czwartek, 17 lipca 2025

„Przyjdźcie do Mnie…”

Gabriel Marcel, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli filozofii egzystencjalnej, w dziele Homo viator przedstawia człowieka jako wędrowca — istotę nieustannie przemierzającą ścieżki życia. Nie chodzi tu jednak o podróż w sensie fizycznym, lecz o drogę wewnętrzną, duchową. Życie jawi się jako proces dynamiczny: przechodzenie od dzieciństwa do dorosłości, od jednej decyzji do kolejnej, od rozczarowania do nadziei, od pytań do odpowiedzi, aż w końcu — od tego, co doczesne, ku temu, co wieczne. Człowiek, jako istota „niedokończona”, nieustannie poszukuje sensu i prawdy o sobie samym. To właśnie doświadczenie braku — często bolesne i niepokojące — kieruje nas ku Innemu. W relacji, która nie tylko słucha, ale przede wszystkim przyjmuje, człowiek odzyskuje siebie.

Dlatego słowa Jezusa: Przyjdźcie do Mnie nie są jedynie religijnym wezwaniem. Nie prowadzą do doktryny, idei czy zbioru zasad. Jezus nie mówi: Przyjdźcie do prawdy ani do wiary. On mówi: do Mnie. To zaproszenie nie do systemu, lecz do Osoby – żywej, obecnej, gotowej na spotkanie.

To znacząca różnica. Bo właśnie w relacji, a nie w samotnej introspekcji, człowiek odkrywa swoją tożsamość. Jezus nie czeka na tych, którzy osiągnęli wewnętrzną gotowość. Nie stawia warunków wstępnych. Nie wymaga wcześniejszej poprawy, zrozumienia czy uporządkowania życia. On przyjmuje wcześniej – zanim człowiek zdąży ułożyć się w jakąkolwiek „akceptowalną” wersję siebie. To Jego obecność – przyjmująca, cicha i łagodna – tworzy przestrzeń, w której można wypowiedzieć własne „ja” bez lęku przed odrzuceniem.

W języku biblijnym „przyjść do kogoś” oznacza coś więcej niż fizyczne zbliżenie. To wejście w bliskość, otwarcie się na zaufanie, gotowość do relacji. W tym świetle przyjście do Jezusa staje się ruchem serca, decyzją, która przekracza samotność. To wyjście z wewnętrznego zamknięcia, z pozornej samowystarczalności, która – choć chwilowo uspokaja – ostatecznie prowadzi do wyobcowania i duchowej pustki.

Jezus nie tylko zaprasza. On czeka. Wychodzi naprzeciw, jak ojciec z przypowieści o synu marnotrawnym. Czeka nie po to, by ocenić, ale by przyjąć. Dlatego odpowiedź na to wezwanie nie wymaga siły, lecz odwagi, by otworzyć się na Miłość, która już czeka.

Nie chodzi tu o religijność rozumianą jako zbiór praktyk czy zobowiązań. Nie o pobożność sprowadzoną do rytuału. Chodzi o coś głębszego – o ontologiczne zaproszenie. O przyjęcie daru, który mówi: Przyjdź do Mnie, abyś był naprawdę. Przyjdź, abyś istniał w pełni.

Współczesny świat – mimo imponującego rozwoju technologii – coraz bardziej pogłębia w wielu uczucie osamotnienia. Człowiek staje się przewidywalny, zależny od algorytmów, pozbawiony własnego głosu. W tej kulturze rozproszenia i powierzchowności, gdzie osobowość zastępowana jest przez profil, a relacje przez sieć kontaktów, Jezusowe Przyjdźcie do Mnie rozbrzmiewa jak wezwanie do odzyskania siebie. To głos, który wskazuje kierunek: ku relacji – jedynej przestrzeni, w której człowiek może naprawdę żyć.

Gabriel Marcel pisał, że prawdziwa obecność polega nie na tym, że ktoś jest obok, ale że jest dla. Jezus właśnie taki jest: obecny bez przerwy, bezwarunkowo, z łagodnością i wiernością. Nie po to, by nas kontrolować, ale by towarzyszyć. Nie po to, by dominować, ale by wspierać. Przyjęcie Jego zaproszenia to nie rezygnacja z siebie, lecz powrót do siebie – do tego, kim jesteśmy naprawdę, głęboko w naszych pragnieniach, słabościach i nadziejach.

Przyjść do Jezusa znaczy nie tylko wyruszyć w drogę. Znaczy także znaleźć dom. Jak mówi św. Jan: Trwajcie we Mnie, a Ja będę trwał w was. To droga, która nie kończy się na dotarciu, lecz staje się przestrzenią zamieszkania – relacją, która trwa. To wędrowanie, które odnajduje swój sens we współ-wędrowaniu. To samotność, która ustępuje miejsca komunii.

W tym świetle wezwanie Jezusa ukazuje najgłębszy sens ludzkiej wędrówki: iść ku relacji, która przynosi pokój, nadaje sens i kształtuje tożsamość. Taka relacja nie jest dziełem naszej własnej woli – jest darem. Darem, który można przyjąć z wolnością, zaufaniem i otwartym sercem.

Droga

Idę.
Stąpam ostrożnie,
wypatrując Twoich śladów.
Czy jeszcze daleko
do celu?

— Blisko.

Więc czemu
nie widać końca wędrówki?

— Bo nie miejsce
jest celem,

lecz moja miłość. 

czwartek, 3 lipca 2025

Tomasz - pragnienie bliskości

Tradycja nadała mu miano „niewiernego”, lecz Apostoł Tomasz to postać głęboko ludzka – duchowo autentyczna i bliska każdemu, kto choć raz zmagał się z pytaniami o sens i obecność. Nie jest zimnym racjonalistą, zamkniętym w klatce sceptycyzmu, ani buntownikiem idącym pod prąd obiegowych opinii. To raczej człowiek, w którego sercu tli się niezgoda – nie na wiarę samą, lecz na opowieść pozbawioną osobistego doświadczenia.

Tomasz nie chce wierzyć dlatego, że inni widzieli. On pragnie więcej: rzeczywistej obecności, bliskości. Chce przejść drogę wiary sam – przez własne oczy, własne ciało, własne serce. Nie z przekory, lecz z głodu – głodu prawdy, która nie pozostaje abstraktem, lecz staje się ciałem.

To pragnienie nie jest jedynie emocjonalną potrzebą. To intuicja, która rozbrzmiewa w sercach wielkich myślicieli – Augustyna, Pascala, Kierkegaarda. I oni pytali nie tyle: „czy to prawda?”, ile raczej: „czy mogę naprawdę żyć, jeśli tej prawdy nie dotknę?”. Tomasz nie zadowala się wiedzą o Bogu. On szuka samego Boga. Chce Go spotkać.

Gdy słyszy świadectwo innych apostołów, ma odwagę przyznać: „To za mało. Potrzebuję więcej”. Nie mówi tego w buncie, lecz w wierności sercu, który tęskni za obecnością. Tomasz nie pragnie jedynie wiary odziedziczonej ani zapożyczonej. Potrzebuje własnego przeżycia, swojej chwili objawienia – i nie wstydzi się tej potrzeby.

Chęć dotknięcia ran Zmartwychwstałego to nie ciekawość – to głód realności. Tomasz nie szuka idei. Szuka Osoby. W jego postawie odnajdujemy coś z filozofii cielesności: przekonanie, że człowiek poznaje nie tylko rozumem i wolą, lecz także ciałem i zmysłami. I Bóg, który stał się człowiekiem, odpowiada właśnie w ten sposób – nie przez suchą doktrynę, lecz przez obecność. Przychodzi. Pozwala się dotknąć. Wchodzi w drogę poznania, którą wybiera Tomasz.

Przychodzi mimo zamkniętych drzwi i mówi: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż ją do mego boku”. Nie chodzi tu wyłącznie o dostarczenie empirycznego dowodu. To gest miłości. Spotkanie. Dialog. Tajemnica Wcielenia wyrażona nie w samym słowie, lecz w konkretnym akcie miłosierdzia.

W postawie Tomasz ujawnia się głęboka dialektyka wiary: Tomasz dojrzewa poprzez wątpliwości, ale nie zatrzymuje się w nich. Przechodzi przez ich cień – i dociera do światła. Nie popada w relatywizm. Jego droga kończy się jednym z najbardziej osobistych wyznań w Piśmie: „Pan mój i Bóg mój”. To nie jest formuła wyuczona. To wiara, która rodzi się z dotknięcia Tajemnicy.

A ja?

Czy mam odwagę Tomasza?
Czy potrafię usłyszeć w sobie ten głos – głos duchowego pragnienia – i nie zagłuszyć go rutyną?
Czy wystarcza mi sama religijność, czy też rodzi się we mnie tęsknota za duchowością, za spotkaniem prawdziwym?

Czy potrafię powiedzieć:

„Panie, chcę Cię dotknąć. Chcę zobaczyć Twoje rany. Chcę Cię spotkać naprawdę. Chcę doświadczyć Twojej bliskości”.

Nie bójmy się pragnąć więcej.
Nie bójmy się pytań rodzących się z głodu sensu.
Nie bójmy się szukać Boga wśród wątpliwości, napięć, ciszy.
Nie bójmy się wiary, która chce dotknąć – i być dotknięta.

Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli.
Ale i błogosławieni ci, którzy mają odwagę pragnąć więcej – aż do osobistego spotkania z Bogiem żywym, który nie będzie jedynie Bogiem filozofów ani teologów, ani nawet Bogiem mistyków, lecz stanie się moim Panem i moim Bogiem.