Współczesny wirtualny świat przyzwyczaił nas do tego, że każdy ma prawo do oceny wszystkiego. Problem zaczyna się jednak wtedy, gdy ta swoista wulgaryzacja głosu (w sensie łacińskiego vulgus – lud) wchodzi do wnętrza Kościoła nie jako narzędzie budowania, lecz jako swego rodzaju bicz, który służy do bezlitosnego smagania – głównie duchownych, zwłaszcza biskupów. Coraz częściej obserwujemy zjawisko „dyżurnych krytyków” instytucji Kościoła, dla których Internet stał się amboną do ogłaszania potępiających wyroków. Czy to jednak wciąż szczera troska o wspólnotę, czy już tylko agresywna publicystyka uprawiana pod płaszczykiem pobożności lub świętego oburzenia?
Nikt o zdrowych zmysłach nie
kwestionuje potrzeby oczyszczenia Kościoła. Grzech i błędy winny być nazywane
po imieniu. Jednak to, co obserwujemy w mediach społecznościowych – choćby w
wykonaniu ks. Jacka Stryczka w kontekście jego ataków na osobę abp. Marka
Jędraszewskiego – ma niewiele wspólnego z ewangelicznym upomnieniem braterskim.
Miałem kiedyś okazję rozmawiać z Arcybiskupem osobiście. Okazał mi wówczas dużo
życzliwości i autentycznego zainteresowania (być może dlatego, że obaj
broniliśmy doktoratów z filozofii na tej samej rzymskiej uczelni). Tym trudniej
czyta się pogardliwe teksty, w których silne, osobiste uprzedzenia biorą górę
nad duszpasterską odpowiedzialnością i zwykłym szacunkiem dla człowieka.
Postawa ta dziwi tym bardziej,
że ks. Jacek sam uważa się za ofiarę medialnej nagonki, w wyniku której został
usunięty z zarządu Stowarzyszenia Wiosna organizującego, między innymi,
Szlachetną Paczkę. Można by oczekiwać, że osoba doświadczona takim mechanizmem
będzie daleka od stosowania go wobec innych.
Kiedy ksiądz publicznie, za
pomocą facebookowych postów, toczy osobiste porachunki z hierarchami,
przekracza granice nie tylko przyzwoitości, ale i swojej misji. Kościół to nie
korporacja, w której frakcje walczą o wpływy za pomocą przecieków i medialnego
linczu. To wspólnota, w której także winę czy grzech powinno się piętnować z
myślą o zbawieniu drugiego człowieka, a nie o liczbie „lajków” pod postem.
Najbardziej smutnym aspektem
tej „internetowej partyzantki” jest jej użyteczność dla środowisk
antyklerykalnych. Krytyka podana w formie agresywnej i pogardliwej staje się
natychmiastową pożywką dla tych, dla których każda okazja do uderzenia w
Kościół jest dobra. Tacy „odważni” księża stają się wówczas – by nie użyć
mocniejszego określenia – użytecznymi narzędziami w rękach ludzi niechętnych
wierze.
Czy autorzy tych tekstów nie
widzą, że zamiast leczyć rany, sypią na nie sól? Zamiast prowadzić do
nawrócenia, budują mury i pogłębiają polaryzację, która i tak rozrywa naszą
wspólnotę. To nie jest głos „wołającego na pustyni”, lecz raczej żebranie o poklask
czytelników karmiących się skandalem lub niekontrolowana forma manifestowania
osobistych urazów.
Jeśli naprawdę zależy nam na
dobru Kościoła, musimy wrócić do źródeł. Ewangelia wg św. Mateusza daje jasną
radę: najpierw idź i upomnij brata w cztery oczy. Medialne insynuacje i
oskarżenia bez możliwości obrony to zaprzeczenie chrześcijańskiego porządku. To
tworzenie wirtualnych „sądów kapturowych”, w których sędzią jest autor posta, a
katem – rozgrzany do czerwoności tłum komentujących.
Agresywna publicystyka
duchownych wymierzona w innych duchownych to nowa odsłona znanej od dawna
przemocy. Kiedyś przybierała ona formy kuluarowych intryg i plotek. Dziś
zmieniły się tylko narzędzia – mamy posty i tweety. Duch pozostaje jednak ten
sam: chęć ukazania drugiego człowieka w jak najgorszym świetle, ubrana dla
niepoznaki w szaty „walki o prawdę”. Warto przypomnieć: prawda bez miłości
przestaje być prawdą, a staje się narzędziem dyfamacji.
Powyższa krytyka nie jest
jednak wezwaniem do milczenia czy chowania głowy w piasek. Wręcz przeciwnie – o
problemach trzeba mówić głośno, ale w ramach szczerego, wewnątrzkościelnego
dialogu. To wymaga odważnej rezygnacji z jego fikcyjnych i fasadowych form.
W praktyce oznacza to
konieczność reanimacji takich gremiów kościelnych, jak chociażby rady
kapłańskie, który winny być przestrzenią szczerej rozmowy. To tam, a nie na tablicy
Facebooka, jest miejsce na trudne pytania i merytoryczne uwagi. Musimy budować
zaufanie na linii kapłan–biskup (ale także w relacjach proboszcz–wikariusz czy
duchowni–świeccy). Wymaga to jednak pokory z obu stron: gotowości do słuchania
u hierarchów oraz lojalnego – co nie znaczy bezkrytycznego – dialogu ze strony
księży.
Zbyt często oficjalne spotkania
opierają się na jałowej „metodzie podawczej”: góra przekazuje instrukcje na
dół, pomijając aktywny głos tych, którzy pracują na pierwszej linii
duszpasterstwa. Jak wspomniał mi kiedyś w rozmowie abp Henryk Hoser, brakuje potem
entuzjastycznego „follow-up” ze strony księży. Nic w tym dziwnego – bez
poczucia współodpowiedzialności każda decyzja, nawet najsłuszniejsza, ma wielką
szansę pozostać jedynie martwym dokumentem.