czwartek, 24 lipca 2025

Rozsądek w cieniu emocji

Nie spodziewałem się, że ostatni wpis na tym blogu spotka się z tak żywym odzewem. Statystyki Bloggera, oparte na danych od giganta z Mountain View, wskazują już prawie tysiąc odsłon – liczba może skromna wedle standardów sieciowych, ale w przypadku mojej internetowej publicystyki dość znacząca. Zdecydowana większość reakcji była pozytywna. Zaledwie w kilku przypadkach pojawiły się głosy krytyczne – do czego każdy czytelnik ma pełne prawo – ale raz czy dwa natknąłem się na zarzut, który zaskoczył mnie szczególnie: że mój tekst jest… niechrześcijański.

Choć jego autorzy nie uzasadnili tej oceny, domyślam się, że chodziło o niechęć wobec mojej niezgody na bezwarunkowe otwarcie granic. Dla niektórych, być może zbyt gorliwie identyfikujących miłosierdzie z naiwną dobrodusznością, każda próba stawiania granic jawi się jako wyraz twardego serca – może wręcz sprzeniewierzenia się nauczaniu Chrystusa.

Osobiście uważam, że spory dotyczące imigracji, z którymi dzisiaj mamy do czynienia, zbyt często przybierają formę moralizowania oderwanego od rzeczywistości. Nie brakuje takich, którzy wzywają Kościół katolicki do tego, by stał się bezwarunkowym orędownikiem otwartych granic – czy chodzi o przybyszów legalnych, czy też tych, którzy przekraczają granice niezgodnie z prawem. Nawoływania te, powołujące się na ducha Ewangelii, nierzadko sprowadzają się do uproszczonego imperatywu: każdy obcy zasługuje na przyjęcie. Tymczasem głos Kościoła nie może być echem emocjonalnych impulsów oderwanych od kontekstu – lecz winien pozostać głosem roztropności i moralnej odpowiedzialności.

Chrześcijaństwo, bez wątpienia, wzywa do gościnności i życzliwości wobec cudzoziemca – jest to wezwanie głęboko osadzone w nauczaniu Jezusa i tradycji biblijnej. Ale utożsamianie tego wezwania z bezkrytyczną afirmacją każdej migracji – bez względu na okoliczności czy możliwe jej skutki – wydaje się być nie tylko nadinterpretacją, ale także niebezpiecznym zafałszowaniem. W moim odczuciu takie podejście stanowi nadużycie Ewangelii, która nie jest przecież manifestem politycznym, lecz drogowskazem do rozpoznawania prawdy w konkrecie życia.

Święty Tomasz z Akwinu – postać mi szczególnie bliska – przypomina, że miłość bliźniego nie stoi w sprzeczności z wymogami sprawiedliwości. Przeciwnie, sprawiedliwość i troska o dobro wspólne są nieodłącznymi warunkami prawdziwej miłości. Państwo, jako stróż ładu społecznego, nie tylko ma prawo, lecz wręcz obowiązek rozróżniać pomiędzy tymi, którzy swoją obecnością ubogacają wspólnotę, a tymi, których działania mogą tej wspólnoty poważne zagrozić. Prawo do obrony wspólnoty nie jest bynajmniej przejawem egoizmu, lecz wyrazem odpowiedzialności.

Nie każdy bowiem, kto przybywa, czyni to w duchu pokoju. Przybysz, który zakrada się nocą do cudzego domu z zamiarem kradzieży – pozostaje przybyszem, ale nie takim, którego należy witać z otwartymi ramionami. Nie piszę tego z teoretycznej perspektywy – kilka lat temu w jednej z podlaskich wsi miejscowy proboszcz, znany z dobroci serca, otworzył drzwi przed człowiekiem, który od dawna był postrachem lokalnej społeczności. Ten człowiek – „przybysz” – brutalnie zamordował księdza dla niewielkiej sumy pieniędzy. Ani przedtem, ani potem nie okazał cienia skruchy. Ten bolesny przykład pokazuje, że nie każdemu należy ufać – i nie każdego należy zapraszać do środka.

W świecie, w którym realnie istnieje zło, stawianie granic nie jest sprzeniewierzeniem się miłosierdziu – przeciwnie, bywa warunkiem koniecznym jego mądrego praktykowania. W kontekście polityki migracyjnej państwa, miłosierdzie nie polega na zniesieniu granic, ale na ich mądrym zarządzaniu: otwieraniu tam, gdzie służą dobru; zamykaniu tam, gdzie ich przekroczenie mogłoby prowadzić do krzywdy.

Święty Tomasz, analizując prawo Mojżeszowe, wskazuje z wielką jasnością: cudzoziemiec zasługuje na szacunek i godne traktowanie, ale nie każdy z definicji i natychmiast powinien zostać uznany za pełnoprawnego członka wspólnoty politycznej. Włączenie w życie narodu wymaga czasu – nie tylko na przyswojenie jego kultury i wartości, lecz także na zakorzenienie się w jego historii oraz wykształcenie gotowości do współodpowiedzialności za jego los. Naród to nie przypadkowy zbiór jednostek, lecz żywy organizm, wspólnota pamięci, kształtowana przez pokolenia.

Dlatego właśnie nie może być mowy o przyzwoleniu na niekontrolowaną migrację, której skala przekracza zdolność wspólnoty do asymilacji. Bezwarunkowe „herzlich willkommen” nie tylko naraża na szwank wewnętrzną spójność wspólnoty i jej tożsamość, ale – w dalszej perspektywie – może prowadzić do jej daleko idącego osłabienia, a nawet całkowitej dezintegracji. Roztropność nie polega na odrzuceniu drugiego człowieka – lecz na ochronie dobra wspólnego, które jest warunkiem prawdziwej i trwałej solidarności.

Kościół katolicki nie odwraca się od cierpiących i potrzebujących. Ale jego troska, jeżeli ma być dojrzała i naprawdę chrześcijańska, musi być równoważna – obejmować zarówno tych, którzy szukają pomocy, jak i tych, którzy mieliby tę pomoc ofiarować. Oczekiwanie, że Kościół porzuci zasady roztropności i stanie się narzędziem ideologicznych kampanii – to oczekiwanie zaprzeczające jego misji.

Przede wszystkim Kościół nie jest i nigdy nie powinien być zakładnikiem skrajności – ani naiwnego uniwersalizmu, który rozpuszcza wspólnotę narodową w umasowionym społeczeństwie, ani ciasnego nacjonalizmu, który w imię ochrony tożsamości zamyka serce przed drugim człowiekiem. Jego zadaniem – i tym samym naszym zadaniem – jest podążanie drogą trudną, ale konieczną: drogą, która łączy miłosierdzie ze sprawiedliwością, współczucie z mądrym rozeznaniem, a otwartość z ochroną tego, co dla wspólnoty najcenniejsze.

Nie jest to droga efektowna ani popularna w świecie opartym na ideologicznych radykalizmach i populistycznych emocjach. Ale właśnie idąc tą drogą, Kościół pozostaje wierny Ewangelii, która uczy, że człowiek nie jest „samotną wyspą” i nie żyje tylko sam dla siebie, lecz zawsze we wspólnocie, której jest członkiem i za którą również ponosi odpowiedzialność.