wtorek, 6 listopada 2018

Gdzie dwóch lub trzech


Nieco ponad trzy lata istnieje w parafii św. Marka Ewangelisty, gdzie od pewnego czasu (a dokładnie od czterech lat) dane mi jest być proboszczem, wspólnota młodzieży pracującej i studentów. Jest to bardzo niewielka liczbowo grupa młodych ludzi, którzy spotykają się dość regularnie, prawie w każdą niedzielę po Mszy św. wieczornej, by się wspólnie modlić i rozważać tematy związane z szeroko rozumianym życiem duchowym. Mimo różnych prób rozpropagowania jej działalności (najważniejszą z nich był wyjazd do Włoch, który miał miejsce 2 lata temu), do chwili obecnej jest to ciągle bardzo mała trzódka. Były nawet i takie momenty, kiedy wydawało się, że przestanie istnieć. Ja sam wielokrotnie zastanawiałem się, czy aby na pewno jest wolą Bożą, by spotykać się w tak małej grupie. Wiem też, że podobne wątpliwości kłębiły się w umysłach pozostałych uczestników naszych spotkań. Wydaje mi się, że pogłębiał je również fakt, że forma naszych spotkań nie była do tej pory jakoś specjalnie atrakcyjna. Chwila modlitwy, słowo księdza, dzielenie lub dyskusja, modlitwa na koniec. I już. Żadnego śpiewu, gry na gitarze, zapalonych świeczek i tym podobnych „klimatycznych” zabiegów. Niczego, co podobno działa na uczucia i wyobraźnię młodych ludzi. W tym roku po wakacjach długo nie dochodziło do pierwszego spotkania. Nikt z członków wspólnoty, poza Marcinem, nie pytał mnie wprost o to, kiedy ruszają nasze spotkania. Myślałem nawet, że grupa po prostu umarła śmiercią nagłą, choć spodziewaną. Tymczasem którejś niedzieli Marcin poinformował mnie, że członkowie wspólnoty wyrazili jednak chęć dalszego spotykania się. Przyznaję, miałem pokusę, żeby tę chęć zignorować. „Nie ma sensu ciągnąć tego na siłę” – pomyślałem, będąc od pewnego czasu przekonanym, że nie trafia do nich ani moja osoba, ani mój przekaz. Ale Marcin i Emilka nie odpuścili. I tak pod koniec października doszło w końcu do pierwszego spotkania, w którym wzięły udział trzy osoby: Emilka, Radek i Marcin. Na tym spotkaniu wspólnie doszliśmy do wniosku, że warto jeszcze dać szansę tej naszej maleńkiej trzódce, że należy spróbować „pozostawić ją jeszcze na ten rok, okopać i obłożyć nawozem, z nadzieją, że może wyda owoc w przyszłości”. Podjęliśmy również solenne zobowiązanie do codziennej modlitwy różańcowej w jej intencji. Ustaliliśmy oprócz tego, że tematem naszych spotkań będzie Dekalog. Cotygodniowe spotkania będą odbywać się w pewnym określonym cyklu. Każdy cykl będzie składał się z czterech spotkań. Na pierwszym spotkaniu uczestnicy będą dzielić się swoimi osobistymi przemyśleniami na temat poruszanego przykazania. Drugie spotkanie będzie miało charakter biblijny. Zadaniem członków wspólnoty w tygodniu poprzedzającym spotkanie jest znaleźć w Piśmie Świętym fragmenty dotyczące omawianego przykazania. Następnie w czasie spotkania mają je odczytywać i komentować. Z kolei trzecie spotkanie winno być poświęcone nauce Kościoła na temat danego przykazania. Na tym spotkaniu głównym mówcą ma być ksiądz, czyli w tym wypadku ja. Czwarte spotkanie ma mieć natomiast formę celebracji, której głównym elementem będzie adoracja Najświętszego Sakramentu. Po celebracji przewidziany jest czas na spotkanie przy herbacie. Osobiście uważam, że po tych czterech spotkaniach powinno mieć miejsce jeszcze piąte, mające charakter tzw. wyjścia integracyjnego: na kręgle, do  kina czy do pizzerii. Myślę, że wspólnota na to przystanie, tym bardziej, że tego typu wspólne spędzanie czasu zawsze cieszyło się sporym powodzeniem. Po takim „pięciopaku” przyjdzie kolej na kolejne przykazanie. Jest to zasadniczo program obliczony mniej więcej na dwa, a być może nawet na trzy lata. W minioną niedzielę odbyło się drugie spotkanie z pierwszego cyklu. Miało ono więc charakter biblijny. Muszę przyznać, że uczestnicy spotkania bardzo dobrze się do niego przygotowali. Ich komentarze były naprawdę głębokie i duchowo inspirujące. Pewnie dlatego było to spotkanie, które mnie samego bardzo wewnętrznie zbudowało. W efekcie zrodziło we mnie przeświadczenie, że warto jednak tę wspólnotę dalej prowadzić, nawet jeśli nadal pozostanie jedynie małą trzódką (choć na drugim spotkaniu było nas w sumie 10 osób, co jest wynikiem, jak na tę wspólnotę, dość imponującym). W każdym razie po tym spotkaniu wyzbyłem się pragnienia, by dokonał się jej gwałtowny wzrost ilościowy. Ilość nie zawsze przechodzi w jakość. Lepiej niech pozostanie małą trzódką, byle by tylko była to trzódka Pana. Zresztą On sam powiedział: „Gdzie dwóch lub trzech gromadzi się w imię moje, tam ja jestem pośród nich”. Podczas opisywanego tutaj spotkania, naprawdę poczułem Jego obecność. Choć moi młodzi przyjaciele mają różną formę przekazu, choć niektórzy z nich muszą przełamywać swoje wewnętrzne opory, by w ogóle zabrać głos, to jednak jest w ich słowach jakaś zawstydzająca mnie czasami głębia i szczerość. Dlatego słuchając ich minionego niedzielnego wieczoru, poczułem wdzięczność wobec Boga za to, że są. Poczułem też, że są większym darem dla mnie niż ja dla nich. I odkryłem, że są mi bliscy. Zależy mi na nich, choć kompletnie nie potrafię im tego komunikować. Różnica wieku robi swoje. A poza tym powszechnie zwracają się do mnie „księże proboszczu”, co raczej nie przełamuje barier emocjonalnych, choć, z drugiej strony, w swych ostatnich wpisach na Facebooku animatorka grupy wspomina mnie jako „księdza Sylwka”. Może to oznaczać jakiś przełom, bo nawet moi przyjaciele z Tarchomina zwracali się do mnie, mówiąc: „księże Sylwestrze”. Jest to jednak rzecz zupełnie drugorzędna. Najważniejsze, by wszyscy członkowie tej małej trzódki wzrastali w łasce i w mądrości. Łącznie z księdzem opiekunem.