemca – jest to wezwanie głęboko osadzone w nauczaniu Jezusa i tradycji biblijnej. Ale utożsamianie tego wezwania z bezkrytyczną afirmacją każdej migracji – bez względu na okoliczności czy możliwe jej skutki – wydaje się być nie tylko nadinterpretacją, ale także niebezpiecznym zafałszowaniem. W moim odczuciu takie podejście stanowi nadużycie Ewangelii, która nie jest przecież manifestem politycznym, lecz drogowskazem do rozpoznawania prawdy w konkrecie życia.

Święty Tomasz z Akwinu – postać mi szczególnie bliska – przypomina, że miłość bliźniego nie stoi w sprzeczności z wymogami sprawiedliwości. Przeciwnie, sprawiedliwość i troska o dobro wspólne są nieodłącznymi warunkami prawdziwej miłości. Państwo, jako stróż ładu społecznego, nie tylko ma prawo, lecz wręcz obowiązek rozróżniać pomiędzy tymi, którzy swoją obecnością ubogacają wspólnotę, a tymi, których działania mogą tej wspólnoty poważne zagrozić. Prawo do obrony wspólnoty nie jest bynajmniej przejawem egoizmu, lecz wyrazem odpowiedzialności.

Nie każdy bowiem, kto przybywa, czyni to w duchu pokoju. Przybysz, który zakrada się nocą do cudzego domu z zamiarem kradzieży – pozostaje przybyszem, ale nie takim, którego należy witać z otwartymi ramionami. Nie piszę tego z teoretycznej perspektywy – kilka lat temu w jednej z podlaskich wsi miejscowy proboszcz, znany z dobroci serca, otworzył drzwi przed człowiekiem, który od dawna był postrachem lokalnej społeczności. Ten człowiek – „przybysz” – brutalnie zamordował księdza dla niewielkiej sumy pieniędzy. Ani przedtem, ani potem nie okazał cienia skruchy. Ten bolesny przykład pokazuje, że nie każdemu należy ufać – i nie każdego należy zapraszać do środka.

W świecie, w którym realnie istnieje zło, stawianie granic nie jest sprzeniewierzeniem się miłosierdziu – przeciwnie, bywa warunkiem koniecznym jego mądrego praktykowania. W kontekście polityki migracyjnej państwa, miłosierdzie nie polega na zniesieniu granic, ale na ich mądrym zarządzaniu: otwieraniu tam, gdzie służą dobru; zamykaniu tam, gdzie ich przekroczenie mogłoby prowadzić do krzywdy.

Święty Tomasz, analizując prawo Mojżeszowe, wskazuje z wielką jasnością: cudzoziemiec zasługuje na szacunek i godne traktowanie, ale nie każdy z definicji i natychmiast powinien zostać uznany za pełnoprawnego członka wspólnoty politycznej. Włączenie w życie narodu wymaga czasu – nie tylko na przyswojenie jego kultury i wartości, lecz także na zakorzenienie się w jego historii oraz wykształcenie gotowości do współodpowiedzialności za jego los. Naród to nie przypadkowy zbiór jednostek, lecz żywy organizm, wspólnota pamięci, kształtowana przez pokolenia.

Dlatego właśnie nie może być mowy o przyzwoleniu na niekontrolowaną migrację, której skala przekracza zdolność wspólnoty do asymilacji. Bezwarunkowe „herzlich willkommen” nie tylko naraża na szwank wewnętrzną spójność wspólnoty i jej tożsamość, ale – w dalszej perspektywie – może prowadzić do jej daleko idącego osłabienia, a nawet całkowitej dezintegracji. Roztropność nie polega na odrzuceniu drugiego człowieka – lecz na ochronie dobra wspólnego, które jest warunkiem prawdziwej i trwałej solidarności.

Kościół katolicki nie odwraca się od cierpiących i potrzebujących. Ale jego troska, jeżeli ma być dojrzała i naprawdę chrześcijańska, musi być równoważna – obejmować zarówno tych, którzy szukają pomocy, jak i tych, którzy mieliby tę pomoc ofiarować. Oczekiwanie, że Kościół porzuci zasady roztropności i stanie się narzędziem ideologicznych kampanii – to oczekiwanie zaprzeczające jego misji.

Przede wszystkim Kościół nie jest i nigdy nie powinien być zakładnikiem skrajności – ani naiwnego uniwersalizmu, który rozpuszcza wspólnotę narodową w umasowionym społeczeństwie, ani ciasnego nacjonalizmu, który w imię ochrony tożsamości zamyka serce przed drugim człowiekiem. Jego zadaniem – i tym samym naszym zadaniem – jest podążanie drogą trudną, ale konieczną: drogą, która łączy miłosierdzie ze sprawiedliwością, współczucie z mądrym rozeznaniem, a otwartość z ochroną tego, co dla wspólnoty najcenniejsze.

Nie jest to droga efektowna ani popularna w świecie opartym na ideologicznych radykalizmach i populistycznych emocjach. Ale właśnie idąc tą drogą, Kościół pozostaje wierny Ewangelii, która uczy, że człowiek nie jest „samotną wyspą” i nie żyje tylko sam dla siebie, lecz zawsze we wspólnocie, której jest członkiem i za którą również ponosi odpowiedzialność.