Nie spodziewałem się, że ostatni wpis na tym blogu spotka się z tak żywym odzewem. Statystyki Bloggera, oparte na danych od giganta z Mountain View, wskazują już prawie tysiąc odsłon – liczba może skromna wedle standardów sieciowych, ale w przypadku mojej internetowej publicystyki dość znacząca. Zdecydowana większość reakcji była pozytywna. Zaledwie w kilku przypadkach pojawiły się głosy krytyczne – do czego każdy czytelnik ma pełne prawo – ale raz czy dwa natknąłem się na zarzut, który zaskoczył mnie szczególnie: że mój tekst jest… niechrześcijański.
Choć jego autorzy nie uzasadnili tej oceny, domyślam się, że chodziło o
niechęć wobec mojej niezgody na bezwarunkowe otwarcie granic. Dla niektórych,
być może zbyt gorliwie identyfikujących miłosierdzie z naiwną dobrodusznością,
każda próba stawiania granic jawi się jako wyraz twardego serca – może wręcz
sprzeniewierzenia się nauczaniu Chrystusa.
Osobiście uważam, że spory dotyczące imigracji, z którymi dzisiaj mamy do
czynienia, zbyt często przybierają formę moralizowania oderwanego od
rzeczywistości. Nie brakuje takich, którzy wzywają Kościół katolicki do tego,
by stał się bezwarunkowym orędownikiem otwartych granic – czy chodzi o
przybyszów legalnych, czy też tych, którzy przekraczają granice niezgodnie z
prawem. Nawoływania te, powołujące się na ducha Ewangelii, nierzadko
sprowadzają się do uproszczonego imperatywu: każdy obcy zasługuje na przyjęcie.
Tymczasem głos Kościoła nie może być echem emocjonalnych impulsów oderwanych od
kontekstu – lecz winien pozostać głosem roztropności i moralnej
odpowiedzialności.
Chrześcijaństwo, bez wątpienia, wzywa do gościnności i życzliwości wobec
cudzoziemca – jest to wezwanie głęboko osadzone w nauczaniu Jezusa i tradycji
biblijnej. Ale utożsamianie tego wezwania z bezkrytyczną afirmacją każdej
migracji – bez względu na okoliczności czy możliwe jej skutki – wydaje się być
nie tylko nadinterpretacją, ale także niebezpiecznym zafałszowaniem. W moim
odczuciu takie podejście stanowi nadużycie Ewangelii, która nie jest przecież manifestem
politycznym, lecz drogowskazem do rozpoznawania prawdy w konkrecie życia.
Święty Tomasz z Akwinu – postać mi szczególnie bliska – przypomina, że
miłość bliźniego nie stoi w sprzeczności z wymogami sprawiedliwości.
Przeciwnie, sprawiedliwość i troska o dobro wspólne są nieodłącznymi warunkami
prawdziwej miłości. Państwo, jako stróż ładu społecznego, nie tylko ma prawo,
lecz wręcz obowiązek rozróżniać pomiędzy tymi, którzy swoją obecnością
ubogacają wspólnotę, a tymi, których działania mogą tej wspólnoty poważne zagrozić.
Prawo do obrony wspólnoty nie jest bynajmniej przejawem egoizmu, lecz wyrazem
odpowiedzialności.
Nie każdy bowiem, kto przybywa, czyni to w duchu pokoju. Przybysz, który
zakrada się nocą do cudzego domu z zamiarem kradzieży – pozostaje przybyszem,
ale nie takim, którego należy witać z otwartymi ramionami. Nie piszę tego z
teoretycznej perspektywy – kilka lat temu w jednej z podlaskich wsi miejscowy
proboszcz, znany z dobroci serca, otworzył drzwi przed człowiekiem, który od
dawna był postrachem lokalnej społeczności. Ten człowiek – „przybysz” –
brutalnie zamordował księdza dla niewielkiej sumy pieniędzy. Ani przedtem, ani
potem nie okazał cienia skruchy. Ten bolesny przykład pokazuje, że nie każdemu
należy ufać – i nie każdego należy zapraszać do środka.
W świecie, w którym realnie istnieje zło, stawianie granic nie jest
sprzeniewierzeniem się miłosierdziu – przeciwnie, bywa warunkiem koniecznym
jego mądrego praktykowania. W kontekście polityki migracyjnej państwa,
miłosierdzie nie polega na zniesieniu granic, ale na ich mądrym zarządzaniu:
otwieraniu tam, gdzie służą dobru; zamykaniu tam, gdzie ich przekroczenie
mogłoby prowadzić do krzywdy.
Święty Tomasz, analizując prawo Mojżeszowe, wskazuje z wielką jasnością:
cudzoziemiec zasługuje na szacunek i godne traktowanie, ale nie każdy z
definicji i natychmiast powinien zostać uznany za pełnoprawnego członka
wspólnoty politycznej. Włączenie w życie narodu wymaga czasu – nie tylko na
przyswojenie jego kultury i wartości, lecz także na zakorzenienie się w jego
historii oraz wykształcenie gotowości do współodpowiedzialności za jego los. Naród
to nie przypadkowy zbiór jednostek, lecz żywy organizm, wspólnota pamięci, kształtowana
przez pokolenia.
Dlatego właśnie nie może być mowy o przyzwoleniu na niekontrolowaną
migrację, której skala przekracza zdolność wspólnoty do asymilacji. Bezwarunkowe
„herzlich willkommen” nie tylko naraża na szwank wewnętrzną spójność wspólnoty i
jej tożsamość, ale – w dalszej perspektywie – może prowadzić do jej daleko
idącego osłabienia, a nawet całkowitej dezintegracji.
Roztropność nie polega na odrzuceniu drugiego człowieka – lecz na ochronie
dobra wspólnego, które jest warunkiem prawdziwej i trwałej solidarności.
Kościół katolicki nie odwraca się od cierpiących i potrzebujących. Ale jego
troska, jeżeli ma być dojrzała i naprawdę chrześcijańska, musi być równoważna –
obejmować zarówno tych, którzy szukają pomocy, jak i tych, którzy mieliby tę
pomoc ofiarować. Oczekiwanie, że Kościół porzuci zasady roztropności i stanie
się narzędziem ideologicznych kampanii – to oczekiwanie zaprzeczające jego
misji.
Przede wszystkim Kościół nie jest i nigdy nie powinien być zakładnikiem
skrajności – ani naiwnego uniwersalizmu, który rozpuszcza wspólnotę narodową w
umasowionym społeczeństwie, ani ciasnego nacjonalizmu, który w imię ochrony
tożsamości zamyka serce przed drugim człowiekiem. Jego zadaniem – i tym samym
naszym zadaniem – jest podążanie drogą trudną, ale konieczną: drogą, która
łączy miłosierdzie ze sprawiedliwością, współczucie z mądrym rozeznaniem, a
otwartość z ochroną tego, co dla wspólnoty najcenniejsze.
Nie jest to droga efektowna ani popularna w świecie opartym na ideologicznych
radykalizmach i populistycznych emocjach. Ale właśnie idąc tą drogą, Kościół
pozostaje wierny Ewangelii, która uczy, że człowiek nie jest „samotną wyspą” i
nie żyje tylko sam dla siebie, lecz zawsze we wspólnocie, której jest członkiem
i za którą również ponosi odpowiedzialność.