Przeglądając Internet, natknąłem
się na informację o tym, że znana aktorka, pani Krystyna Janda, żarliwa przeciwniczka
obecnie rządzących w naszym kraju, udostępniła na swoim profilu na Facebooku post
wraz z ilustrującą go grafiką, którego autorzy (post ukazał się 4 lata temu!) wkładają
w usta prezydenta Dudy nieprawdziwe słowa. Pan prezydent, będąc jeszcze
kandydatem na prezydenta, miał rzekomo powiedzieć w czasie kampanii wyborczej,
że emigranci, którzy wyjechali z naszego kraju, są zdrajcami narodu. Portal
Onet.pl, na którym te słowa ukazały się najpierw, wydał po jakimś czasie oświadczenie,
odcinając się od tego w gruncie rzeczy zwykłego oszczerstwa. Nawet Gazeta Wyborcza
w specjalnym artykule wyraziła ubolewanie nad tym, że internauci tak łatwo dają
się manipulować tego typu fałszywkom (w tym przypadku jednak aż chciałoby się
zacytować: „Diabeł ubrał się w ornat i ogonem na mszę dzwoni”).
Zajrzałem więc przed chwilą na profil pani Jandy. Oszczerczy post na temat
prezydenta został przez nią udostępniony wczoraj o godz. 19.47 i nadal się tam
znajduję, choć już od dawna wiadomo, że informacja w nim podana jest absolutnie
fałszywa. Niestety, pani Janda ani go nie usunęła, ani też nie przeprosiła za rozpowszechnianie
kłamstw na temat obecnej głowy naszego państwa. Coś mnie podkusiło i zacząłem
czytać komentarze pod wpisem pani Jandy. Szybko pożałowałem. Po kilku minutach
lektury zrobiło mi się niedobrze. Ogromna większość komentarzy to niewybredne,
czasami prymitywne inwektywy pod adresem prezydenta, pełne nienawiści i pogardy.
To nic, że czasami ktoś z komentujących przytomnie zauważył, że tych słów o
emigrantach prezydent nie powiedział (swoją drogą ile trzeba mieć w sobie złej
woli, by w ogóle uwierzyć, że akurat on mógł taką opinię wyrazić), ściek pomyj
będący świadectwem zapiekłości płynął i płynie nadal. Najbardziej w tym wszystkim
tragiczne jest to, że fala hejtu ma przyzwolenie osoby, która uważa się za
przedstawicielkę tzw. elity. Co więcej, wydaje się, że ona nie tylko na to
przyzwala, lecz także świadomie ją prowokuje, dając upust swojemu politycznemu zacietrzewieniu.
Przyznaję, że to zacietrzewienie występuje niestety po obu stronach politycznej
barykady, która w naszym kraju została wzniesiona (odnoszę jednak wrażenie, że więcej
go po stronie opozycji, zapewne z powodu frustracji po utracie władzy i
związanych z nią przywilejów, zwłaszcza tych finansowych). Choć rzadko się wypowiadam
na tematy polityczne, to jednak czasami, czytając wypowiedzi niektórych moich
znajomych na Facebooku, mających inne niż ja poglądy polityczne, napominam ich,
gdy przekraczają granice wyważonej krytyki i dołączają do grona zwykłych politycznych
pałkarzy, by się opamiętali, bo bycie katolikiem zobowiązuje do miłości bliźniego
zawsze i wszędzie, choćby tym bliźnim był nielubiany polityk. Parę dni temu
pozwoliłem sobie na takie upomnienie wobec człowieka, którego zresztą bardzo
szanuję, zachowując w pamięci kilka naszych osobistych spotkań, do których
doszło w realu w dość już odległej przeszłości. Mój znajomy w swoim wpisie na
Facebooku dość ostro i w mało wyszukany sposób zaatakował profesora Zybertowicza
za jego krytyczne wypowiedzi na temat Okrągłego Stołu. Nazwał go nawet krętaczem.
Nie zdzierżyłem i zwróciłem mu dość zdecydowanie uwagę, że tak się po prostu
nie godzi, że nie wiele ma to wspólnego z racjonalną krytyką i z owym duchem
dialogiczności, na który mój znajomy tak często się powołuje. Przyjął moją "reprymendę" z dużą dozą życzliwości i zrozumienia, choć zapewne swego krytycznego zdania o profesorze Zybertowiczu nie zmienił. Ja akurat prof. Zybertowicza,
członka Europejskiego Towarzystwa Socjologicznego, stypendystę uniwersytetów w
Oxfordzie, Cambridge, Sydney i Ann Arbour, bardzo cenię i lubię (co nie znaczy, że ze wszystkim się zgadzam). Gdyby mój
znajomy przeczytał niektóre publikacje prof. Zybertowicza, na przykład W uścisku tajnych służb czy Transformacja przemocą podszyta, może
stałby się mniej bezkrytycznym entuzjastą tych zmian, które dokonały się w
naszym kraju po roku 1989, a przynajmniej sposobu, w jaki się dokonały.
Generalnie uważam, że zbyt często w naszych ocenach różnych zjawisk i osób kierujemy
się uprzedzeniami a nie rzetelną wiedzą. I może dlatego obecny spór polityczny
w naszym kraju tak często przyjmuje formę przesiąkniętej negatywnymi emocjami bezpardonowej walki dwóch dzikich plemion.
Niedawno papież Franciszek udał się z wizytą do Emiratów Arabskich. Niektórzy
nie kryli zdziwienia. Jaki sens, pytali, mają takie wizyty, skoro muzułmanie
nas nienawidzą, czemu faktycznie często dają wyraz. Papież udał się z wizytą do
Emiratów dokładnie w 800-setną rocznicę wizyty św. Franciszka z Asyżu u sułtana
Malika Al-Kamila. Wtedy, w 1219 roku, naprzeciw siebie stały dwie wrogie armie:
armia krzyżowców i armia wyznawców Allacha, które toczyły ze sobą krwawe bitwy.
Św. Franciszek, udając się bez broni do sułtana, pokazał wówczas, że możliwa
jest inna, pokojowa forma konfrontacji z tymi, którzy są po przeciwnej stronie „sporu”.
To samo, tak sądzę, chciał przypomnieć
papież Franciszek. Dzisiaj istnieje wiele frontów walki, które sprawiają, że
ludzie stają się dla siebie wrogami. Linie tych frontów biegną w poprzek
naszych społeczeństw, a nawet naszych rodzin i wspólnot religijnych. Ktoś musi podejmować
próby zasypywania tych okopów, które nas od siebie oddzielają. Trzeba mieć
odwagę stanąć po właściwej stronie tego sporu (czyli zawsze po stronie prawdy i
dobra), ale też trzeba mieć odwagę, by od czasu do czasu przejść na drugą
stronę i udać się do tych, którzy tam się znajdują, po to, by się życzliwie do
nich uśmiechnąć i w ich kierunku wyciągnąć rękę w geście pokoju. Któż ma to
robić jak nie my – uczniowie Jezusa, choć przecież zdaję sobie sprawę, także w
oparciu o moje osobiste doświadczenie, że jest to niekiedy bardzo trudne.