piątek, 26 grudnia 2025

Świadectwo męczenników

Opowieść o świętym Szczepanie, pierwszym męczenniku Kościoła, to nie tylko relacja z odległej przeszłości. To wciąż poruszające świadectwo, które przemawia także dzisiaj. Ukazuje ono Kościół jako wspólnotę nieustannie w drodze, wiernie niosącą światło Ewangelii, mimo że wielu pragnie je zgasić.

Szczepan, człowiek pełen Ducha Świętego, mądrości i wewnętrznej siły, stracił życie nie z tego powodu, że czynił zło, lecz dlatego, że mimo nacisków i gróźb nie przestał głosić prawdy o Jezusie Chrystusie –  ukrzyżowanym i zmartwychwstałym. Głosił tę prawdę odważnie i bezkompromisowo. Jego śmierć stała się symbolem i zapowiedzią, że życie ucznia Chrystusa zawsze będzie budziło wrogość ze strony tych, którzy nie chcą tej prawdy przyjąć – bo uznają ją za zbyt wymagającą lub niewygodną.

Chrześcijanin, który żyje autentyczną wiarą, staje się świadkiem istnienia innej, duchowej rzeczywistości, głębszego sensu i przede wszystkim nadziei, która wykracza poza horyzont doczesności. Jednak w świecie zdominowanym przez materializm życie zgodne z duchem Ewangelii często budzi niepokój, a nawet agresję. Dlatego prześladowania chrześcijan nie należą wyłącznie do przeszłości – są realnym zjawiskiem naszych czasów. Przybierają różne formy: od brutalnych represji fizycznych, przez społeczne wykluczenie, aż po subtelne mechanizmy kulturowego wymazywania chrześcijaństwa jako fundamentu cywilizacji zachodniej.

Jak podaje organizacja Open Doors, obecnie aż 380 milionów chrześcijan w 78 krajach świata doświadcza prześladowań z powodu swojej wiary. To nie są liczby oderwane od rzeczywistości – za każdą z nich kryje się ludzki dramat: rozbite rodziny, sprofanowane świątynie, udręczeni świadkowie wiary – więzieni, torturowani, a często także zabijani. Ich cierpienie wpisuje się w tajemnicę Krzyża i staje się przedłużeniem Męki Chrystusa. To także mocne ostrzeżenie: wolność religijna nie jest dana raz na zawsze. Tam, gdzie skrajne ideologie i fanatyzmy wypaczają prawdę i zagłuszają sumienie, rodzi się przemoc wobec Ewangelii. Jej tragicznym owocem są nie tylko ból i cierpienie, lecz także męczeńska śmierć wielu naszych braci i sióstr w wierze.

Tę prawdę przypomina nam także bazylika św. Bartłomieja na rzymskiej Wyspie Tyberyjskiej – miejsce, które św. Jan Paweł II ogłosił w 2000 roku sanktuarium męczenników XX i XXI wieku. Miałem okazję być tam wiele razy – i za każdym razem to miejsce głęboko mnie poruszało. Przechowywane są tam relikwie i pamiątki po tych, którzy oddali życie w wierności Chrystusowi. Opowiadają o męczennikach ze wszystkich kontynentów, pochodzących z różnych kultur, mówiących różnymi językami, żyjących w różnych epokach – a jednak zjednoczonych jednym wspólnym mianownikiem: miłością do Boga, która okazała się silniejsza niż strach i potężniejsza niż śmierć.

Ale problem prześladowań nie dotyczy wyłącznie odległych krajów ogarniętych wojną czy tyranią. Również w naszym polskim społeczeństwie coraz wyraźniej dostrzegalne są przejawy ideologicznego i społecznego ostracyzmu wobec ludzi wierzących – tych, którzy nie wahają się dawać świadectwa wyznawanym wartościom. Coraz częściej drwi się z symboli religijnych, umniejsza rolę chrześcijaństwa w przestrzeni publicznej, a głos Kościoła – nawet najbardziej wyważony – bywa marginalizowany lub odrzucany z góry. W niektórych środowiskach obecność kogoś, kto stara się żyć zgodnie z Ewangelią staje się niewygodna. Nieraz musi on zapłacić za swoją wierność wysoką cenę – napiętnowania, wykluczenia lub obojętnego, a nawet jawnie wrogiego milczenia wobec jego świadectwa.

To powinno skłonić każdego z nas do postawienia sobie pytania zasadniczego: czy ja sam mam dziś odwagę być świadkiem wiary? Czy stać mnie na wierność, która nie szuka poklasku, lecz kieruje się Prawdą? Chrystus nie powołał nas do bycia letnimi ani nijakimi. Powiedział wyraźnie: „Kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego i Ja zaprę się przed moim Ojcem” (Mt 10,33). Wiara, która nie wymaga wyrzeczeń, bywa często tylko pozorem. Jak pisał Dietrich Bonhoeffer, wiara to nie „tania łaska” – wygodna, dopasowana do oczekiwań świata – ale „droga łaska” – wymagająca, kosztowna, bo czasami kosztująca życie, lecz prawdziwa. Tylko taka wiara ma moc odnowić i przemienić świat.

Dlatego dziś potrzeba chrześcijan głębokich – niekoniecznie głośnych, ale autentycznych. Takich, którzy nie błyszczą słowem, lecz promieniują życiem. Którzy pozostają wierni Bogu w codziennych wyborach – często bez rozgłosu, z dala od wielkich scen, na których toczą się sprawy świata. Potrzeba ludzi wiary, którzy będą światłem – nie oślepiającym, lecz wskazującym drogę. Ludzi, którzy w pracy, na uczelni, w rodzinie będą czytelnym znakiem, że Chrystus nie należy do przeszłości, lecz jest Życiem – obecnym i działającym w sercach swoich uczniów.

środa, 24 grudnia 2025

Światłość w ciemności

Jak co roku, pochylamy się nad tajemnicą narodzin Zbawiciela. Tak naprawdę nie wiemy, kiedy dokładnie Jezus Chrystus przyszedł na świat. Starożytność nie znała naszej precyzyjnej rachuby czasu — daty urodzin rzadko zapisywano, a ludzie często sami ich nie pamiętali. Skąd więc 25 grudnia jako dzień narodzin Syna Bożego?

Otóż, chrześcijanie, nie znając rzeczywistej daty narodzin Chrystusa, prawdopodobnie celowo wybrali dzień symboliczny: zimowe przesilenie, kiedy noc jest najdłuższa, a dzień najkrótszy. W tym właśnie czasie w starożytnym Rzymie obchodzono pogańskie święto narodzin boga Słońca (Sol Invictus). W odpowiedzi na ten kult, chrześcijanie wskazali na prawdziwe Światło, które przyszło na świat — na Jezusa Chrystusa, Boga, który stał się Człowiekiem. On, Światłość Wcielona, rozprasza nie tylko mrok natury, ale również ciemność ludzkiego serca.

Tradycja głosi, że Jezus narodził się nocą. To akurat wydaje się bardzo prawdopodobne. Ewangelia bowiem ukazuje pasterzy czuwających przy trzodach, pełniących straż nocną. Noc ta jednak nie jest jedynie porą doby — staje się znakiem czasu, w którym dokonało się Wcielenie. Był to bowiem czas mroczny.

Faktycznie, Palestyna pierwszego wieku nie była krainą pokoju ani bezpieczeństwa — była ziemią okupowaną, obciążoną podatkami, dotknięta niesprawiedliwością i lękiem. Pax Romana, często wychwalany, był pokojem narzuconym przemocą i utrzymywanym siłą. Jezus nie przychodzi więc na świat jasny i przyjazny, lecz do rzeczywistości nieprzyjaznej, pogrążonej w mroku, który dla wielu oznaczał poczucie beznadziei. I to właśnie w taką noc rodzi się Światło.

Jak co roku przychodzimy na Pasterkę w nocy. Na zewnątrz panuje ciemność, ale wnętrza naszych świątyń są rozświetlone blaskiem lamp i świec. To przeciwstawienie nie jest bynajmniej tylko dekoracyjne, przeciwnie — odsłania głęboką prawdę o świecie i o nas samych. Ciemność, która nas otacza także za dnia, nie jest jedynie metaforą — bywa realna, brutalna i bolesna. Widzimy ją w wydarzeniach wstrząsających społeczeństwami, w przemocy wobec najsłabszych, w ranach zadawanych nawet przez tych, których zadaniem jest leczyć i chronić życie.

Spójrzmy choćby na dramatyczne wydarzenia ostatnich miesięcy w Polsce. W kwietniu dotarła do nas wiadomość, że w szpitalu w Oleśnicy, w 9 miesiącu ciąży, zginął nienarodzony chłopiec — Felek. Jego życie zostało przerwane decyzją lekarki, która wstrzyknęła mu truciznę bezpośrednio w serce. To wydarzenie wstrząsnęło sumieniami wielu, choć – niestety – wcale nie wszystkich.

Nie był to jednak jedyny znak ciemności. Zaledwie kilka dni temu, 15 grudnia, w Jeleniej Górze dwunastoletnia dziewczynka zabiła swoją jedenastoletnią koleżankę. Ta tragedia odsłoniła, jak głęboko ciemność potrafi przeniknąć do wnętrza człowieka — nawet do serc dzieci. Często czyni to po cichu, karmiona samotnością, brakiem bliskich relacji i długimi godzinami spędzonymi w świecie wirtualnym.

Ciemność widzimy także poza granicami naszego kraju: w trwających wojnach, w cierpieniu niewinnych, w prześladowaniach chrześcijan, którzy giną tylko dlatego, że pozostali wierni Światłu.

Byłoby jednak złudzeniem sądzić, że ciemność istnieje wyłącznie „tam”, gdzieś daleko od nas. Ona mieszka również w nas samych — w naszych sercach. Nosi imiona grzechu, samotności, bezradności i zwątpienia. To właśnie tę osobistą ciemność przynosimy w noc Bożego Narodzenia do Betlejem. Do żłóbka nie przychodzi się w masce ani z udawaną jasnością. Jeśli nie odważymy się stanąć przed Bogiem z naszą nocą, Boże Narodzenie pozostanie jedynie sentymentalnym obrazkiem — pięknym, pobudzającym wyobraźnię, wzruszającym, lecz bezsilnym wobec prawdziwego głodu serca.

Tymczasem sens tej nocy sięga znacznie głębiej. Jest ona bowiem spełnieniem obietnicy, że na świat przyszło Światło, które nie boi się mroku. Światło, które może narodzić się także w nas — dokładnie tam, gdzie najbardziej go brakuje — i rozproszyć nasze ciemności.

Już na pierwszych kartach Biblii Bóg objawia się jako Ten, który mówi do ciemności: Niechaj się stanie światłość — i światłość się staje. Bóg nie omija mroku — On go rozświetla. Dziś oddajemy cześć Bogu, który wszedł w ludzką historię: w jej chłód i ciemność. Stał się jednym z nas. Jak pasterze, bywamy czasem skuleni w ciemności, zalęknieni, pozbawieni poczucia bezpieczeństwa, bo nie zawsze otoczeni życzliwą obecnością. A jednak każda ciemność może być pokonana przez światło — jeśli tylko z wiarą przyjmiemy orędzie aniołów: Dziś narodził się wam Zbawiciel.

Ewangelia mówi, że „nie było dla nich miejsca w gospodzie”. Maryja i Józef, zmęczeni drogą, odrzuceni przez ludzką obojętność, zmuszeni są opuścić miasto i udać się w chłód nocy. I tak oto Bóg, który przychodzi na świat, spotyka się z brakiem gościnności, z zamkniętymi drzwiami i sercami. Ale właśnie tu objawia się paradoks Bożego Narodzenia: Bóg, który nie został przyjęty przez ludzi, sam staje się Tym, który przyjmuje wszystkich. W Dzieciątku Jezus, narodzonym w ubogiej stajni, powstaje nowy dom — dom zbudowany nie z kamienia, lecz z miłości. Dom bez granic, otwarty dla każdego człowieka.

Boże Narodzenie zaprasza nas, byśmy zamieszkali w tym domu. Byśmy na nowo weszli w przestrzeń Bożej miłości, która dziś bije rytmem serca Dziecka otulonego w pieluszki i złożonego w żłobie. Niech Noc Betlejemska przypomni nam, że nawet jeśli świat odrzuca Boga, On nigdy nie odrzuca człowieka. Pośród naszych trosk i niepokojów, mimo naszych słabości i upadków, miłosierny Bóg buduje dla nas bezpieczny dom — pełen miłości, ciepła, radości i pokoju. I mówi z czułością: „Zamieszkaj we Mnie. Tu, w moim sercu, jesteś u siebie.”

środa, 17 grudnia 2025

Pochwała stworzeń

Od najdawniejszych czasów chrześcijaństwo głosiło prawdę o przemijalności świata stworzonego. Prawda ta stanowiła fundament duchowego realizmu, który przewijał się w nauczaniu wielu mistrzów życia wewnętrznego. Z niej wyrasta wezwanie, by nie przywiązywać serca do tego, co doczesne: „Mówię, bracia, czas jest krótki. Trzeba więc, aby ci, którzy [...] nabywają, tak żyli, jakby nie posiadali; ci, którzy używają tego świata, tak jakby z niego nie korzystali” (1 Kor 7, 29–31).

Nieuporządkowane przywiązanie do przemijających dóbr może bowiem zaślepić nasze wnętrze, oddzielając nas od tego, co absolutne – od Boga. Choć świat stworzony zachwyca pięknem, nie jest celem samym w sobie, lecz drogą ku Temu, który go powołał do istnienia. Dlatego niektórzy teologowie, zwłaszcza reprezentujący nurt teologii apofatycznej, sięgali po radykalne sformułowania, ukazujące rzeczy stworzone jako „nicość” wobec Bytu absolutnego. Tego rodzaju język miał na celu ukazanie nieskończonej przepaści dzielącej Stwórcę od stworzenia – przepaści tak głębokiej, że tylko milczenie i negacja mogły jakoś dotknąć tajemnicy Boga.

A jednak taka retoryka, choć zrodzona z kontemplacji Bożej transcendencji, niesie w sobie pewne ryzyko subtelnego błędu – przesunięcia akcentu z właściwego dystansu wobec stworzeń ku ich odrzuceniu, a nawet pogardzie. Osobiście zawsze odczuwałem wewnętrzny sprzeciw wobec tego rodzaju ujęć – nie tylko z racji bliskości z klasyczną filozofią bytu, która afirmuje realność i godność rzeczy stworzonych, lecz przede wszystkim dlatego, że każda forma negacji stworzenia może niepostrzeżenie prowadzić do zubożenia naszej relacji z Bogiem.

Przecież to On sam powiedział: „niech się stanie”, a o wszystkim, co uczynił, Księga Rodzaju stwierdza, że było „bardzo dobre”. Boże „tak” wypowiedziane wobec stworzenia powinno inspirować również naszą jego afirmację, a nie odrzucenie.

Oczywiście, stworzenie może stać się przeszkodą – ale jedynie wtedy, gdy mylnie uczynimy z niego nadrzędny cel. W swojej najgłębszej istocie świat nie jest jednak zagrożeniem dla duszy, lecz zaproszeniem do kontemplacji. W rzeczach stworzonych migocze bowiem obecność Tego, który je stworzył. Odrzucić je, to jakby zamknąć oczy na światło Boga odbite w zwierciadle stworzonego istnienia.

Negatywne widzenie świata, które przez wieki przenikało chrześcijańską myśl, zawdzięczamy w dużej mierze wpływowi platonizmu. W platońskiej wizji rzeczywistości świat zmysłowy nie odsłania prawdy, lecz ją zasłania – jawi się jako słaby cień, marna imitacja doskonałych idei. W konsekwencji wytwarza się dualizm: materia i duch, czas i wieczność, doczesność i nadprzyrodzoność – przy czym pierwszy człon tych przeciwstawień postrzegany jest jako coś niższego, a nawet niepożądanego.

Chrześcijaństwo jednak, zwłaszcza w świetle tajemnic Wcielenia i Zmartwychwstania, prowadzi ku innej wizji: wizji jedności i przenikania. Materia nie jest przeciwieństwem ducha, lecz jego narzędziem i przejawem. Doczesność staje się przestrzenią działania łaski. Ciało może być świątynią Ducha. A świat – choć przemijający – nosi w sobie pieczęć wieczności. Bóg, który sam jest Nieskończony, zapragnął, by istniało to, co skończone – i uznał je za dobre.

Nie chodzi więc o to, by świat odrzucić, ale by uznać jego właściwe miejsce – jako znak, drogę prowadzącą do Boga. Rzeczy stworzone są jak światełka wobec wielkiego światła Boga – nikłe w porównaniu z Nim, lecz wciąż zdolne do rozświetlenia drogi człowieka. Ich wartość jest względna, ale nie zerowa; ich piękno przemijające, ale realne. Nie chodzi więc o pogardę, lecz o mądrą „wzgardę” – czyli o świadomy wybór wyższego dobra przy jednoczesnym uznaniu wartości tego, co niższe.

Jak pisał św. Bonawentura, duchowy uczeń św. Franciszka: „Wszystkie stworzenia świata materialnego prowadzą dusze kontemplującego i mądrego człowieka do wiecznego Boga. Są one danymi nam śladami, obrazami i przedstawieniami, abyśmy oglądając je, współoglądali Boga”. I dalej: „Ślepcem jest ten, do kogo nie dociera blask bijący z rzeczy stworzonych. Głuchy jest ten, kto nie słyszy tak potężnego wołania. Niemy jest ten, kto nie wysławia Boga za te wszystkie skutki Jego działania”.

Zachwyt nad światem nie jest więc konkurencją dla wiary w Boga – przeciwnie, może być jej początkiem. Dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy ducha kontemplacji: zdolności dostrzegania śladów Boga tam, gdzie inni widzą tylko szarą, „zwykłą” codzienność. Porządek natury, jej piękno, harmonia i cisza – to wszystko jest głosem Boga, Jego nieustannym, choć milczącym orędziem. Sam Jezus zapraszał nas do tej duchowej uważności: „Przypatrzcie się liliom, jak rosną: nie pracują i nie przędą, a powiadam wam: Nawet Salomon w całym swym przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich” (Łk 12, 27).

Uczmy się więc widzieć w stworzeniu nie rywala Boga, lecz Jego ikonę – kruche, a zarazem głębokie odbicie.

niedziela, 14 grudnia 2025

Fides quaerens intellectum

Jan Chrzciciel, o którym mówi dzisiejsza Ewangelia, znajduje się – mówiąc językiem filozofii egzystencjalnej – w „sytuacji granicznej” (termin znany z twórczości Karla Jaspersa). W tego typu sytuacji człowiek staje twarzą w twarz z własną bezsilnością, z niezrozumieniem tajemnicy swojego losu, czasami nawet ociera się o nicość albo absurd. Jan jest w więzieniu. Trochę już zapomniany, osamotniony – z dnia na dzień coraz bliżej śmierci. Jego więzienna rzeczywistość w niczym nie przypomina tych dni nad Jordanem, gdy z mocą głosił nawrócenie i zapowiadał nadejście Królestwa. Teraz pozostało tylko milczenie murów i cisza, w której rozbrzmiewają rodzące się w sercu pytania bez odpowiedzi.

Choć wcześniej z przekonaniem rozpoznał w Jezusie „Baranka Bożego, który gładzi grzech świata”, teraz – gdy czuje się osamotniony, w ciemności więziennej celi – pojawiają się wątpliwości. To nie tyle wyraz braku wiary, ile duchowego kryzysu, jaki od czasu do czasu dotyka każdego, kto prawdziwie szuka Boga. W pytaniu Jana: „Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść?” słychać nie tylko niepewność, ale też tęsknotę i nadzieję, że może jednak to wszystko, w co wierzył i co głosił, nie było daremne.

Dla mnie osobiście to niezwykle poruszający obraz – prorok ogarnięty ciemnością, targany wewnętrznymi wątpliwościami. To obraz, który pokazuje, że nawet najwięksi duchowi przewodnicy, prawdziwi mocarze ducha, także przechodzą przez noc wiary. Jan nie zamyka się jednak w sobie, nie ulega zgorzknieniu, nie tłumi wątpliwości, udając pewność, której de facto już nie ma. Robi coś, co jest głębokim aktem pokory i zaufania – posyła uczniów do Jezusa, by szukali odpowiedzi u Źródła.

To wydarzenie niesie ze sobą lekcję dla każdego z nas: w chwilach ciemności i kryzysu nie trzeba chować pytań w sercu, udając, że wszystko jest w porządku. Niepewność to nie powód do wstydu. To część ludzkiej kondycji. Pytania nie oddzielają nas od Boga – przeciwnie, mogą być mostem ku Niemu, jeśli odważymy się je wypowiedzieć. Mogą stać się początkiem prawdziwego, przemieniającego nas dialogu. Bóg bowiem nie obraża się na nasze szukanie sensu. On odpowiada – nie zawsze słowem, czasem poprzez znaki, wydarzenia, które domagają się uważnego spojrzenia i otwartego serca.

Jezus, co najciekawsze, nie udziela Janowi prostego potwierdzenia. Nie mówi: „Tak, to Ja tym, który miał przyjść”. Zamiast tego wskazuje na dzieła, które spełniają zapowiedzi proroków: ślepi odzyskują wzrok, chromi chodzą, ubogim głoszona jest Dobra Nowina. To styl Boga – odpowiada nie deklaracjami, ale wydarzeniami. Dla nas to przypomnienie, że Boże działanie często objawia się w naszej codzienności. Trzeba patrzeć sercem, by je zobaczyć.

Warto to podkreślić: niepewność, wątpliwości nie są grzechem. Kryje się za nimi autentyczne pragnienie sensu, potrzeba spotkania z tym, co prawdziwsze i głębsze. Grzechem byłaby natomiast rezygnacja z szukania. Jan pyta – i otrzymuje odpowiedź. Tak samo każdy z nas może pytać. By nie zamknąć się w ciemności, ale z nadzieją wychylać się ku światłu. Bóg bowiem odpowiada każdemu, choć nie zawsze od razu i nie zawsze tak, jak się tego spodziewamy. 

sobota, 13 grudnia 2025

Iluzja nieskazitelności

W jednej ze swoich przypowieści Jezus kreśli poruszający obraz dwóch ludzi, którzy przyszli do świątyni, by się modlić. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że niewiele ich dzieli – obaj bowiem przebywają w tej samej sakralnej przestrzeni. A jednak między nimi rozciąga się przepaść niemal nie do przebycia.

Jeden z nich to faryzeusz – człowiek gorliwy, pobożny, powszechnie szanowany za swoją wierność Prawu. Drugi to celnik – urzędnik uważany za grzesznika, outsider w oczach społeczności i religijnych przywódców.

Faryzeusz stoi z przodu świątyni z podniesioną głową. Jednak duma z samego siebie zamyka go na prawdziwą relację z Bogiem. Jego modlitwa nie jest rozmową – to monolog, w którym sam siebie wychwala. Nie tyle adoruje Boga, ile raczej siebie w Jego obecności: „Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie…” (Łk 18,11).

Nie przychodzi po to, by wydobyć się z ciemności, jest bowiem przekonany, że sam świeci wystarczająco jasno. Nie szuka prawdy, lecz potwierdzenia swojej nieskazitelności. Jego religijność, choć zewnętrznie poprawna i godna uznania, prowadzi go do duchowego narcyzmu, czego najlepszym dowodem jest modlitwa, która nie staje się przestrzenią spotkania, lecz sceną dla pyszałkowatej autoprezentacji.

Iluzja doskonałości, w której żyje, nie opiera się na fałszu – przeciwnie, opiera się paradoksalnie na faktach: faryzeusz pości, daje jałmużnę, unika zła. Jednak to, co zewnętrznie chwalebne, staje się zasłoną, oddzielającą go od prawdy o sobie samym. Jego życie duchowe przypomina lustro, które odbija jedynie wyidealizowany obraz, nigdy zaś nie pozwala zajrzeć głębiej.

Tymczasem z tyłu świątyni, w półmroku, trwa w milczeniu inna postać – celnik. Człowiek powszechnie nielubiany, a nawet pogardzany. Nie śmie nawet podnieść wzroku ku niebu. Nie opiera się na zasługach, nie szuka porównań, nie recytuje też gotowych modlitewnych formuł. Ma tylko jedno – nagą prawdę o sobie. I wypowiada ją szeptem, w geście głębokiej pokory i skruchy: „Boże, miej litość dla mnie, grzesznika.” (Łk 18,13)

Te słowa to nie jest wyraz rozpaczy, lecz modlitwa nadziei, która rodzi się z przekonania, że Boże miłosierdzie jest większe niż ludzka wina. I tak słabość celnika staje się dla niego okazją do spotkania z Bogiem. I to właśnie on – nie faryzeusz – odchodzi usprawiedliwiony.

Jezus tą przypowieścią burzy nasze schematy myślenia: to nie moralna nieskazitelność ani duchowa doskonałość otwierają serce na Boga, lecz skruszone wnętrze, które nie kryje się za cnotami, ale odsłania się w bezbronnej prawdzie.

Iluzja nieskazitelności jest niebezpieczna, bo zamyka nie tylko na Boga, lecz także na drugiego człowieka. Prowadzi do duchowego elitaryzmu, w którym modlitwa staje się autopromocją, a pobożność – środkiem do gromadzenia zasług. Zamiast zawierzenia – jest liczenie na siebie. Zamiast ufnej miłości – pojawia się kalkulacja i duchowe wyrachowanie. Pycha rośnie, ale życie duchowe więdnie.

Prawda o własnej niedoskonałości, choć trudna, jest zawsze początkiem wyzwolenia. Nie prowadzi do rozpaczy, lecz do porzucenia masek. Tylko ten, kto przestaje udawać i zrzuca ciężar samozakłamania, może naprawdę pozwolić się przemienić. Bóg nie odrzuca nas z powodu naszej nędzy – przeciwnie, On jej właśnie szuka, jak ziemi spragnionej deszczu. Bo tylko sucha, spękana gleba może przyjąć wodę i na nowo stać się życiodajna.

W przypowieści o faryzeuszu i celniku Jezus nie tylko uczy nas, jak się modlić. Przede wszystkim ukazuje fundamentalną prawdę życia duchowego: zbawienie nie rodzi się z udawanej doskonałości, lecz z pokornej gotowości uznania prawdy o sobie. Tylko skruszone serce, które nie zasłania się fasadą cnotliwości, może naprawdę spotkać Boga.

piątek, 12 grudnia 2025

W cieniu oskarżeń

Mimo licznych opracowań naukowych oraz relacji świadków dokumentujących polską pomoc Żydom w czasie II wojny światowej, a także mimo ogromu ofiar, jakie naród polski poniósł w wyniku zbrodniczej polityki okupanta niemieckiego, regularnie pojawiają się nowe oskarżenia pod adresem Polaków o współudział w Holokauście.

Kilka dni temu niemiecki dziennik Frankfurter Allgemeine Zeitung opublikował artykuł, w którym otwartym tekstem stwierdzono, że Polacy „dopuścili się współwiny w prowadzonym przez Niemców Holokauście”. W podobnym duchu utrzymana jest również opublikowana przez wydawnictwo De Gruyter w Berlinie w 2024 r. książka Grzegorza Rossolińskiego-Liebe pt. Polnische Bürgermeister und der Holocaust (Polscy burmistrzowie i Holocaust), współfinansowana przez Fundację Fritza Thyssena, który – co ciekawe – sam przez długi czas był zwolennikiem Hitlera, a nawet członkiem NSDP. Autor sugeruje w niej, że polscy burmistrzowie stanowili „kluczową grupę” w nazistowskim aparacie zagłady, będąc „równorzędnymi partnerami” niemieckich zbrodniarzy. Publikacja ta spotkała się z ostrą krytyką ze strony środowisk naukowych i opinii publicznej w Polsce. W odpowiedzi na jej tezy aż 120 polskich intelektualistów wystosowało list otwarty, w którym jednoznacznie odrzucili główne wnioski książki jako fałszywe, sprzeczne z faktami historycznymi i pozbawione rzetelności badawczej.

Krytykę tę potwierdza również recenzja opublikowana przez Instytut Pamięci Narodowej (zob: https://czasopisma.ipn.gov.pl/index.php/pjs/article/view/2761/2730), wskazująca na poważne błędy metodologiczne, tendencyjne pomijanie złożonego kontekstu okupacji oraz marginalizowanie roli niemieckich władz odpowiedzialnych za Holokaust. Autor recenzji, dr Damian Sitkiewicz, napisał między innymi: „Wskazane przez autora źródła, a zwłaszcza ich kreatywna i zmanipulowana interpretacja w wielu miejscach przesiąknięta kłamstwami, zdecydowanie nie potwierdzają by polscy burmistrzowie prześladowali Żydów z własnej inicjatywy”. W innym miejscu pisze bez ogródek, że książka  Rossolińskiego-Liebe to wyjątkowo nierzetelna, wręcz „hochsztaplerska praca”: „Autor w ogóle zupełnie nie bierze pod uwagę faktu, że mieliśmy niemiecki terror.  W książce Niemcy są odsunięci na plan dalszy, prawie że nieobecni. Wedle autora to Polacy są beneficjentami większości tego procesu, który on nazywa Holokaustem”.

Nie jest to pierwszy przypadek, gdy Polacy są oskarżani o współsprawstwo Zagłady. Dziesięć lat temu podobne oskarżenia wysunął James Comey, ówczesny dyrektor FBI, który 15 kwietnia 2015 roku w przemówieniu wygłoszonym w Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie mówił o Polakach jako o „wspólnikach morderców”, twierdząc, że „ulegli nazistowskiej ideologii” i „pomagali mordować miliony”. Jego wypowiedź wywołała wówczas falę oburzenia i oficjalne protesty ze strony polskich władz.

Niestety, podobne narracje nadal pojawiają się w przestrzeni publicznej – nie tylko ze strony niektórych publicystów i polityków izraelskich czy niemieckich, ale również ze strony uznanych instytucji. Niedawno Instytut Yad Vashem opublikował na platformie X (dawniej Twitter) wpis, w którym stwierdzono, że „Polska była pierwszym krajem, w którym Żydzi zostali zmuszeni do noszenia charakterystycznego znaku w celu odizolowania ich od otaczającej ludności”. Sugestia ta całkowicie pomijała fakt, że obowiązek noszenia opasek z gwiazdą Dawida wprowadzono nie z inicjatywy polskich władz – których zresztą wówczas już nie było – lecz na mocy dekretu wydanego 29 listopada 1939 roku przez Hansa Franka, Generalnego Gubernatora okupowanej Polski.

Lista podobnych publicznych oskarżeń jest długa i stale się wydłuża. Nie sposób więc nie odczuwać głębokiej irytacji, gdy co pewien czas na forum międzynarodowym – w publicystyce, polityce, a czasem i w wypowiedziach prominentnych postaci – pojawiają się kolejne oskarżenia wobec Polaków o rzekome współsprawstwo w Zagładzie Żydów. Oskarżenia te, często oparte na fragmentarycznych narracjach i nieuprawnionych uogólnieniach, nie tylko ranią zbiorową wrażliwość naszego narodu, lecz także zniekształcają wielowarstwową i tragiczną prawdę o okupacyjnej rzeczywistości.

Historia każdego społeczeństwa zawiera w sobie światło i cień. Nie istnieje naród nieskazitelny – tak samo jak nie istnieje naród z definicji winny niemal wszystkiemu – każdej formie zła. Polska, podobnie jak inne kraje dotknięte wojną i terrorem, ma w swojej przeszłości zarówno chwile chwały, jak i momenty wstydu. Dojrzałość narodowa polega nie na wybielaniu historii, lecz na odwadze przyjęcia jej w całej prawdzie – również tej trudnej i bolesnej. Ale warunkiem takiej refleksji jest uczciwość intelektualna, proporcja osądu i empatia wobec wszystkich ofiar – a nie publicystyka, która zamiast leczyć rany, rozdrapuje je z premedytacją.

W tym kontekście nie sposób nie zauważyć, że również twórczość takich autorów jak Jan Tomasz Gross, Jan Grabowski, Michał Bilewicz czy Barbara Engelking – mimo pewnego wkładu w ożywienie debaty – bywa nacechowana narracyjnym skrótem, nieuprawnioną generalizacją, a niekiedy także sugestywnym językiem, który w odbiorze publicznym łatwo przechodzi w oskarżenie całego narodu. To zaś prowadzi do niebezpiecznego zatarcia granicy między poszukiwaniem prawdy a tworzeniem nowej, uproszczonej mitologii – tyle że tym razem obciążającej, nie oczyszczającej.

Warto przypominać – nie w duchu wybielania, lecz dla prawdy – że w Polsce, inaczej niż w większości okupowanych krajów Europy, za pomoc Żydom groziła kara śmierci. I nie była to bynajmniej kara symboliczna. Przypadek rodziny Ulmów z Markowej, bezlitośnie rozstrzelanej przez Niemców wraz z ukrywanymi Żydami, jest jedynie jednym z wielu tragicznych świadectw. Pacyfikacje wsi takich polskich jak Cisie, Rekówka, Ciepielewo czy Markuszowa pokazywały, że ceną za odwagę bywała śmierć. Mimo to Polacy podejmowali działania – indywidualne i zbiorowe – na rzecz ratowania Żydów. Przykładem tego jest powstanie Rady Pomocy Żydom „Żegota” – jedynej tego typu organizacji w okupowanej Europie.

Tysiące nazwisk Polaków (ponad siedem tysięcy, co stanowi jedną czwartą wszystkich nazwisk!) widnieje dziś w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie jako „Sprawiedliwi wśród Narodów Świata”. Ale za każdą znaną historią kryją się inne – anonimowe, ciche, zapomniane przez historię, lecz być może zapisane w pamięci Boga. To właśnie na tle ich poświęcenia oskarżenia o „narodową winę” brzmią szczególnie niesprawiedliwie – nie dlatego, że nie było przypadków zdrady, donosów czy innych form moralnego upadku, ale dlatego, że nie wolno ich czynić miarą całości.

Każde społeczeństwo w ekstremalnych warunkach wydobywa zarówno to, co najpiękniejsze, jak i to, co najsłabsze w ludzkiej naturze. Czy wśród Polaków byli kolaboranci, szmalcownicy, ludzie nikczemni, kierujący się zyskiem lub strachem? Owszem. Ale byli tacy w każdym narodzie. Czynić z tych jednostkowych przypadków regułę – to nie tylko błąd metodologiczny. To nade wszystko błąd moralny. To uderzenie nie tylko w fakty, ale i w pamięć o tych, którzy ocalili ludzką godność w czasach, gdy łatwiej i bezpieczniej było odwrócić wzrok. W przypadku oskarżeń wobec Polaków coraz częściej są one przykładem antypolonizmu, który tak samo zasługuje na potępienie, jak każdy przejaw antysemityzmu.

Uważam jednak, że nie służy obronie dobrego imienia naszego narodu stawianie retorycznego pytania: „Czy Żydzi byliby lepsi na naszym miejscu?”. Historia nie powinna służyć moralnemu licytowaniu się na ofiary i bohaterów.

Współczesne konflikty – również te toczące się na Bliskim Wschodzie, naznaczone cierpieniem niewinnych, krwią ofiar palestyńskich ataków terrorystycznych i brutalnością izraelskich zbrodni wojennych – boleśnie przypominają, że ludzkość wciąż nie wyciągnęła pełnej lekcji ze swoich dawnych tragedii. Żaden naród nie ma monopolu ani na ból, ani na rację moralną. Historia nieustannie uczy, że w obliczu zagrożenia czy ideologicznego zaślepienia w każdej społeczności znajdą się tacy, którzy mogą stanąć po stronie oprawców a nie ofiar.

Wszyscy jesteśmy zdolni do heroizmu, do bezinteresownego dobra, ale też do upadku, nawet do bezlitosnego bestialstwa – gdy zwycięża strach lub nienawiść. Z tej świadomości nie powinien rodzić się cynizm, lecz głęboka pokora. To właśnie ona – nie oskarżenia ani moralna wyższość – jest punktem wyjścia do autentycznego dialogu i pojednania.

Dlatego dziś, w czasach, gdy złe emocje zbyt łatwo przeradzają się w niesprawiedliwe osądy i pochopne potępienia, a pamięć historyczna bywa wykorzystywana jako narzędzie ideologicznych lub nienawistnych ataków, tym bardziej potrzebna jest odpowiedzialność – zarówno w wyważonym mówieniu o przeszłości, jak i w mądrym kształtowaniu teraźniejszości. Tylko wtedy historia może rzeczywiście pełnić swoją rolę nauczycielki życia, zamiast stawać się narzędziem dyskredytacji czy potępiających tyrad.

Wydaje się, że przykład takiej odpowiedzialnej postawy dał niedawno nowy ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce, Tome Rose, praktykujący żyd, były wydawca i dyrektor generalny The Jerusalem Post. W jednej ze swoich ostatnich wypowiedzi jasno stwierdził: „Zbyt długo ten naród obciążany był moralną skazą, która nigdy nie była jego – oszczerstwem, że Polska w jakikolwiek sposób ponosi odpowiedzialność za zbrodnie popełnione przez innych. Przez dekady Polska doświadczała głębokiej niesprawiedliwości historycznej. Przekonanie że Polska współdzieli winę za barbarzyńskie czyny dokonane przeciwko niej jest groteskowym fałszowaniem historii i w gruncie rzeczy formą "oszczerstwa krwi" wymierzonym w Polskę i Polaków”.

Pozostaje mieć nadzieję, że tak wyważone i jednoznaczne słowa przyczynią się przynajmniej do częściowego powstrzymania zapędów tych, którzy – kierując się uprzedzeniami lub politycznymi kalkulacjami – nieustannie dają upust swoim antypolskim resentymentom.

Nie ukrywam, że głęboko oburza mnie fakt, iż niektórzy z nich, formułując oskarżenia pod adresem Polaków bez widocznej troski o historyczny kontekst czy naukowy obiektywizm, czynią to... za pieniądze polskich podatników. Dla mnie osobiście to moralnie wątpliwe, i dlatego trudne do zaakceptowania.

środa, 10 grudnia 2025

Iluzja wolności

Istnieją różne wizje wolności. Jedna z nich głosi, że wolność to maksymalna, niczym nieskrępowana swoboda — życie bez ograniczeń i bez odpowiedzialności. Zgodnie z maksymą: „Róbta, co chceta”. Taki obraz wolności przyświeca również biblijnemu synowi marnotrawnemu, który opuszcza dom ojca, przekonany, że dopiero z dala od rodzinnego ogniska zazna prawdziwej niezależności. Wierzy, że w oddaleniu od codziennych obowiązków, w przestrzeni pozbawionej rygorystycznych norm i zobowiązań, znajdzie upragnione szczęście i spełnienie. Wyrusza więc do "dalekich krain", kuszony pozorną swobodą. Tej iluzji wolności ulega, niestety, wielu ludzi współczesnych, zwłaszcza młodych, którym wydaje się, że wolność to życie bez granic, że autonomia to samotne decydowanie o sobie samym, nawet za cenę zerwania wszelkich więzi.

Jest to jednak tylko złudzenie. Historia młodszego syna z przypowieści Jezusa dobitnie ukazuje konsekwencje takiej drogi. Tam, gdzie spodziewał się szczęścia, znajduje samotność, upokorzenie i głód – nie tylko ciała, ale przede wszystkim duszy. To, co miało być wolnością, staje się jego niewolą. Swoboda zamienia się w pustkę, a radość z życia – w egzystencjalne cierpienie.

Dopiero gdy doświadcza swojej nędzy, zaczyna rozumieć, że to, co wcześniej uważał za ograniczenie, było w rzeczywistości przestrzenią miłości i bezpieczeństwa. Ojciec nigdy nie więził go swoimi wymaganiami, lecz syn dopiero sam musiał dojść do prawdy, że autentyczna wolność nie polega na życiu „po swojemu”, ale na istnieniu w relacji, która nie zniewala, lecz otacza troską i nadaje sens, bo jest zakorzeniona w miłości, która nie odbiera wolności, lecz ją ocala i chroni.

W świetle Ewangelii prawdziwie wolnym nie jest ten, kto może wszystko, bo nic go nie ogranicza, lecz ten, kto potrafi kochać. Prawdziwa miłość nigdy nie zniewala ani nie krzywdzi drugiego człowieka — przeciwnie, wyzwala, przezwyciężając niewolę egoizmu i kierując ku obiektywnemu dobru.

Powrót syna marnotrawnego do domu jest więc symbolem duchowego przebudzenia, drogą ku prawdziwej wolności. To powrót do Ojca, którego miłość nie ogranicza, lecz otwiera przestrzeń dla życia dobrego, pełnego sensu. To tak naprawdę powrót do samego siebie – do własnej tożsamości, której źródłem jest miłość Boga. Dzięki niej wszyscy otrzymujemy ducha przybrania za synów,  w którym możemy wołać: «Abba, Ojcze!» (por. Rz 8, 15)

Ewangeliczna prawda leczy człowieka z najbardziej podstępnej niewoli – tej, która każe mu wierzyć, że szczęście znajduje się gdzieś daleko, poza miłością Boga. Tymczasem tylko w Jego ramionach człowiek naprawdę poznaje, kim jest, i odnajduje radość, której nikt i nic nie może mu odebrać. Tylko w objęciach tej miłości, może czuć się naprawdę bezpieczny, bo jego wolność nie jest zagrożona. Jak mówi Jezus: „Kto słucha Mego głosu i idzie za Mną, jest w moim ręku i nikt nie wyrwie go z mojej ręki”.

poniedziałek, 8 grudnia 2025

Iluzja władzy

Setnik, którego znamy z Ewangelii i którego słowa powtarzamy podczas każdej mszy, to rzymski oficer, przedstawiciel imperium, człowiek przyzwyczajony do tego, że jego słowa są rozkazem, a decyzje realizowane natychmiast. Gdy mówi: „Idź!” – żołnierz idzie. Gdy rozkazuje: „Wracaj!” – jego polecenie wykonywane jest bez zwłoki i sprzeciwu. To człowiek władzy i dyscypliny.

A jednak przychodzi moment, gdy ten silny, wpływowy człowiek staje twarzą w twarz z własną bezradnością. Jego sługa choruje – jest sparaliżowany i bardzo cierpi. W tej sytuacji setnik odkrywa, że są sprawy, nad którymi nie ma kontroli. Że istnieją granice, których nie da się przekroczyć nawet najbardziej stanowczym rozkazem. Choroba jego sługi obnaża iluzję absolutnej władzy.

To chwila trudnej do przyjęcia prawdy. Ale właśnie w tej chwili setnik okazuje się wielki – nie przez swoją siłę, lecz przez pokorę. Nie szuka bowiem ratunku w sobie. Nie próbuje wykorzystać swojej pozycji, by wymusić cud. Nie ukrywa bezradności pod oficerską surowością. Wręcz przeciwnie – uznaje własne ograniczenia. Z pokorą i wiarą zwraca się do Jezusa, wypowiadając słowa, które przeszły do historii liturgii Kościoła: „Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod mój dach, ale powiedz tylko słowo, a mój sługa odzyska zdrowie.” (Mt 8,8)

To nie tylko prośba – to przede wszystkim wyznanie wiary, które zawiera w sobie całą głębię duchowego zrozumienia. Setnik wie, czym jest autorytet. Rozpoznaje w Jezusie władzę innego rodzaju – władzę nad życiem i śmiercią, nad ciałem i duszą. Uznaje, że Słowo Chrystusa ma większą moc niż wszystkie ludzkie rozkazy. I właśnie ta postawa porusza serce Jezusa.

„U nikogo w Izraelu nie znalazłem tak wielkiej wiary – mówi Jezus z podziwem (Mt 8,10). To mocne słowa. Nie odnosi ich do uczonych w Piśmie. Nie do tych, którzy znali Prawo czy rytuały. Nie do przywódców religijnych. Ale do poganina – obcego, a jednak bliskiego Mu duchem. Dlaczego?

Bo wiara setnika nie opiera się na teorii, lecz na zaufaniu. Jest pokorna, a przez to głęboka. Nie wypływa z zasług, nie opiera się na tytułach ani pozycji społecznej. Nie negocjuje, nie wywiera presji. Setnik po prostu – wierzy. I to właśnie ta szczera, pokorna wiara staje się kanałem, przez który płynie łaska uzdrowienia.

To spotkanie pokazuje, że prawdziwa siła człowieka nie polega na tym, by nad wszystkim panować, lecz na tym, by umieć uznać swoje granice i zawierzyć Temu, którego moc nie zna granic. Paradoksalnie to właśnie uznanie własnej niemocy otwiera serce setnika na Boże działanie.

W świecie, który podziwia władzę i pewność siebie, Jezus wskazuje na wartość czegoś zupełnie innego: pokory, ufności i prostoty serca. Setnik stał się dla nas wzorem nie dlatego, że mógł wiele, lecz dlatego, że zrozumiał, iż sam nie może nic – i zaufał Temu, który może wszystko. To właśnie w takich chwilach – gdy pękają nasze iluzje władzy nad życiem – otwiera się przestrzeń dla prawdziwego cudu: dla interwenci Boga, który działa najmocniej tam, gdzie człowiek przestaje udawać wszechmocnego.


niedziela, 7 grudnia 2025

Ciocia Marysia

Wczoraj w kościele w Korycinach – niewielkiej podlaskiej wiosce, która od kilkunastu lat znana jest z położonego na jej obrzeżach Ziołowego Zakątka, unikatowego w skali kraju obiektu agroturystycznego – odprawiłem mszę pogrzebową mojej cioci Marysi. Odeszła w wieku 89 lat, pozostawiając po sobie nie tylko pustkę w domu, który przez dziesięciolecia tętnił jej obecnością, ale też głęboki ślad w sercach tych, którzy mieli szczęście znać ją bliżej.

Choć formalnie nasze pokrewieństwo nie było bliskie – jej dziadek i mój pradziadek byli rodzonymi braćmi – zawsze nazywałem ją „ciocią”. I myślę, że nie tylko z przyzwyczajenia. Tak właśnie się ją odczuwało – jako kogoś bliskiego, niezwykle serdecznego.

Przez większość swojego życia mieszkała w starej, drewnianej gajówce, ukrytej głęboko w lesie, na uboczu – z dala od cywilizacji, ale blisko natury i jej rytmów. Najpierw dzieliła to miejsce z mężem Wacławem i dwójką dzieci – Gabrysią i Andrzejem. Wspólnie tworzyli dom, który – choć skromny – wypełniał się ciepłem rodzinnego życia, pracą, modlitwą i codziennym trudem, ale też śmiechem i spokojem. Po śmierci Wacława, która była dla niej wielkim ciosem, ciocia Marysia przez kilkanaście lat mieszkała tam już sama. Nie chciała się przeprowadzać – mówiła, że to jej miejsce na ziemi, że tam wszystko jest jej znajome, że tam najlepiej się modli i śpi.

Ciocia Marysia była kobietą pełną życia. Emanowała ciepłem, uśmiechem i wewnętrzną siłą. Mimo licznych chorób, które z czasem zaczęły jej mocno doskwierać, zachowywała niezwykłą odporność fizyczną i psychiczną. Pamiętam dobrze moment sprzed kilku lat, gdy – mając już 85 lat – z energią i determinacją rąbała drewno na zimę. Dla niej to była zwykła codzienność, nie jakiś nadludzki wysiłek. Żyła skromnie, w warunkach, które dziś nazwalibyśmy surowymi – bez łazienki, z kuchnią kaflową, z dala od cywilizacji.

Czasem ją odwiedzałem. Zdarzało się, że zostawałem na noc w jej gajówce. Pamiętam te noce – otulone nieprzeniknioną ciemnością i głęboką ciszą, przeszywaną jedynie odgłosami lasu – skrzypieniem starych drzew, pohukiwaniem sowy, czasem jakimś niepokojącym szelestem tuż za ścianą. Dla kogoś przyzwyczajonego do miejskiego gwaru te dźwięki mogły wydawać się wręcz złowrogie.

Choć sam raczej nie należę do osób lękliwych, w takich chwilach uświadamiałem sobie, jak wielką odwagą i siłą ducha musiała cechować się ciocia, by przez tyle lat mieszkać tam sama, w zupełnym odosobnieniu. Żyła tam, jakby była częścią tej ziemi – oswojona z ciszą, zaprzyjaźniona z samotnością, niewzruszona wobec tego, co dla innych mogłoby być źródłem niepokoju.

Nigdy nie mówiła o strachu. Gdy pytałem, czy się nie boi, tylko się uśmiechała i mówiła o „Bożej opiece”. Żyła zakorzeniona w wierze – głęboko, prawdziwie. W ostatnich latach modlitwa stała się jej codziennym towarzyszem. Siadała w fotelu albo na drewnianej ławie przy piecu, z różańcem w dłoni i szeptała słowa, które znała na pamięć. Modliła się także za mnie – wiem to, bo często o tym wspominała. Dziś ta myśl szczególnie mnie porusza. Wierzę, że jej cicha modlitwa wciąż mnie otacza.

Była niezmiennie życzliwa, przejęta sprawami swoich bliskich – dzieci, wnuków i wnuczek. Jej troska była głęboka, szczera, nigdy powierzchowna. Żyła ich radościami i smutkami, cieszyła się każdym sukcesem, nawet najmniejszym, i martwiła każdym niepokojem, który dotykał kogoś z rodziny.

Była również żywo zainteresowana także moim życiem – nie tylko tym, co działo się na powierzchni, ale i tym, co kryło się głębiej: moimi przemyśleniami, rozterkami, nadziejami. Co więcej, pytała też o losy mojego rodzeństwa, pamiętała o drobnych szczegółach z ich życia, które dla innych mogłyby być nieistotne. Jej pamięć i empatia były zadziwiające.

Nazywała mnie z czułością „księżulkiem” – było w tym określeniu coś wyjątkowo serdecznego, niemal pieszczotliwego. Czasami, z właściwym sobie humorem i lekkością, mówiła na mnie „dzieciaku”, co za każdym razem wywoływało uśmiech – zwłaszcza że sam zbliżam się już do sześćdziesiątki. 

Na jej twarzy, pooranej głębokimi bruzdami, malowały się prostota i dobroć. W tych zmarszczkach zapisana była cała historia jej życia – długiego, pracowitego, nierzadko naznaczonego trudem i cierpieniem. Uosabiała to, co najpiękniejsze w starszym pokoleniu Podlasia: uczciwość, naturalność, szczerość, pogodne usposobienie oraz tę szczególną, dojrzałą mądrość, która rodzi się z codziennego zmagania się z losem i życia w głębokiej harmonii z naturą.

Coraz mniej już takich ludzi pośród nas. Odchodzą po cichu, bez rozgłosu, zabierając ze sobą świat wartości, który dziś wydaje się coraz bardziej zapomniany. To świat prostoty, odpowiedzialności, szacunku dla pracy, człowieka i natury – świat, który formował charaktery poprzez trud codzienności, a nie przez doraźną gratyfikację. Współczesność, szczególnie młode pokolenie, coraz częściej zdaje się odwracać od tych korzeni, pochłonięte przez powierzchowną, często ogłupiającą rozrywkę, oferowaną przez technologiczne gadżety i cyfrowy świat.

Szkoda, że tak wielu młodych ludzi odnosi się dziś z obojętnością, a nawet lekceważeniem do osób starszych, nie dostrzegając, że w tych milczących, często pochylonych ku ziemi świadkach minionych czasów kryje się skarbnica doświadczeń, mądrości i życiowych lekcji – prawdziwa szkoła życia, której nie zastąpi żadna aplikacja ani ekran smartfonu czy komputera.

Będzie mi Ciebie brakować, kochana Ciociu. Wierzę, że teraz modlisz się za mnie w domu Ojca – Tego, którego chwaliłaś całym swoim życiem, przede wszystkim swoją pokorą, prostotą i czystym sercem.


piątek, 5 grudnia 2025

Iluzja bogactwa

W tłumie słuchaczy Jezusa znajduje się człowiek, który w pewnym momencie kieruje do Niego pozornie uzasadnioną prośbę: „Nauczycielu, powiedz mojemu bratu, żeby podzielił się ze mną spadkiem.” (Łk 12,13). Na pierwszy rzut oka to zwykły spór rodzinny o majątek, a jednak to jedno zdanie odsłania znacznie głębszy problem – iluzję, która towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów: przekonanie, że sens i wartość życia zależą od tego, co i ile się posiada. Że materialne dobra mogą wypełnić egzystencjalną pustkę i dać nam wymarzone szczęście.

Jezus nie podejmuje sporu. Zamiast zaangażować się w rozstrzyganie spraw majątkowych, opowiada przypowieść o bogaczu, któremu pole przyniosło obfity plon. Człowiek ten, działając w duchu logiki ekonomicznej, planuje rozbudowę spichlerzy i snuje wizję życia opartego na konsumpcji: „Masz wielkie dobra na długie lata. Jedz, pij i używaj życia!” Ale ta wizja – za którą kryje się zapewne skrajnie materialistyczny światopogląd – zostaje nagle zdemaskowana słowami Boga: „Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie. Komu więc przypadnie to, coś przygotował?” (Łk 12,20). Nie są one tylko ostrzeżeniem przed śmiercią. Te słowa to radykalne zakwestionowanie całej koncepcji ludzkiego życia, w której wartość człowieka zależy od stanu posiadania. To mocne przypomnienie, że nasze ziemskie życie jest kruche, a śmierć, która potrafi przyjść nagle i niespodziewanie, nie pyta o stan konta.

Zdanie to jest jak błysk światła w ciemności – w jednej chwili obnaża ułudę, której ulega wielu ludzi, próbując budować trwałe szczęście na fundamentach nietrwałej materii. Jezus nie potępia bynajmniej dóbr materialnych jako takich. Demaskuje jednak mentalność, w której dobra te stają się substytutem bezpieczeństwa. Przypomina, że człowiek, jako byt duchowo-cielesny, nie może budować swojej tożsamości wyłącznie na tym, co przemijające. Bogactwo nie chroni przed doświadczeniem bezsensu, nie odpowiada bowiem na pytanie „po co żyję?”.

To złudzenie nie jest obce żadnemu z nas. Często – nawet nieświadomie – wypowiadamy w myślach życzenie: „Gdybym tylko miał więcej… Gdybym był bogaty…”. Ulegamy w ten sposób narracji, wedle której pieniądze rozwiążą nasze problemy, naprawią relacje, uleczą rany, dadzą nam upragnione szczęście i wewnętrzny pokój. Tymczasem wystarczy jedno niefortunne wydarzenie – nieuleczalna choroba, nagła utrata pracy lub majątku, zawód ze strony kogoś, komu ufaliśmy niemal bezgranicznie, śmierć bliskiej osoby – aby cały nasz system bezpieczeństwa, który z takim trudem budowaliśmy, runął jak domek z kart. To pokazuje, że materialne zasoby nie są w stanie dać nam poczucia sensu w chwilach kryzysu. Prawdziwy fundament, na którym należy budować, musi mieć charakter nieprzemijający, transcendentny.

Zupełnie inny obraz jawi się w spotkaniu Jezusa z Zacheuszem. To również człowiek bogaty – zwierzchnik celników – ale jego historia jest dobrą ilustracją tego, jak można przejść od iluzji posiadania do prawdy bycia. Zacheusz wie już, że bogactwo nie eliminuje samotności. Mimo zewnętrznego sukcesu czuje się wewnętrznie pusty i odrzucony – jak ktoś, kto posiada wszystko, a zarazem nic. Jest duchowo bezdomny. Jego błąd polegał na tym, że próbował zbudować swoją tożsamość na tym, co społeczeństwo uznaje za sukces: władza, pieniądze, wpływy. Ale zamiast spodziewanego szacunku, zyskał izolację, doświadczając różnych form ostracyzmu.

Gdy dowiaduje się, że Jezus przechodzi przez Jerycho, coś w nim pęka. Biegnie. Wspina się w pospiechu na drzewo – jak ktoś, kto porzucił racjonalne kalkulacje i troskę o zewnętrzny wizerunek. Przestaje bać się śmieszności, bo rodzi się w nim autentyczne pragnienie spotkania. Za tym pragnieniem kryje się niejasna, lecz głęboka nadzieja: że być może istnieje inna forma istnienia, że może jeszcze również dla niego jest miejsce w świecie miłości.

I rzeczywiście – Jezus zatrzymuje się w jego domu. Siedząc za stołem, nie wypowiada ani słowa wyrzutu. Nie rozlicza Zacheusza z jego przeszłości. Wystarcza Jego obecność – spojrzenie, które widzi głębiej niż pozory. To spojrzenie rozsadza skorupę iluzji. Zacheusz sam, spontanicznie i z radością, oddaje połowę swojego majątku ubogim, a tych, których skrzywdził – wynagradza poczwórnie. W jednej chwili odchodzi od życia opartego na gromadzeniu ku życiu opartemu na dawaniu. Nie z przymusu, lecz z radości. Od tej chwili jego tożsamość zostaje zakorzeniona w relacji, a nie w posiadaniu. Jezus nie odebrał mu życia – On odrodził Zacheusza do nowego życia, dając mu powód do prawdziwej radości.

Bogactwo samo w sobie nie jest złe. Staje się pułapką dopiero wtedy, gdy zaczynamy budować na nim swoją tożsamość, gdy wartość siebie samego mierzymy stanem posiadania, a nie głębią istnienia. Spotkanie z Jezusem zmienia perspektywę: pozwala zobaczyć rzeczy materialne w ich właściwym świetle – jako środki, nie cele. Jako narzędzia miłości, a nie substytuty szczęścia. I przypomina, że tylko to, co wieczne, może nadać sens temu, co przemijające.



środa, 3 grudnia 2025

Iluzja mocy

Piotr – jeden z najbliższych uczniów Jezusa – był postacią nietuzinkową, niezwykle barwną. Jego temperament sprawiał, że działał szybko, często kierując się sercem bardziej niż rozumem. Był spontaniczny, czasem wręcz impulsywny, ale też pełen gorliwości i pasji. W jego postawie nie brakowało autentyczności. Gdy coś czuł – natychmiast dawał temu wyraz, zarówno w słowach, jak i w czynach.

Jego serce biło mocno dla Mistrza. Gdziekolwiek szedł Jezus, Piotr chciał być tuż obok. Chętnie też deklarował niezłomną wierność, nawet w obliczu zagrożenia, nawet gdyby ceną miała być utrata życia. W kluczowym momencie, gdy Jezus zapowiada swoją mękę i śmierć, Piotr – z żarliwością i bez cienia wahania – deklaruje: „Choćby wszyscy Cię opuścili – ja nigdy Cię nie opuszczę!” (Mt 26, 33)

To wyznanie nie jest jedynie świadectwem miłości i przywiązania – to także manifest wiary we własne siły. Piotr ufa sobie – swojej wewnętrznej mocy. Wydaje mu się, że jego uczucie, jego oddanie są wystarczającym zabezpieczeniem przed zdradą. Piotr jeszcze nie wie, że moc czerpana z samego siebie jest złudna – krucha jak gliniane naczynie. Jednak Jezus, który zna serca i nie daje się zwieść ludzkimi deklaracjami, odpowiada mu z bolesną szczerością: „Zaprawdę, powiadam ci: jeszcze tej nocy, zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz.” (Mt 26,34)

W tych słowach Jezus demaskuje nie tylko ułudę Piotra, lecz także złudzenie, któremu tak często ulegamy my sami – przekonanie, że jesteśmy w stanie wytrwać w dobru wyłącznie o własnych siłach. Że wystarczy chcieć, by móc.

Piotr, tak pewny siebie, zostaje jednak wystawiony na próbę. I… zawodzi.

Na dziedzińcu arcykapłana, w blasku ogniska i w obecności zgromadzonych tam ludzi, rozpada się jego obraz samego siebie jako wiernego ucznia. Trzykrotnie zapiera się Jezusa – nie w heroicznej walce ani pod wpływem tortur, lecz w zwykłych słowach wypowiedzianych ze strachu: „Nie znam tego człowieka”. W ten sposób iluzja duchowej siły pęka niczym bańka mydlana.

Ale właśnie w tym pęknięciu – jak w ziarnie, które musi obumrzeć – zaczyna się coś nowego. Ta bolesna chwila, gdy Piotr spotyka spojrzenie Jezusa i wychodzi, by gorzko zapłakać, nie jest końcem jego historii. Przeciwnie – staje się początkiem prawdziwej drogi wiary. Od tej chwili Piotr przestaje budować na sobie – na własnej odwadze i determinacji. Zaczyna rozumieć, że duchowa siła nie pochodzi z jego wnętrza, lecz ma swoje źródło w Tym, który – mimo zdrady – nie odwrócił od niego wzroku.

Po zmartwychwstaniu Jezus nie robi Piotrowi wyrzutów. Nie wypomina mu słabości. O nic nie oskarża. Nie żąda przysiąg ani deklaracji wierności. Pyta tylko o jedno: „Czy Mnie miłujesz?” (J 21,15). To pytanie nie dotyczy już siły woli, lecz głębi serca. Nie chodzi o obietnicę niezłomności, ale o więź. O pokorną miłość, która przeszła przez ogień wstydu i grzechu.

Piotr odpowiada z nową świadomością – bez zadufania, z pokorą: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham.” Tym razem nie zapewnia: „Teraz już na pewno Cię nie zdradzę!”. Bo wie, że może to się powtórzyć – doświadczył bowiem własnej słabości, namacalnie poznał swoją kruchość.

W tym wyznaniu nie ma już triumfu człowieka, który wierzy w siebie. Jest natomiast ufność kogoś, kto już wie, że sam z siebie nie jest zdolny do niezłomnej wierności, ale że Bóg jest wierny mimo wszystko. I to właśnie na tej pokorze, a nie na pysze duchowej, Jezus zbuduje Kościół.

Także i my, podobnie jak Piotr, często ulegamy złudzeniu, że jesteśmy duchowo silni, niezłomni, że „damy radę”. Niekiedy dopiero upadek odsłania przed nami prawdę o nas samych. Ta prawda – choć bolesna – nie pojawia się jednak po to, by nas niszczyć, przytłaczać czy na stałe podkopywać nasze poczucie własnej wartości. Przeciwnie – jest darem, który może uwolnić nas od nadmiernego polegania na sobie samych i pomóc otworzyć się na moc Boga. Na łaskę większą niż nasz grzech. Może owocować wyznaniem powtarzanym w chwilach próby: „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia” (Flp 4, 12). Nie sam z siebie, ale w Nim.



poniedziałek, 1 grudnia 2025

Iluzja miłości

Serce człowieka z natury swej jest ukierunkowane ku miłości, która nie jest jednym z wielu pragnień, lecz stanowi najbardziej pierwotny głód istnienia. Człowiek nie tylko pragnie kochać i być kochanym – on potrzebuje miłości tak, jak powietrza czy światła. Bez niej jego wnętrze pustoszeje, a dusza – niczym ziemia pozbawiona deszczu – usycha z pragnienia.

Ta tęsknota wpisana jest w strukturę ludzkiego ducha jako odblask jego źródła. Człowiek bowiem, stworzony na obraz Boga, nosi w sobie echo nieskończonej Miłości. Dlatego każda próba zaspokojenia tego głodu czymkolwiek innym niż Tym, od którego pochodzi, nieuchronnie prowadzi do rozczarowania. Jak cień nie może istnieć bez światła, tak miłość ludzka – oderwana od Miłości absolutnej – traci swoją głębię i trwałość.

W codzienności ów głód objawia się na wiele sposobów – w spojrzeniach pełnych oczekiwania, w cichych westchnieniach zanoszonych w samotności, w żartach, które maskują lęk przed odrzuceniem, w bezsennych nocach, kiedy cisza bywa cięższa niż krzyk, w marzeniach, które wciąż pozostają niespełnione. Doświadczając tego głodu, nierzadko – zazwyczaj nieświadomie – żebrzemy o okruchy uwagi i zrozumienia. W tej nieustannej pogoni za miłością przypominamy tułaczy, którzy – nie znając drogi do domu – błąkają się od jednych drzwi do drugich, szukając czegoś, co mogłoby ich wreszcie nasycić.

Ileż razy jednak ktoś, kto miał zaspokoić to pragnienie serca, okazuje się tylko kolejnym źródłem bólu? Ludzkie uczucia, choć piękne, są zmienne i ograniczone. Kiedy próbujemy uczynić z drugiego człowieka absolut, wcześniej czy później zderzamy się z jego kruchością. Miłość, która miała być zbawieniem, staje się wówczas cierpieniem – nie dlatego, że była zła, lecz dlatego, że była absolutyzowana.

To właśnie owo bankructwo miłości ludzkiej – jej niezdolność do pełnego zaspokojenia tęsknoty serca – bywa niekiedy momentem duchowego przebudzenia. W tych bolesnych chwilach, gdy opadają maski, a złudzenia pękają jak kruche szkło, pojawia się przestrzeń na coś większego – na Miłość, która nie przemija, bo nie pochodzi z tego świata.

W Ewangelii według św. Jana spotykamy postać Samarytanki – kobiety, która poprzez kolejne związki szukała sensu, ciepła, bliskości i spełnienia. Jej historia nie jest jedynie opowieścią moralną – to nade wszystko obraz kondycji ludzkiego serca. Dramat poszukiwania w tym, co skończone, czegoś nieskończonego. Jej życie przypomina lustro, w którym każdy z nas może rozpoznać swoją własną wędrówkę za miłością, która nie rani, nie unosi się gniewem, nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka poklasku, nie pyszni się, nie zazdrości, nie szuka swego. Przeciwnie – jest cierpliwa, łaskawa, współweseli się z prawdą, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. To miłość, która nigdy nie ustaje (por. 1 Kor, 13, 4-7).

Chrystus, spotykając Samarytankę przy studni, nie tylko mówi prawdę o jej przeszłości – On dotyka głębi jej pragnienia. Oferuje jej „wodę żywą” – miłość nie iluzoryczną, lecz prawdziwą i bezwarunkową, wypływającą z niewyczerpanego, czystego Źródła – z Bożego serca. W delikatnej, pełnej czułości zachęcie Jezusa objawia się istota Boga: nie jako zimnej, bezosobowej idei, lecz jako Osoby, która jest odpowiedzią na najgłębszy głód ludzkiego ducha.

Tylko Bóg – jako Byt Absolutny, Miłość sama w sobie – może kochać bezinteresownie, wiernie i bezwarunkowo. Ludzka miłość staje się prawdziwą miłością dopiero wtedy, gdy zakorzenia się w Nim. W przeciwnym razie grozi jej wypaczenie – może przemienić się w pragnienie posiadania albo w ucieczkę od samotności, prowadzącą do relacji, która uprzedmiotawia i poniża.

Miłość Boża nie przekreśla ludzkich relacji – przeciwnie, ona je oczyszcza i uzdrawia. Sprawia, że człowiek przestaje być nienasyconym żebrakiem, a staje się świadomym dawcą – kimś, kto nie kocha po to, by wypełnić własną pustkę, lecz dlatego, że sam wcześniej został napełniony. Taka miłość przestaje być iluzją. Staje się drogą – ku wolności, ku spotkaniu, ku prawdzie o sobie samym i o drugim człowieku. A ostatecznie – ku prawdziwemu szczęściu.