Nie jest łatwo być dzisiaj księdzem katolickim. I nie chodzi tu jedynie o zewnętrzne okoliczności – choć i one bywają trudne. Wystarczy rzucić okiem na internetowe fora, by natknąć się na to, co Adam Michnik trafnie nazwał „tramwajowym antyklerykalizmem” – zjadliwym, powierzchownym, często pełnym pogardy. Te najprymitywniejsze formy krytyki, zredukowane do karykatury kapłana jako przedstawiciela skompromitowanego systemu, rzadko wynikają z głębszej refleksji czy realnego doświadczenia.
Do tego dochodzi presja oczekiwań wiernych –
oczekiwań często pięknych, ale wyidealizowanych. Kapłan ma być nie tylko
przewodnikiem duchowym, lecz także psychologiem, organizatorem, wzorem
moralnym, a czasem wręcz ostatnią deską ratunku. W tej atmosferze trudno
pozwolić sobie na słabość. Trudno przyznać, że też się czegoś nie wie, że coś
boli, że czasem brakuje sił.
Mało kto rozumie, że księża nie są duchowymi
herosami obdarzonymi nadludzką wytrzymałością. Że ich życie to nierzadko
codzienna mieszanka rozczarowań, wyzwań i wewnętrznych walk, których nie widać
z zewnątrz. Że są po prostu ludźmi z krwi i kości – ze swoimi ranami,
zmaganiami i pytaniami. I tak jak każdy, potrzebują wsparcia, aby móc nie tylko
funkcjonować, ale przede wszystkim głosić Ewangelię z przekonaniem,
autentycznością i wewnętrzną siłą.
Nie da się też pominąć roli, jaką odgrywa
środowisko, w którym kapłan realizuje swoje powołanie. Owszem, wiele zależy od jego
osobistej relacji z Bogiem, od troski o życie duchowe, od gotowości do
nieustannej przemiany. Ale równie istotne są struktury, w których ta droga się
dokonuje.
Kluczowa pozostaje postawa biskupów – pasterzy
odpowiedzialnych za swoich kapłanów nie tylko z urzędu, ale z powołania. Ich
rola nie powinna sprowadzać się jedynie do nadzoru administracyjnego, do list
obecności, do statystyk. Potrzeba bliskości, obecności, słuchania. Potrzeba
zwyczajnego, ludzkiego zainteresowania.
Osobiście coraz częściej odczuwam zmęczenie
nadmiarem formalnych wymagań. Czasem chciałbym, by ktoś zapytał mnie nie o to,
dlaczego nie wziąłem udziału w jakimś spotkaniu, nie przesłałem zaświadczenia,
nie zrealizowałem kolejnego etapu formacji, ale o to, jak się czuję w mojej
wierze. Co mnie trzyma przy ołtarzu. Jakie pytania nie dają mi spokoju po ponad
trzydziestu latach kapłaństwa.
Bo choć nie wyobrażam sobie życia poza
Kościołem – jest on moim duchowym domem, zakorzenieniem, miejscem spotkania z
łaską – to coraz częściej doświadczam jego biurokratycznej bezduszności. Coraz
bardziej boli mnie jego niezdolność do zmierzenia się z tym, co złe, obojętność
na to, co jawnie rani i niszczy. Struktury zła, które zagnieździły się w
niektórych jego zakamarkach, nie tylko nie zniknęły – w wielu miejscach mają
się nadal całkiem dobrze.
W moim wnętrzu czasem powraca pytanie, które
Jezus zadał swoim uczniom: „Czy i wy chcecie odejść?” To pytanie nie pojawia
się z buntu. Pojawia się z bólu. Z poczucia rozczarowania, zmęczenia,
samotności. Ale także z uczciwego uznania, że sam nie zawsze jestem takim
księdzem, jakim chciałbym być. Że niekiedy brakuje mi odwagi, wiary,
gorliwości.
Bywa, że w sercu rodzi się pragnienie, by
powtórzyć za Piotrem: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiekiem
grzesznym.” A jednak – zaraz potem przypominam sobie słowa, które Jezus
skierował do Pawła: „Nie bój się, wystarczy ci mojej łaski.”
I to właśnie ta łaska – wciąż obecna, choć nie
zawsze odczuwalna – sprawia, że trwam. W Kościele. Dla Kościoła. Pomimo
Kościoła – ale przede wszystkim w Nim i dla Niego.