Nieco ponad trzy lata istnieje w parafii
św. Marka Ewangelisty, gdzie od pewnego czasu (a dokładnie od czterech lat) dane
mi jest być proboszczem, wspólnota młodzieży pracującej i studentów. Jest to
bardzo niewielka liczbowo grupa młodych ludzi, którzy spotykają się dość
regularnie, prawie w każdą niedzielę po Mszy św. wieczornej, by się wspólnie modlić
i rozważać tematy związane z szeroko rozumianym życiem duchowym. Mimo różnych
prób rozpropagowania jej działalności (najważniejszą z nich był wyjazd do
Włoch, który miał miejsce 2 lata temu), do chwili obecnej jest to ciągle bardzo
mała trzódka. Były nawet i takie momenty, kiedy wydawało się, że przestanie
istnieć. Ja sam wielokrotnie zastanawiałem się, czy aby na pewno jest wolą
Bożą, by spotykać się w tak małej grupie. Wiem też, że podobne wątpliwości
kłębiły się w umysłach pozostałych uczestników naszych spotkań. Wydaje mi się,
że pogłębiał je również fakt, że forma naszych spotkań nie była do tej pory jakoś
specjalnie atrakcyjna. Chwila modlitwy, słowo księdza, dzielenie lub dyskusja,
modlitwa na koniec. I już. Żadnego śpiewu, gry na gitarze, zapalonych świeczek
i tym podobnych „klimatycznych” zabiegów. Niczego, co podobno działa na uczucia
i wyobraźnię młodych ludzi. W tym roku po wakacjach długo nie dochodziło do
pierwszego spotkania. Nikt z członków wspólnoty, poza Marcinem, nie pytał mnie wprost
o to, kiedy ruszają nasze spotkania. Myślałem nawet, że grupa po prostu umarła
śmiercią nagłą, choć spodziewaną. Tymczasem którejś niedzieli Marcin
poinformował mnie, że członkowie wspólnoty wyrazili jednak chęć dalszego spotykania
się. Przyznaję, miałem pokusę, żeby tę chęć zignorować. „Nie ma sensu ciągnąć
tego na siłę” – pomyślałem, będąc od pewnego czasu przekonanym, że nie trafia
do nich ani moja osoba, ani mój przekaz. Ale Marcin i Emilka nie odpuścili. I
tak pod koniec października doszło w końcu do pierwszego spotkania, w którym
wzięły udział trzy osoby: Emilka, Radek i Marcin. Na tym spotkaniu wspólnie
doszliśmy do wniosku, że warto jeszcze dać szansę tej naszej maleńkiej trzódce,
że należy spróbować „pozostawić ją jeszcze na ten rok, okopać i obłożyć
nawozem, z nadzieją, że może wyda owoc w przyszłości”. Podjęliśmy również
solenne zobowiązanie do codziennej modlitwy różańcowej w jej intencji.
Ustaliliśmy oprócz tego, że tematem naszych spotkań będzie Dekalog. Cotygodniowe
spotkania będą odbywać się w pewnym określonym cyklu. Każdy cykl będzie składał
się z czterech spotkań. Na pierwszym spotkaniu uczestnicy będą dzielić się
swoimi osobistymi przemyśleniami na temat poruszanego przykazania. Drugie
spotkanie będzie miało charakter biblijny. Zadaniem członków wspólnoty w
tygodniu poprzedzającym spotkanie jest znaleźć w Piśmie Świętym fragmenty
dotyczące omawianego przykazania. Następnie w czasie spotkania mają je odczytywać
i komentować. Z kolei trzecie spotkanie winno być poświęcone nauce Kościoła na
temat danego przykazania. Na tym spotkaniu głównym mówcą ma być ksiądz, czyli w
tym wypadku ja. Czwarte spotkanie ma mieć natomiast formę celebracji, której głównym
elementem będzie adoracja Najświętszego Sakramentu. Po celebracji przewidziany
jest czas na spotkanie przy herbacie. Osobiście uważam, że po tych czterech
spotkaniach powinno mieć miejsce jeszcze piąte, mające charakter tzw. wyjścia
integracyjnego: na kręgle, do kina czy
do pizzerii. Myślę, że wspólnota na to przystanie, tym bardziej, że tego typu
wspólne spędzanie czasu zawsze cieszyło się sporym powodzeniem. Po takim „pięciopaku”
przyjdzie kolej na kolejne przykazanie. Jest to zasadniczo program obliczony mniej
więcej na dwa, a być może nawet na trzy lata. W minioną niedzielę odbyło się drugie
spotkanie z pierwszego cyklu. Miało ono więc charakter biblijny. Muszę
przyznać, że uczestnicy spotkania bardzo dobrze się do niego przygotowali. Ich
komentarze były naprawdę głębokie i duchowo inspirujące. Pewnie dlatego było to
spotkanie, które mnie samego bardzo wewnętrznie zbudowało. W efekcie zrodziło we
mnie przeświadczenie, że warto jednak tę wspólnotę dalej prowadzić, nawet jeśli
nadal pozostanie jedynie małą trzódką (choć na drugim spotkaniu było nas w
sumie 10 osób, co jest wynikiem, jak na tę wspólnotę, dość imponującym). W
każdym razie po tym spotkaniu wyzbyłem się pragnienia, by dokonał się jej
gwałtowny wzrost ilościowy. Ilość nie zawsze przechodzi w jakość. Lepiej niech
pozostanie małą trzódką, byle by tylko była to trzódka Pana. Zresztą On sam
powiedział: „Gdzie dwóch lub trzech gromadzi się w imię moje, tam ja jestem
pośród nich”. Podczas opisywanego tutaj spotkania, naprawdę poczułem Jego
obecność. Choć moi młodzi przyjaciele mają różną formę przekazu, choć niektórzy
z nich muszą przełamywać swoje wewnętrzne opory, by w ogóle zabrać głos, to
jednak jest w ich słowach jakaś zawstydzająca mnie czasami głębia i szczerość. Dlatego
słuchając ich minionego niedzielnego wieczoru, poczułem wdzięczność wobec Boga
za to, że są. Poczułem też, że są większym darem dla mnie niż ja dla nich. I
odkryłem, że są mi bliscy. Zależy mi na nich, choć kompletnie nie potrafię im
tego komunikować. Różnica wieku robi swoje. A poza tym powszechnie zwracają się
do mnie „księże proboszczu”, co raczej nie przełamuje barier emocjonalnych,
choć, z drugiej strony, w swych ostatnich wpisach na Facebooku animatorka grupy
wspomina mnie jako „księdza Sylwka”. Może to oznaczać jakiś przełom, bo nawet
moi przyjaciele z Tarchomina zwracali się do mnie, mówiąc: „księże Sylwestrze”.
Jest to jednak rzecz zupełnie drugorzędna. Najważniejsze, by wszyscy członkowie
tej małej trzódki wzrastali w łasce i w mądrości. Łącznie z księdzem opiekunem.