Właśnie zapoznałem się z listem pasterskim kardynała Grzegorza Rysia,
opublikowanym 15 lipca. Choć bezpośrednio skierowany do wiernych diecezji
łódzkiej, z uwagi na osobę Autora spotkał się z szerokim odzewem także poza jej
granicami. Również i ja postanowiłem podzielić się kilkoma refleksjami, które
nasunęły mi się po jego lekturze.
Kardynał Grzegorz Ryś podejmuje temat gorący i budzący emocje –
stosunek Polaków do migrantów i uchodźców. Choć dokument ten przeniknięty jest,
jak się zdaje, szczerą troską duszpasterską, nie sposób nie zauważyć, że wiele
zawartych w nim tez budzi wątpliwości – zarówno na gruncie społecznym, jak i
teologicznym..
Kardynał dość łatwo przypisuje przeciwnikom masowej migracji etykiety
takie jak: „hejt”, „strach”, „stereotypy”, „nienawiść”. Tymczasem wielu Polaków
– także osób głęboko wierzących – wyraża swoje obawy w sposób rzeczowy, oparty
na realnych doświadczeniach krajów zachodnich. Czy sceptycyzm wobec promowanego
modelu multikulturowości, który w wielu państwach doprowadził do głębokich
kryzysów tożsamości i bezpieczeństwa, naprawdę musi być utożsamiany z
nienawiścią? Czy nawoływanie do ostrożnej polityki migracyjnej to wyraz
„strachu przed obcym”, czy raczej odpowiedzialności za przyszłość wspólnoty
narodowej i lokalnej?
Kardynał zdaje się nie dostrzegać, że troska o własny dom, ojczyznę i dziedzictwo
kulturowe nie musi mieć nic wspólnego z językiem nienawiści. Nie każdy, kto
sprzeciwia się bezwarunkowemu otwieraniu granic, zdradza tym samym naukę
Chrystusa. Wręcz przeciwnie – odpowiedzialność za dobro wspólne, za
bezpieczeństwo i spójność wspólnoty, także należy do porządku chrześcijańskiej
miłości.
W liście pojawia się stanowcze stwierdzenie: „każdy człowiek ma prawo
wybrać sobie miejsce do życia”. Brzmi to szlachetnie i pozostaje w zgodzie z
katolicką nauką społeczną – nie może być jednak interpretowane jako
bezwarunkowe zobowiązanie państw do spełniania każdego takiego wyboru. Moralne
prawo do migracji nie jest tożsame z prawem do osiedlenia się w dowolnie
wybranym kraju, bez względu na jego realne możliwości, sytuację gospodarczą czy
wymogi związane z bezpieczeństwem wewnętrznym. Gościnność – owszem – jest
cnotą, ale musi iść w parze z roztropnością.
Wbrew sugestii kardynała, Kościół nigdy nie nauczał o bezwarunkowym
obowiązku przyjmowania wszystkich migrantów. Przeciwnie – Katechizm Kościoła
Katolickiego (pkt 2241) stwierdza jednoznacznie: „władze polityczne mogą, z
uwagi na dobro wspólne, poddać prawo do emigracji różnym warunkom prawnym”.
Miłość bliźniego nie może być emocjonalnym impulsem oderwanym od
rozeznania, rozsądku i odpowiedzialności. Miłość to nie naiwność. Święty Tomasz
z Akwinu przypominał, że prawdziwa miłość nie może istnieć w oderwaniu od
prawdy i rozumu. Czy zatem ostrożność – motywowana troską o uniknięcie błędów
popełnionych przez kraje takie jak Francja czy Szwecja – miałaby być sprzeczna
z Ewangelią?
Czy naprawdę zasługuje na krytykę społeczeństwo, które chce chronić
swoją tożsamość kulturową, językową i religijną? Tak – chrześcijaństwo nie jest
„religią plemienną”. Ale równie prawdziwe jest to, że nie głosi utopii świata
bez granic. Ewangelia nie jest duchowym odpowiednikiem utworu Imagine Johna
Lennona, w którym narodowość, religia i własność mają się rozpłynąć w imię
abstrakcyjnej jedności. Wiara chrześcijańska nie neguje konkretu –
zakorzenienia, przynależności, troski o własną wspólnotę. To właśnie one są
przestrzenią, w której miłość bliźniego nabiera realnego kształtu.
Apel o „nawrócenie języka”, obecny w liście kardynała, jest zrozumiały
i sam w sobie godny uznania. Jednak sugestia, że ci, którzy nie podzielają
jednej – choćby hierarchicznej – interpretacji Ewangelii, powinni po prostu „zamilknąć”,
brzmi bardziej jak próba cenzury niż przejaw duszpasterskiej troski. Trudno
oprzeć się wrażeniu, że nie chodzi tu o wspólne poszukiwanie prawdy, lecz o
uciszenie tych, którzy w sprawie migracji myślą inaczej. W tle pobrzmiewa ton
moralnej wyższości – charakterystyczny niestety dla części elit
opiniotwórczych, także, niestety, tych kościelnych – który częściej zwiększa
polaryzację, niż prowadzi do autentycznego dialogu. I to nierzadko wbrew deklarowanym
intencjom otwartości i braterstwa.
Czy nie lepiej byłoby – zamiast wyższościowych połajanek – zaprosić do
uczciwej, otwartej debaty o tym, jak realnie połączyć naukę Kościoła z troską o
lokalne wspólnoty i bezpieczeństwo państwa? Czy przeciętny katolik naprawdę
musi dziś wybierać między naiwną filoksenią – bezkrytyczną „miłością do obcych”
– a prymitywną ksenofobią?
List kardynała Rysia to – taką mam nadzieję – wyraz duszpasterskiej
wrażliwości. Jednak nie sposób nie dostrzec, że stanowi on również przykład
teologicznego uproszczenia oraz polemicznej jednostronności. Kościół powinien
uczyć miłości, co do tego nie ma wątpliwości – lecz nie może przy tym wymagać
naiwności. Otwarty, gościnny dom nie może oznaczać braku odpowiedzialności za
bezpieczeństwo tych, którzy mieszkają w nim od pokoleń. Wrażliwość wobec
migrantów nie powinna prowadzić do moralnego potępienia własnego narodu za
instynkt samozachowawczy – nawet jeśli czasem przybiera on formy niepokojące,
które rzeczywiście wymagają ewangelicznej korekty.