piątek, 1 marca 2019

W uścisku uprzedzeń

Przeglądając Internet, natknąłem się na informację o tym, że znana aktorka, pani Krystyna Janda, żarliwa przeciwniczka obecnie rządzących w naszym kraju, udostępniła na swoim profilu na Facebooku post wraz z ilustrującą go grafiką, którego autorzy (post ukazał się 4 lata temu!) wkładają w usta prezydenta Dudy nieprawdziwe słowa. Pan prezydent, będąc jeszcze kandydatem na prezydenta, miał rzekomo powiedzieć w czasie kampanii wyborczej, że emigranci, którzy wyjechali z naszego kraju, są zdrajcami narodu. Portal Onet.pl, na którym te słowa ukazały się najpierw, wydał po jakimś czasie oświadczenie, odcinając się od tego w gruncie rzeczy zwykłego oszczerstwa. Nawet Gazeta Wyborcza w specjalnym artykule wyraziła ubolewanie nad tym, że internauci tak łatwo dają się manipulować tego typu fałszywkom (w tym przypadku jednak aż chciałoby się zacytować: „Diabeł ubrał  się w ornat i ogonem na mszę dzwoni”). Zajrzałem więc przed chwilą na profil pani Jandy. Oszczerczy post na temat prezydenta został przez nią udostępniony wczoraj o godz. 19.47 i nadal się tam znajduję, choć już od dawna wiadomo, że informacja w nim podana jest absolutnie fałszywa. Niestety, pani Janda ani go nie usunęła, ani też nie przeprosiła za rozpowszechnianie kłamstw na temat obecnej głowy naszego państwa. Coś mnie podkusiło i zacząłem czytać komentarze pod wpisem pani Jandy. Szybko pożałowałem. Po kilku minutach lektury zrobiło mi się niedobrze. Ogromna większość komentarzy to niewybredne, czasami prymitywne inwektywy pod adresem prezydenta, pełne nienawiści i pogardy. To nic, że czasami ktoś z komentujących przytomnie zauważył, że tych słów o emigrantach prezydent nie powiedział (swoją drogą ile trzeba mieć w sobie złej woli, by w ogóle uwierzyć, że akurat on mógł taką opinię wyrazić), ściek pomyj będący świadectwem zapiekłości płynął i płynie nadal. Najbardziej w tym wszystkim tragiczne jest to, że fala hejtu ma przyzwolenie osoby, która uważa się za przedstawicielkę tzw. elity. Co więcej, wydaje się, że ona nie tylko na to przyzwala, lecz także świadomie ją prowokuje, dając upust swojemu politycznemu zacietrzewieniu. Przyznaję, że to zacietrzewienie występuje niestety po obu stronach politycznej barykady, która w naszym kraju została wzniesiona (odnoszę jednak wrażenie, że więcej go po stronie opozycji, zapewne z powodu frustracji po utracie władzy i związanych z nią przywilejów, zwłaszcza tych finansowych). Choć rzadko się wypowiadam na tematy polityczne, to jednak czasami, czytając wypowiedzi niektórych moich znajomych na Facebooku, mających inne niż ja poglądy polityczne, napominam ich, gdy przekraczają granice wyważonej krytyki i dołączają do grona zwykłych politycznych pałkarzy, by się opamiętali, bo bycie katolikiem zobowiązuje do miłości bliźniego zawsze i wszędzie, choćby tym bliźnim był nielubiany polityk. Parę dni temu pozwoliłem sobie na takie upomnienie wobec człowieka, którego zresztą bardzo szanuję, zachowując w pamięci kilka naszych osobistych spotkań, do których doszło w realu w dość już odległej przeszłości. Mój znajomy w swoim wpisie na Facebooku dość ostro i w mało wyszukany sposób zaatakował profesora Zybertowicza za jego krytyczne wypowiedzi na temat Okrągłego Stołu. Nazwał go nawet krętaczem. Nie zdzierżyłem i zwróciłem mu dość zdecydowanie uwagę, że tak się po prostu nie godzi, że nie wiele ma to wspólnego z racjonalną krytyką i z owym duchem dialogiczności, na który mój znajomy tak często się powołuje. Przyjął moją "reprymendę" z dużą dozą życzliwości i zrozumienia, choć zapewne swego krytycznego zdania o profesorze Zybertowiczu nie zmienił. Ja akurat prof. Zybertowicza, członka Europejskiego Towarzystwa Socjologicznego, stypendystę uniwersytetów w Oxfordzie, Cambridge, Sydney i Ann Arbour, bardzo cenię i lubię (co nie znaczy, że ze wszystkim się zgadzam). Gdyby mój znajomy przeczytał niektóre publikacje prof. Zybertowicza, na przykład W uścisku tajnych służb czy Transformacja przemocą podszyta, może stałby się mniej bezkrytycznym entuzjastą tych zmian, które dokonały się w naszym kraju po roku 1989, a przynajmniej sposobu, w jaki się dokonały. Generalnie uważam, że zbyt często w naszych ocenach różnych zjawisk i osób kierujemy się uprzedzeniami a nie rzetelną wiedzą. I może dlatego obecny spór polityczny w naszym kraju tak często przyjmuje formę przesiąkniętej negatywnymi emocjami bezpardonowej walki dwóch dzikich plemion. Niedawno papież Franciszek udał się z wizytą do Emiratów Arabskich. Niektórzy nie kryli zdziwienia. Jaki sens, pytali, mają takie wizyty, skoro muzułmanie nas nienawidzą, czemu faktycznie często dają wyraz. Papież udał się z wizytą do Emiratów dokładnie w 800-setną rocznicę wizyty św. Franciszka z Asyżu u sułtana Malika Al-Kamila. Wtedy, w 1219 roku, naprzeciw siebie stały dwie wrogie armie: armia krzyżowców i armia wyznawców Allacha, które toczyły ze sobą krwawe bitwy. Św. Franciszek, udając się bez broni do sułtana, pokazał wówczas, że możliwa jest inna, pokojowa forma konfrontacji z tymi, którzy są po przeciwnej stronie „sporu”.  To samo, tak sądzę, chciał przypomnieć papież Franciszek. Dzisiaj istnieje wiele frontów walki, które sprawiają, że ludzie stają się dla siebie wrogami. Linie tych frontów biegną w poprzek naszych społeczeństw, a nawet naszych rodzin i wspólnot religijnych. Ktoś musi podejmować próby zasypywania tych okopów, które nas od siebie oddzielają. Trzeba mieć odwagę stanąć po właściwej stronie tego sporu (czyli zawsze po stronie prawdy i dobra), ale też trzeba mieć odwagę, by od czasu do czasu przejść na drugą stronę i udać się do tych, którzy tam się znajdują, po to, by się życzliwie do nich uśmiechnąć i w ich kierunku wyciągnąć rękę w geście pokoju. Któż ma to robić jak nie my – uczniowie Jezusa, choć przecież zdaję sobie sprawę, także w oparciu o moje osobiste doświadczenie, że jest to niekiedy bardzo trudne.