poniedziałek, 30 czerwca 2025

Moje bycie w Kościele

Nie jest łatwo być dzisiaj księdzem katolickim. I nie chodzi tu jedynie o zewnętrzne okoliczności – choć i one bywają trudne. Wystarczy rzucić okiem na internetowe fora, by natknąć się na to, co Adam Michnik trafnie nazwał „tramwajowym antyklerykalizmem” – zjadliwym, powierzchownym, często pełnym pogardy. Te najprymitywniejsze formy krytyki, zredukowane do karykatury kapłana jako przedstawiciela skompromitowanego systemu, rzadko wynikają z głębszej refleksji czy realnego doświadczenia.

Do tego dochodzi presja oczekiwań wiernych – oczekiwań często pięknych, ale wyidealizowanych. Kapłan ma być nie tylko przewodnikiem duchowym, lecz także psychologiem, organizatorem, wzorem moralnym, a czasem wręcz ostatnią deską ratunku. W tej atmosferze trudno pozwolić sobie na słabość. Trudno przyznać, że też się czegoś nie wie, że coś boli, że czasem brakuje sił.

Mało kto rozumie, że księża nie są duchowymi herosami obdarzonymi nadludzką wytrzymałością. Że ich życie to nierzadko codzienna mieszanka rozczarowań, wyzwań i wewnętrznych walk, których nie widać z zewnątrz. Że są po prostu ludźmi z krwi i kości – ze swoimi ranami, zmaganiami i pytaniami. I tak jak każdy, potrzebują wsparcia, aby móc nie tylko funkcjonować, ale przede wszystkim głosić Ewangelię z przekonaniem, autentycznością i wewnętrzną siłą.

Nie da się też pominąć roli, jaką odgrywa środowisko, w którym kapłan realizuje swoje powołanie. Owszem, wiele zależy od jego osobistej relacji z Bogiem, od troski o życie duchowe, od gotowości do nieustannej przemiany. Ale równie istotne są struktury, w których ta droga się dokonuje.

Kluczowa pozostaje postawa biskupów – pasterzy odpowiedzialnych za swoich kapłanów nie tylko z urzędu, ale z powołania. Ich rola nie powinna sprowadzać się jedynie do nadzoru administracyjnego, do list obecności, do statystyk. Potrzeba bliskości, obecności, słuchania. Potrzeba zwyczajnego, ludzkiego zainteresowania.

Osobiście coraz częściej odczuwam zmęczenie nadmiarem formalnych wymagań. Czasem chciałbym, by ktoś zapytał mnie nie o to, dlaczego nie wziąłem udziału w jakimś spotkaniu, nie przesłałem zaświadczenia, nie zrealizowałem kolejnego etapu formacji, ale o to, jak się czuję w mojej wierze. Co mnie trzyma przy ołtarzu. Jakie pytania nie dają mi spokoju po ponad trzydziestu latach kapłaństwa.

Bo choć nie wyobrażam sobie życia poza Kościołem – jest on moim duchowym domem, zakorzenieniem, miejscem spotkania z łaską – to coraz częściej doświadczam jego biurokratycznej bezduszności. Coraz bardziej boli mnie jego niezdolność do zmierzenia się z tym, co złe, obojętność na to, co jawnie rani i niszczy. Struktury zła, które zagnieździły się w niektórych jego zakamarkach, nie tylko nie zniknęły – w wielu miejscach mają się nadal całkiem dobrze.

W moim wnętrzu czasem powraca pytanie, które Jezus zadał swoim uczniom: „Czy i wy chcecie odejść?” To pytanie nie pojawia się z buntu. Pojawia się z bólu. Z poczucia rozczarowania, zmęczenia, samotności. Ale także z uczciwego uznania, że sam nie zawsze jestem takim księdzem, jakim chciałbym być. Że niekiedy brakuje mi odwagi, wiary, gorliwości.

Bywa, że w sercu rodzi się pragnienie, by powtórzyć za Piotrem: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiekiem grzesznym.” A jednak – zaraz potem przypominam sobie słowa, które Jezus skierował do Pawła: „Nie bój się, wystarczy ci mojej łaski.”

I to właśnie ta łaska – wciąż obecna, choć nie zawsze odczuwalna – sprawia, że trwam. W Kościele. Dla Kościoła. Pomimo Kościoła – ale przede wszystkim w Nim i dla Niego.