poniedziałek, 31 grudnia 2012

Św. Sylwester

Dziś wspomnienie mojego patrona św. Sylwestra I. O jego życiu, zwłaszcza o jego pierwszej, świeckiej, fazie wiemy niezbyt dużo. Papieżem został w 314 roku. To za jego pontyfikatu, po okresie krwawych prześladowań Dioklecjana, kult religijny przeniósł się z katakumb do wspaniałych świątyń, między innymi do bazyliki św. Jana na Lateranie i św. Piotra na Watykanie. Z inicjatywy Sylwestra I odbył się też pierwszy sobór powszechny w Nicei (325), który musiał stawić czoła szerzącym się w Kościele herezjom donatyzmu i arianizmu. Przyjęto na tym soborze m.in. wyznanie wiary, które recytujemy w czasie Mszy świętych oraz ogłoszono dogmat o boskości Syna i Jego równości z Ojcem: "Wierzymy w jednego Pana naszego Jezusa Chrystusa, jednorodzonego Syna Bożego, który jest od wieków prawdziwym Bogiem z prawdziwego Boga, niestworzonym i współistotnym z Ojcem". Atrybutami św. Sylwestra w ikonografii są miedzy innymi: kościół, księga, krzyż i smok pod stopami. Jest on między innymi (o czym dowiedziałem się niedawno) patronem zwierząt domowych, co powinno zainteresować wszystkich właścicieli piesków, kotów czy innych chomików. Ponieważ o życiu Sylwestra I wzmianki biograficzne są nader skromne, stąd powstało na jego temat sporo legend. We wczesnym średniowieczu ludzie wierzyli na przykład, że w roku 317 zamknął on w podziemiach Watykanu smoka. Zgodnie ze starą przepowiednią, smok ów, po wydostaniu się na wolność w rocznicę śmierci świętego, z chwilą rozpoczęcia się roku tysięcznego, miał zniszczyć cały świat. Z powodu tej przepowiedni 31 grudnia 999 r. wielu ludzi było śmiertelnie przerażonych. Kiedy jednak po północy nic złego się nie stało, wybuchła ogromna radość. Przy okazji szukania informacji na temat swojego patrona dowiedziałem się, że świętych noszących imię Sylwester jest w sumie 9 (i jeden błogosławiony). Z tej pozostałej ósemki moją uwagę zwrócił zwłaszcza niejaki św. Sylwester Gozzolini  (urodził się około 1177 r. w Osimo pod Ankoną). Był on synem znanego i wpływowego prawnika, który wysłał go na studia prawnicza na uniwersytecie w Boloniii z nadzieją, że syn pójdzie w jego ślady. Sylwester szybko jednak zmienił kierunek studiów – wbrew woli ojca zaczął zgłębiać teologię. Wiele też godzin spędzał na modlitwie. Chociaż ojciec nie wyraził zgody (ponoć nie odzywał się do syna przez dziesięć lat), Sylwester Gozzolini został księdzem. Cechowała go pokora i surowość życia. Czcił Eucharystię i kochał Matkę Najświętszą. Był bardzo gorliwym duszpasterzem. Pracował z takim zapałem, że wzbudził tym wrogość miejscowego biskupa. (Ta ostatnia informacja, pokazująca, że nawet święci miewali problemy z własnym biskupem, może być pokrzepiająca dla tych, którzy doświadczają niezrozumienia, a czasami nawet swoistego ostracyzmu ze strony przełożonych). Podobno, gdy miał pięćdziesiąt lat, zobaczył rozkładające się zwłoki niegdyś pięknej kobiety. Zrobiło to na nim takie wrażenie, że całkowicie zmienił tryb życia. Od 1227 r. zaczął prowadzić surowe życie w pustelni w Grotta Fucile. Wkrótce zaczęli gromadzić się wokół niego uczniowie, którzy chcieli żyć tak jak on. Tak powstała wspólnota braci zwanych sylwestrynami - jedna z najstarszych rodzin benedyktyńskich, która istnieje do dziś.

Wspominam dziś tych świętych Sylwestrów, bo dzień imienin to dzień, w którym powinno się myśleć o dniu, w którym kapłan w czasie liturgii chrztu, po wypowiedzeniu naszego imienia, wypowiedział słowa: „Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego”. To dzień, w którym Kościół przyjął mnie do swojego grona i zaprosił do duchowej wędrówki śladami świętych. Dzień imienin zatem to przede wszystkim dzień dziękczynienia, ale też rachunku sumienia. Dla mnie to również dzień postanowień, bo przypada on w wigilię Nowego Roku. Wiem, że dzisiaj wieczorem w parafii św. Franciszka z Asyżu w Warszawie będzie odprawiana Msza św. w mojej intencji. Kochanym parafianom, którzy tę intencję zamówili, tym którzy będą się za mnie modlić w czasie tej Eucharystii, tym którzy będą o mnie dzisiaj pamiętali, którzy przysłali bądź przyślą życzenia, składam serdeczne podziękowania wraz z najlepszymi noworocznymi życzeniami. Niech Bóg Was błogosławi! Niech trwają w Was wiara, nadzieja i miłość! Wszystkiego dobrego. Happy New Year!

P.S. Pod linkiem  Śpiewający wolontariusze Armii Zbawienia  mały bonus: filmik, który nagrałem swoim aparatem na Piątej Alei. Widać na nim tańczących i śpiewających wolontariuszy Armii Zbawienia. Co prawda już po świętach, ale trwa przecież oktawa Bożego Narodzenia. U mnie ta scena wywołała uśmiech na twarzy.

niedziela, 23 grudnia 2012

Życzenia z Polski


 

Naprawdę doznałem lekkiego szoku, gdy obejrzałem powyższy filmik. Nie ukrywam, że sprawił mi wielką przyjemność i ogromną radość. Trochę się też wzruszyłem. Bardzo Wam kochani dziękuję za okazaną mi w tej nietypowej formie waszą życzliwość i pamięć. Cieszę się, że mogłem popatrzeć na wasze radosne i uśmiechnięte twarze (promieniujące uśmiechem oblicze Kamila sobie wyobraziłem). Zawsze to mi się w Was bardzo podobało, że jesteście tacy naturalni, pogodni i zazwyczaj bardzo radośni. Trochę mi tu brakuje kontaktu z żywą i dynamiczną wspólnotą, której sensem istnienia jest poszukiwanie dróg do bardziej osobistego doświadczenia Boga. Odwzajemniając wasze serdeczne  życzenia, które w waszym imieniu złożył ksiądz diakon Zbyszek (zresztą w swoim, jakże charakterystycznym dla niego stylu), chciałbym Wam życzyć, byście w tych dniach poczuli bliskość Emmanuela. Niech ona będzie dla was źródłem radości, nadziei i odwagi w świadczeniu o tym, co prawdziwe i dobre. Emmanuel znaczy „Bóg z nami”, więc „jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam”? Jeszcze raz dziękuję za pamięć. Przekażcie ode mnie najlepsze życzenia również swoim rodzicom i rodzeństwu. Merry Christmas!

W oczekiwaniu na święta

Zbliżają się święta Narodzenia Pańskiego. Na Manhattanie, zwłaszcza w jego centrum, widać to zwłaszcza po świątecznych dekoracjach, które robią szczególnie mocne wrażenie wieczorem, gdy zapalone są wszystkie lampki. Niektórym ludziom ten zewnętrzny wymiar świąt może całkowicie przesłonić ich duchowy wymiar. Dlatego ci, którzy chcą Boże Narodzenie przeżyć naprawdę głęboko, starają się w tym celu zadbać przede wszystkim o swoje wewnętrzne przygotowanie do tych radosnych świąt. W Polsce służą temu miedzy innymi adwentowe rekolekcje. W parafii Corpus Christi Church, gdzie dane mi jest aktualnie przebywać, takich duchowych przygotowań do świąt Narodzenia Pańskiego nie ma prawie w ogóle. Nie organizuje się tu ani rekolekcji, ani choćby jednego dnia skupienia. Kiedy na początku Adwentu zapytałem tutejszego proboszcza, czy będzie jakaś forma przygotowań do świąt, odpowiedział mi, że przewidziane są dwie możliwości spowiedzi. Wierni dowiedzieli się o tym w ostatnią niedzielę. Z pierwszej z tych możliwości można było skorzystać w miniony poniedziałek. Siedziałem w konfesjonale od godz. 16.00 do 17.30. Do spowiedzi przyszły raptem dwie osoby! Druga możliwość była natomiast wczoraj między 11.15 a 12.00. Tym razem do spowiedzi nie przyszedł nikt!! Sądziłem, że powinno to mocno zaniepokoić miejscowych duszpasterzy, którzy są przecież odpowiedzialni przed Bogiem za zbawienie swoich wiernych. Niestety, zarówno ksiądz Rafferty, jak i ksiądz Kevin nie wyglądają na takich, którzy by się tym jakoś specjalnie przejęli. Odniosłem nawet wrażenie, jakby się z tym faktem całkowicie pogodzili. I zdaje się, że nie zamierzają nic z tym robić. Nie ukrywam, że jest mi z tego powodu trochę przykro i smutno. W ogóle uważam, że jedną z głównych przyczyn duchowego i moralnego kryzysu Kościoła na Zachodzie jest to, że księża skutecznie oduczyli ludzi spowiedzi. A tymczasem Sakrament Pokuty nie tylko oczyszcza z grzechów, lecz przede wszystkim ożywia, regeneruje i umacnia. Na szczęście w naszym kraju ciągle sporo ludzi się spowiada, choć część z tych spowiedzi jest czasami irytująco powierzchowna, niedojrzała, niepoprzedzona głębokim rachunkiem sumienia, przez co męcząca dla spowiedników. Dopóki jednak ten szczególny „kanał” łaski Bożej pozostanie drożny, dopóty Kościół w Polsce będzie żył, mimo jego różnych instytucjonalnych słabości i kampanii nienawiści wobec księży, która z coraz większą mocą zaznacza swoją obecność w mainstreamowych mediach. Ludzie w Polsce często narzekają na swoich kapłanów (i bywa, że ta krytyka w jakimś stopniu jest uzasadniona, choć zazwyczaj jest raczej mocna przesadzona, a czasami nawet skrajnie niesprawiedliwa), ale w porównaniu z księżmi na Zachodzie, choć nie należy wszystkich ich wrzucać do jednego worka i oskarżać o lenistwo, są oni tytanami pracy. Pomijając jakość tej pracy (mam świadomość, że w tym miejscu ja także powinienem uderzyć się w piersi), która bywa niekiedy efektowna, lecz często nieefektywna, warto od czasu do czasu ich duszpasterską posługę docenić i okazać im za nią szczerą wdzięczność.

P.S. Ten wpis został opublikowany po raz drugi, jako że przy zamieszczaniu nowego postu („Życzenia z Polski”) nieopatrznie skasowałem pierwszą jego wersję. Niestety, ukazuje się on z nieco zmienioną treścią, nie byłem bowiem w stanie odtworzyć z pamięci jego poprzedniej wersji.

środa, 19 grudnia 2012

Przyczyny tragedii w Newtown

Trwa debata publiczna w USA po masakrze w szkole w miasteczku Newton. Wszyscy szukają przyczyn tego co się stało. Oprócz wskazywania na problemy psychiczne i mentalne, jakie miał Adam Lanza, zabójca 27 osób, wskazuje się także na inne czynniki. Jak należało się spodziewać, na nowo rozgorzała w mediach dyskusja na temat prawa do posiadania broni, które w jest w tym kraju w zasadzie nieograniczone. Około 300 milionów sztuk broni jest w posiadaniu amerykańskich obywateli, czyli na głowę przypada tu jedna sztuka! Nie wiem, czy jakiekolwiek daleko idące restrykcje zostaną wprowadzone w życie, bo konstytucja zapewnia obywatelom prawo do samoobrony, a dla wielu prawników konstytucjonalistów jest to równoznaczne z wolnym i nieograniczonym dostępem do broni. Politycy, i to z obu partii, są w tym względzie podzieleni. Większość z nich nie chce się narazić potężnemu lobby producentów broni, zrzeszonych w National Rifle Association of America (NRA), która to organizacja od początku swego powstania sprzeciwia się wszelkim ograniczeniom w posiadaniu broni, powołując się na Drugą Poprawkę do Konstytucji, dającą obywatelom prawo posiadania i noszenia broni. Również prezydent Obama unika zdecydowanych deklaracji, choć masakra w Newtown była już piątą (!) w czasie jego urzędowania w Białym Domu. Myślę jednak, że warto zwrócić uwagę na inną możliwą przyczynę przemocy z udziałem broni palnej, która co jakiś czas zbiera swoje tragiczne żniwo. Wielu komentatorów, w kontekście ostatnich wydarzeń, zwraca również uwagę na problem przemocy obecnej w mediach, filmach i przede wszystkim w grach komputerowych. Wiadomo już, że Adam Lanza, który strzelał do dzieci w Sandy Hook Elementary School, jak i chociażby James Holmes, który z kolei parę miesięcy temu zabił 12 osób w kinie w mieście Aurora w stanie Colorado, byli uzależnieni od gier komputerowych. Jest to w USA problem powszechny i moim zdaniem dużo bardziej poważny niż liberalne prawo do posiadania broni. Według organizacji Kaiser Family Foundation w Stanach Zjednoczonych dzieci między 8 a 18 rokiem życia spędzają przed ekranem komputera średnio, uwaga, 6 godzin i 43 minut dziennie!!! Niewiarygodne i doprawdy przerażające. Przecież w ten sposób rośnie pokolenie społecznych autystyków. Na dodatek tylko 5 procent rodziców tych dzieci stara się kontrolować to, co ich pociechy oglądają lub to, w co grają. Reszta w ogóle się tym nie interesuje. Ciekawe, że w 2011 roku Sąd Najwyższy uznał za niekonstytucyjny zakaz sprzedaży nieletnim gier komputerowych zawierających drastyczne sceny przemocy, który to zakaz wprowadził na swoim terenie stan Kalifornia. Sąd uznał to, jak można się łatwo domyśleć, za niezgodne z Pierwszą Poprawką do Konstytucji. Jak dla mnie jest to dość jednak dziwne i niezrozumiałe orzeczenie, zwłaszcza że najnowsze badania wyraźnie pokazują, że istnieje dość ścisły związek między agresją przejawianą w świecie realnym, a tą praktykowaną w świecie wirtualnym. Szczególnie psychika młodych, wrażliwych chłopców, posiadających jednak niską zdolność budowania normalnych relacji społecznych, jest podatna na destrukcyjny wpływ gier obfitujących w wirtualną przemoc. Dość łatwo przychodzi im zatracić świadomość granicy, jaka istnieje między fikcją a rzeczywistością, tym bardziej że sceny przemocy w grach są niezwykle sugestywne i realistyczne. Część zastosowanych w tych grach technologii była wykorzystywana w treningu wojskowym. Ale znów odnoszę wrażenie, że problem, choć dostrzeżony, nie zostanie w praktyce rozwiązany, choćby ze względu na oczywisty opór producentów gier. Sądzę zresztą, że problem jest o wiele bardziej złożony. Moim zdaniem tragedia w Newtown to jedno z tych wydarzeń, które po raz kolei pokazało jakąś głęboką chorobę cywilizacyjną, która toczy społeczeństwa zachodnie, coraz bardziej moralnie rozchwiane i zmaterializowane. Wymaga ona poważnej terapii, która powinna sięgnąć samych korzeni tej choroby. Ale to temat na zupełnie oddzielny wpis.

sobota, 15 grudnia 2012

Gdzie wczoraj był Bóg?

Nasze myśli kierujemy dzisiejszego ranka w stronę rodzin, które wczoraj straciły swoich ukochanych. Chcemy prosić Boga, by pomógł im przetrwać ten trudny dla nich czas, by dał im siłę i pocieszenie, które płynie z wiary, że ich bliscy, choć pozbawieni życia na ziemi, nadal żyją w domu Ojca, gdzie mogą czuć się naprawdę bezpieczni. Chcemy również objąć naszą modlitwą wszystkie ofiary wczorajszej strzelaniny w szkole podstawowej w Newtown, a szczególnie niewinne i bezbronne dzieci. W związku z wczorajszą tragedią wielu zadaje sobie pytanie, dlaczego Bóg pozwala na to, by takie straszne rzeczy działy się na świecie. Dlaczego musiały zginąć małe dzieci, które miały przed sobą całe życie? W dzisiejszej Ewangelii Jezus wspomina o dwóch osobach, które zostały zabite, choć niczego złego nie zrobiły. Najpierw mówi o Janie Chrzcicielu, który został ścięty, tylko dlatego, że miał odwagę sprzeciwić się złu. Jezus wspomina też siebie samego. On także został zabity, i to w okrutny sposób, choć był absolutnie niewinny. Wczoraj, gdy umierały ofiary szaleńca, Jezus na nowo przeżywał swoją agonię. Kiedy czytałem informacje o tym, co się wydarzyło w Newtown, w małej, spokojnej miejscowości, położonej nie tak daleko od Nowego Jorku, przychodziło mi do głowy pytanie: Co jest nie tak z tym krajem? Bo przecież to, co się stało w Newtown, nie wydarzyło się w USA pierwszy raz. Wczoraj prezydent Obama stwierdził, że zbyt dużo ludzi zginęło w tym kraju w podobny sposób jak wczorajsze ofiary masowego morderstwa. I oczywiście miał racje. Ale w tym miejscu nasuwa się pytanie: dlaczego? I powinniśmy wytrwale szukać na nie odpowiedzi, jednak nie poprzez powierzchowne, emocjonalne rozważania. Powinniśmy pójść w głąb, by odkryć zło, które wczoraj po raz kolejny objawiło swoje przerażające oblicze. Kiedy umierał Jan Chrzciciel, można było odnieść wrażenie, że zło triumfuje. Kiedy umierał na krzyżu Jezus, tym bardziej można było takie wrażenie odnieść. Wczoraj odczucia wielu ludzi były właśnie takie, że oto mamy do czynienia z triumfem czystego zła. Jako chrześcijanie wiemy jednak, że to nie do zła należy ostatnie słowo. Wszelako, będąc naocznymi świadkami walki dobra ze złem, która często przyjmuje dramatyczny obrót, nie możemy być jedynie biernymi obserwatorami, gapiami karmiącymi się kolejną medialną sensacją. Bo choć głównym odpowiedzialnym za to, co się wczoraj wydarzyło, jest ów młody, dwudziestoletni chłopak, który z zimną krwią lub w jakimś amoku strzelał do pięcioletnich dzieci, to każdy z nas może poczuć się do pewnego stopnia odpowiedzialny. Czy byłem i jestem wystarczająco odważny w mojej walce ze złem? Czy nie zwycięża ono czasami w mojej duszy? Czy robię wszystko, co w mojej mocy, by zło zwyciężać dobrem? Z pewnością wczorajsza masakra to kolejne, jakże mocne wezwanie do naszego nawrócenia. Ten młody chłopak, który okazał się być okrutnym, bezlitosnym mordercą, w pewien sposób również jest ofiarą, nie dlatego, że na końcu zabił samego siebie, lecz dlatego, że wcześniej zabił w sobie człowieczeństwo, że dał się opętać złu. Jest on ofiarą szatana, nie ma bowiem wątpliwości, że jego wczorajszy czyn miał charakter demoniczny. To także wymowny znak dla każdego z nas. Nie ma sensu pytać się, gdzie wczoraj był Bóg. My wiemy, gdzie był: był w tych umierających dzieciach i ich opiekunach. "Coście uczynili jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili". Ważne dziś jest inne pytanie: Gdzie ty jesteś? Czy stoisz zawsze po stronie dobra? Czy chcesz mu służyć całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem? Staraj się, by dzięki tobie tego dobra w świecie było jak najwięcej. Nie bądź więc bierny, głośno sprzeciwiaj się złu, nawet gdyby miało cię to wiele kosztować, a przede wszystkim czyń dobro.

P.S. Powyższy tekst to przetłumaczone na język polski kazanie, które dzisiaj rano wygłosiłem na Mszy świętej.

Masakra w Newtown

I znowu tragiczna strzelanina w USA. Tym razem tragedia rozegrała się w szkole podstawowej w miejscowości Newtown w stanie Connecticut, około 60 mil od Nowego Jorku. Oglądam właśnie wiadomości w Fox News i w CNN. Wedle dotychczasowych informacji 24-letni zabójca zastrzelił 20 dzieci, głównie w wieku przedszkolnym, i 6 osób dorosłych, w tym dyrektorkę szkoły, matkę 5-orga dzieci. Wśród ofiar jest też matka zabójcy, która była nauczycielką w tej szkole. Jej syn udał się do szkoły z zamiarem zabicia nie tylko matki, ale dzieci, które ona uczyła. Na razie nic nie wiadomo o motywach, jakimi kierował się sprawca. Trudno sobie wyobrazić tak ogromną, szokującą tragedię. Najgorsze jest to, że głównymi jej ofiarami są małe, niewinne dzieci. Wszyscy powtarzają, że jest to wydarzenie po ludzku niezrozumiałe. Nie jest to jednak pierwsza podobna tragedia, choć być może pierwsza tak wstrząsająca, ze względu na to, że jej ofiarami są kilkuletnie dzieci. I znowu odpowiedzią na tę tragedię będą emocjonalne manifestacje solidarności z rodzinami, zapewnienia o modlitwie, słowa potępienia dla sprawcy. Znowu przez parę dni toczyć będzie się w mediach dyskusja o tym, czy prawo do posiadania broni w USA nie jest zbyt liberalne. Jak zwykle jednak zabraknie w tym głębszej refleksji nad kondycją społeczeństwa, które samo ogałaca się ze swoich moralnych i duchowych rezerw, akceptując szerzący się relatywizm. Nie wątpię, że wzruszenie prezydenta Obamy, który na konferencji prasowej mówił o swoim głębokim bólu, jaki czuje, po tym co się stało w Newtown, było szczere. Ale jaka jest jakościowa różnica między kilkuletnimi dziećmi, które stały się ofiarami dzisiejszego, być może niezrównoważonego zabójcy, a tymi, które miały zaledwie kilka miesięcy i zostały z premedytacją i za społecznym przyzwoleniem zabite w klinikach aborcyjnych? Jedne i drugie miały prawo do życia. Jedne i drugie były bezbronne i niewinne. Jeśli się nie szanuje życia od samego początku, jeśli przez działania legislacyjne, mówi się społeczeństwu, że można zabijać niewinne istnienia ludzkie, to czyż nie jest to deprawujące dla ludzkich sumień? Kierowane przez relatywistów i nihilistów liberalne społeczeństwo, które wyrzeka się powoli chrześcijańskiej moralności, siłą rzeczy będzie generować patologiczne jednostki, o sumieniu zdeprawowanym przez propagatorów postępu i wolności, która miałby polegać na postępowaniu w myśl powiedzenia „róbta, co chceta”. Oczywiście, główną odpowiedzialność za śmierć tych, którzy stali się ofiarami dzisiejszej masakry, ponosi ten, kto do nich strzelał, jednak, moim zdaniem, także członkowie amerykańskiej elity, z prezydentem na czele, powinni mocno uderzyć się w piersi i zastanowić się, czy relatywizując wartość ludzkiego życia, nie są za tę śmierć w jakimś stopniu współodpowiedzialni. Lewica zawsze marzyła o tym, by ukształtować „nowego człowieka”, wyzwolonego z religijnego obskurantyzmu, z rzekomo opresyjnej moralności, ciasnoty myślenia. Jeśli nikt nie powstrzyma w najbliższym czasie tych koryfeuszy niby postępu, to już niedługo zamiast nowych, szczęśliwych ludzi, wyhodują nam pozbawione sumień monstra, jako następstwo ich ideologicznych eksperymentów na ludziach. Może jednak ofiara tych dzieci, którzy dzisiaj zginęli, nie pójdzie na marne. Mam taką cichą nadzieję.

piątek, 14 grudnia 2012

Sukcesy Obamy

Właśnie przeczytałem na stronie telewizji Fox News list, jaki do prezydenta Bracka Husseina Obamy napisała pani Susan Rice, obecny ambasador USA przy ONZ, w którym to liście prosi, by prezydent nie brał jej pod uwagę przy obsadzie stanowiska Sekretarza Stanu. Pani Rice od kilku tygodni jest pod ciężkim obstrzałem republikańskich kongresmenów krytykujących ją za jej wypowiedzi po terrorystycznym ataku na konsulat Stanów Zjednoczonych w Benghazi w Libii, w wyniku którego zginęło czterech amerykańskich dyplomatów. Podczas kilku konferencji prasowych Susan Rice w imieniu rządu wyrażała opinię, że atak na konsulat był spontaniczną rekcją muzułmanów na upublicznienie w Internecie obrazoburczego filmu o Mahomecie, a nie, jak się później okazało, skoordynowaną i wcześniej zaplanowaną akcją terrorystyczną. Przesłuchanie przed komisją kongresu nie rozwiało wątpliwości, przeciwnie, oskarżenia o to, że ambasador świadomie wprowadziła opinię publiczną w błąd jeszcze bardziej się nasiliły. Pod wpływem tej krytyki, Susan Rice, przewidując zapewne, że jej ewentualna nominacja poprzedzona byłaby prawdziwą drogą przez mękę, postanowiła wycofać swoją kandydaturę na stanowisko Sekretarza Stanu, choć sam prezydent wielokrotnie wyrażał swoje uznanie dla jej postawy. W liście do prezydenta, napisanym w wiernopoddańczym tonie, znalazły się między innymi i takie słowa: “Jestem dumna z wielu osiągnięć USA, w tym […] z naszej stanowczej obrony równych praw wszystkich ludzkich istot, niezależnie od ich rasy, religii, statusu ekonomicznego lub od tego, kogo kochają”. Mam oczywiście poważnie, i jak sądzę uzasadnione, wątpliwości co do tych sukcesów (poza jednym wyjątkiem, czyli obrony „praw tych, którzy kochają inaczej”, zwłaszcza prawa do zawierania jednopłciowych "małżeństw" – w tym obszarze prezydent i członkowie jego gabinetu wykazują rzeczywiście daleko idące zaangażowanie), zwłaszcza w odniesieniu do praw ludzi wierzących. Nie wydaje mi się, żeby obecna administracja wykazywała jakąś szczególną w tym względzie aktywność, tym bardziej, że w samych Stanach Zjednoczonych prawo do wolności religijnej bywa gwałcone, na co niedawno zwracali uwagę amerykańscy biskupi. Dowodem na to jest chociażby ustawa, która nakazuje wszystkim pracodawcom, w tym także instytucjom kościelnym, współfinansowanie zakupu przez pracowników środków antykoncepcyjnych, także wczesnoporonnych. Ale nie o tym chciałem pisać. Warto zwrócić uwagę na to, że w przytoczonym przeze mnie zdaniu z listu ambasador Rice mowa jest o „wszystkich ludzkich istotach”. Nie trudno jednak zauważyć, że wbrew tej deklaracji, prawa niektórych istot ludzkich, zdaniem obecnej administracji, nie zasługują na obronę. Chodzi tu o prawa tych, którzy w łonie matki dopiero rozpoczynają swoją przygodę z życiem, albo tych, którzy zbliżają się już do kresu swego ziemskiej egzystencji. W powyższym zdaniu, nie mówi się nic o tych, których prawa zasługują na obronę, niezależnie od stadium ich życia, a więc niezależnie od ich aktualnego wieku. Prezydent Obama należy do żarliwych promotorów prawa do aborcji. Moim zdaniem, a upewniam się w tym przekonaniu niemal z dnia na dzień, dzięki obecnemu lokatorowi Białego Domu cywilizacja śmierci w Ameryce wydaje się robić znaczne postępy. Nie mogę wciąż pojąć, dlaczego niemal połowa ludzi uważających się w USA za katolików głosowała na kogoś, kto ma poglądy tak odległe od nauczania Kościoła, kto legitymizuję walkę z symboliką religijną w sferze publicznej, kto wspiera działania zmierzające do zredefiniowania pojęcia małżeństwa i rodziny, kto jest zwolennikiem skrajnie liberalnego prawa aborcyjnego. Chociaż, z drugiej strony, jeśli nawet niektórzy duchowni mienią się jego zwolennikami, to co się dziwić „zwykłym” ludziom. W każdym razie, życzę światu i Ameryce, by prezydent Obama, biorąc pod uwagę jego relatywistyczne rozumienie praw człowieka, zbyt wiele sukcesów w tej dziedzinie jednak nie odnosił. Byłoby to z pożytkiem i dla Amerykanów i dla nas wszystkich.

sobota, 8 grudnia 2012

Inne oblicze NY

Nowy Jork kojarzy się najczęściej z wieżowcami Manhattanu, Wall Street, Broadwayem, z olbrzymią ilością teatrów, sklepów, restauracji, kawiarenek – generalnie z bogactwem i luksusem. Ale to miasto ma także swoje drugie, niezbyt chlubne, a raczej wstydliwe oblicze, które na co dzień można zobaczyć głównie w takich dzielnicach jak: Bronx, Qeens czy Brooklyn, choć widoczne jest także na Manhattanie. Na to drugie oblicze składa się przede wszystkim zjawisko bezdomności. Wedle oficjalnych danych około 50 tysięcy mieszkańców NY, w tym 20 tysięcy dzieci, każdej nocy śpi w schroniskach dla bezdomnych bądź wprost na ulicach czy w innych miejscach publicznych. Przedwczoraj spotkałem dwóch przedstawicieli tej grupy społecznej. Było to w pociągu metra linii nr 1, gdy wracałem z lekcji angielskiego do domu. Połowa przedziału była zatłoczona, druga prawie pusta. Przez moment nie wiedziałem dlaczego, ale już po chwili zrozumiałem. W tej drugiej, niezatłoczonej części, mniej więcej na środku, siedział sobie bezdomny, typowy nowojorski kloszard: był ubrany w jakieś łachmany, w czapce na głowie, z wielką, siwą brodą (gdyby go inaczej ubrać i umyć, mógłby robić za świętego Mikołaja). Był bardzo brudny i, niestety, cuchnący. Myślę, zresztą, że to właśnie ta niemiła woń dość skutecznie odstraszała innych pasażerów od zajęcia miejsca obok niego. Ja usiadłem po przeciwnej, tej niezatłoczonej stronie przedziału, jednak nie obok kloszarda, ale naprzeciwko innego nieszczęśnika. Był to młody Afro-Amerykanin, który miał około dwudziestu paru lat. Pochylony na bok i zgięty wpół tak, że czasami jego głowa była niżej niż kolana, spał całą drogę. Również wyglądał na strasznie zaniedbanego. Stała przy nim sporych rozmiarów torba, w której widziałem jakieś szmaty, butelki, papiery. Moją uwagę zwróciły zwłaszcza jego brudne dłonie z nienaturalnymi zgrubieniami tam, gdzie zginają się palce. Ewidentny znak jakieś choroby kości i stawów. Chłopak od czasu do czasu dostawał jakiś konwulsji na całym ciele. Przypuszczam, że był to dowód na zniszczenie organizmu przez alkohol bądź narkotyki. Patrzyłem na tego chłopaka, od czasu do czasu zerkając w stronę siedzącego nieopodal  kloszarda, i czułem się bezradny. Smutny i bezradny. Oczywiście, część z podobnych im nieszczęśników sama doprowadziła się do takiego stanu, dokonując określonych wyborów życiowych, trudno więc, wbrew temu, co mówią niektórzy zagorzali wrogowie kapitalizmu i utopijni zwolennicy społecznego egalitaryzmu, obwiniać za to całe społeczeństwo. Tym niemniej nie mogę wewnętrznie pogodzić się z tym, że w tym samym czasie, gdy jedni szukają w koszach na śmieci czegoś do jedzenia i idą potem spać gdzieś na obrzeżach Central Parku, na schodach budynków, na zapleczu sklepów, drudzy udają się na kolację do Per Se, Masa, Alain Ducasse i za samą tylko butelkę dobrego wina, np. Le Pin czy Salon Blanc de Blanc, płacą ponad 1000 dolarów, a czasami znacznie więcej. Miasto Nowy Jork to także miasto tego typu kontrastów. Dla jednych to idealne miejsce do życia, robienia kariery, zażywania ziemskich rozkoszy, dla innych to codzienna walka o przetrwanie, to zmaganie się z biedą, samotnością, uzależnieniami, z brakiem jakichkolwiek perspektyw na lepsze jutro. O tym tez warto pamiętać, gdy myśli się o Nowym Jorku jako o wielkiej, wspaniałej metropolii.

wtorek, 4 grudnia 2012

Antynostalgia

Dzisiaj w Nowym Jorku była piękna, ciepła, słoneczna pogoda. Wybrałem się więc po południu na spacer ulicą Broadway, wpadając po drodze do kilku księgarń, by swoim zwyczajem przejrzeć ileś tam książek, głównie z dziedziny filozofii, historii i nauk politycznych. Nie obeszło się też bez wizyty w Starbucksie i wypicia kubka kawy z dodatkiem spienionego mleka, którą to kawę Amerykanie, idąc za przykładem Włochów, nie wiedzieć czemu również nazywają „cappuccino” (cappuccino w papierowym kubku – słyszał ktoś o takim dziwactwie?). Miałem właśnie, z braku Wall Street Journal,  zabrać się za lekturę New York Timesa, gdy nagle coś mi się przypomniało. Zapytałem sąsiada o godzinę. Była 14.30. W Polsce była więc 20.30. „To oznacza – pomyślałem – że księża z parafii św. Franciszka w Warszawie są właśnie na tzw. kolędzie, która się dzisiaj rozpoczęła”. Nie będę ukrywał, że na myśl o tym fakcie nostalgia mnie jednak nie ogarnęła. Przez moment poczułem nawet pewien rodzaj współczucia dla moich braci w kapłaństwie, bo choć w czasie wizyty duszpasterskiej zdarzają się chwile przyjemne, choć jest okazją do spotkania wielu ciekawych i sympatycznych osób, to jest ona zarazem bardzo trudnym rodzajem posługi, czasami również męczącym i niosącym sporo upokorzeń. Wiem, drodzy przyjaciele, co was czeka. Cóż, nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Kiedy jedni ciężko pracują, inni w tym czasie piją cappuccino i czytają New York Timesa. Tak bywa. Z tą ostatnią myślą pojawił się we mnie nawet pewien mały wyrzut sumienia, uczucie to jednak szybko ustąpiło miejsca może nie uldze, ale swego rodzaju wdzięczności dla Opatrzności, że daje mi w tym roku odpocząć i skupić się na innych sprawach. Poza tym, jeśli się nic w międzyczasie nie zmieni, to za rok o tej porze dołączę z nową energią do wspólnoty „kolędowników”. Ufam, że księża w parafii przyjmą tę deklarację jako pocieszającą i dodającą otuchy. Mam zresztą cichą nadzieję, że moja nieobecność pozwoli księżom jeszcze bardziej docenić mój skromny wkład w odciążanie ich co roku w tym dość męczącym obowiązku, wszak ile cię trzeba cenić, ten się tylko dowie, kto cię stracił, choćby tylko na jeden rok. Tak więc, drodzy kapłani, głowa do góry! Za rok wszystko wróci do normy i będzie lżej, chyba że ksiądz proboszcz zdecyduje się na wprowadzenie zwyczaju panującego w Kościele amerykańskim. Amerykanie bowiem w ogóle nie znają zwyczaju chodzenia księży po domach i uważają go raczej za dziwny, co, wziąwszy pod uwagę ich przywiązanie do prywatności, można uznać za dość zrozumiałe. Parafie bynajmniej nie cierpią na tym finansowo, bo wierni składają datki w kopertach przy innej okazji, przynosząc je do kościoła w ramach „fundraiser” albo tzw. „fund-raising campaign”, i są przy tym hojni. W efekcie księża są tutaj generalnie mniej zestresowani i mniej zmęczeni. Tego im można zazdrościć. Ale, muszę wyznać, że i tak wolę pracę w Polsce, i to mimo narastającego antyklerykalizmu, choć akurat wizyta duszpasterska nie należy może do tych najbardziej ulubionych zajęć duszpasterskich. Cóż, nie ma róży bez kolców.

sobota, 1 grudnia 2012

Rockefeller Center Christmas Tree

W środę wieczorem 28 listopada zapalono uroczyście światełka na choince przy Rockefeller Center. Ta uroczystość, na którą nie można się właściwie dostać z powodu tłumu gości i turystów, oficjalnie rozpoczyna w Nowym Jorku sezon świąteczny. Sama choinka, rozświetlona 5000 tysiącami światełek, należy bez wątpienia do najsłynniejszych drzewek bożonarodzeniowych w USA. Choć pewnie będę miał jeszcze okazję pojawić się w okolicach Rockefeller Center bliżej Bożego Narodzenia, choćby ze względu na Katedrę św. Patryka, która jest po sąsiedzku i którą należałoby w czas świąteczny nawiedzić, to postanowiłem już dzisiaj udać się na spacer, by zobaczyć świąteczny wystrój Manhattanu. Miałem nadzieję, że może w piątek wieczorem nie będzie zbyt dużo chętnych, by oglądać świąteczne dekoracje. Oczywiście bardzo się myliłem. Przy samym Rockefeller Center dzikie tłumy turystów z aparatami fotograficznymi w dłoniach. Trudno było dopchać się nieco bliżej, ale jakoś udało mi się przedrzeć i zrobić kilka fotek, z których trzy zamieszczam, żeby dać namacalny niemal dowód, że tam byłem, choć nie czuję się tym faktem jakoś szczególnie dowartościowany, być może dlatego, że nie lubię sprowadzania pięknych i głębokich świat Bożego Narodzenia jedynie do (często wypranego z jakiejkolwiek duchowości) folkloru, świecidełek i taniej komercji. Pocieszające jest jednak to, że choć tłumy podziwiały choinkę, w czym rzecz jasna nie widzę nic złego, to nie mała ilość osób modliła się także w pobliskiej katedrze. Podoba mi się zresztą to, że jest ona długo otwarta, chyba właśnie ze względu na turystów, którzy tę część Manhattanu odwiedzają najczęściej wieczorem. Szkoda tylko, że jej fasada jest zasłonięta z powodu trwających prac renowacyjnych. Mam nadzieję, że przed moim powrotem do kraju będę mógł zobaczyć ją z zewnątrz w całej jej okazałości. To by było na tyle. Życzę wszystkim dobrze przeżytego czasu Adwentu. Całe nasze chrześcijaństwo, nawet więcej: całe człowieczeństwo, to oczekiwanie, to tęsknota za ostatecznym spełnieniem. Niech się ona w was ożywia i pogłębia.

 




Jeden z aniołów przy RC Promenade

wtorek, 27 listopada 2012

Zdradzieckie oliwki

Dzień dzisiejszy trudno będzie zaliczyć to tych dobrych, radosnych i bezproblemowych. Za oknem pogoda kiepska. Jest dość ponuro, zimno, wieje wiatr i pada mokry śnieg. Można popaść w stan depresjopodobny.  A ja mam dodatkowe powody. Wczoraj coś mnie podkusiło i godz. 22.30 polazłem do kuchni, by starym, niedobrym zwyczajem coś zjeść przed pójściem spać, mimo że już dawno postanowiłem, że po 6 wieczorem nie będę nic jadł. Złamałem jednak (i nie po raz pierwszy, niestety) obietnicę złożoną samemu sobie i zjadłem pół słoika oliwek. Niestety, okazały się zepsute. Trochę nawet to czułem, ale zignorowałem sygnały smakowe, które mnie o tym informowały. W efekcie zatrucia przeżyłem tutaj najgorszą noc od dnia mojego przyjazdu. Nie zmrużyłem oka, bo tak mnie bolał żołądek. Nad ranem wreszcie cały mój wczorajszy posiłek został zwrócony przy akompaniamencie odgłosów, które ktoś postronny mógłby zinterpretować jako niemal agonalne konwulsje. Bałem się, że proboszcz się obudzi i wezwie pogotowie, ale dziś rano twierdził, że nic nie słyszał. Kiedy zwlokłem się z łóżka o godz. 8.30 byłem cały obolały. Bolały mnie brzuch, głowa i mięśnie. Do Mszy św., którą odprawiłem o 12.10 jakoś nieco wydobrzałem, choć nadal boli mnie głowa i czuje dziwne „ćmienie” w żołądku. Oczywiście moje bóle żołądkowe to nic w porównaniu z cierpieniem tylu ludzi, ale przy tej okazji po raz kolejny uświadomiłem sobie ową metafizyczną prawdę o człowieku jako istocie w gruncie rzeczy słabej i kruchej. Miał rację Pascal, gdy pisał, że człowiek to trzcina kołysząca się na wietrze i że „nieco mgły, kropla wody starczy, by go zabić”. Po dzisiejszej nocy dodałbym do tego: i parę zepsutych oliwek. Co prawda Pascal uważał, że człowiek, choć jest tylko trzciną, jest jednak trzciną myślącą, dzięki czemu może wznosić się ponad materialne uwarunkowania. Problem w tym, że był on swego czasu uczniem Kartezjusza, który twierdził, że dusza i ciało w człowieku to dwie całkowicie odrębne substancje. Tak więc, kiedy cierpi ciało, nasza myśl pozostaje całkowicie tym cierpieniem nie uwarunkowana. Moje nocne przeżycia pokazały, że miał jednak rację św. Tomasz z Akwinu, twierdząc, że człowiek to jednak jedność substancjalna. Kiedy cierpi ciało, na duszy również się to odbija. Nie byłem zdolny w nocy do żadnego myślenia, poza myśleniem o tym, by moje bóle żołądkowe się wreszcie skończyły. I tak to cud, że piszę te słowa. Trochę nawet zapomniałem, że nie czuje się zbyt dobrze. Mam nadzieję, że już niedługo efekty zatrucia znikną całkowicie i będę mógł wreszcie normalnie funkcjonować, także coś zjeść, bo na razie wypiłem rano tylko zimną wodę, a po Mszy herbatę z rumianku (szukałem mięty, ale nie znalazłem). Nie jestem pewny, czy akurat rumianek jest dobry na zatrucia pokarmowe, bo jak go wypiłem, to nawet przez chwilę poczułem się gorzej. W każdym razie starożytni mieli trochę racji w tym, gdy twierdzili, że „w zdrowym ciele, zdrowy duch”, choć bywa i tak, że jedyną drogą do uzdrowienia ducha, jest choroba ciała, o czym mogłem parę razy się przekonać na podstawie świadectwa tych, którzy mimo choroby pogłębili swoją więź z Bogiem. Cóż, należałoby ten wpis zakończyć słowami: „Dzięki Ci, Boże, że przypomniałeś mi dzisiaj, jak słabą i kruchą jestem istotą”. Św. pamięci ks. Jerzy Chowańczak, mój ojciec duchowy z seminarium, mawiał, że gdyby miał wybór, czy zostać świętym męczennikiem, czy świętym wyznawcą, to wolałby raczej to drugie (Bóg chciał jednak nieco inaczej, bo ostatnie miesiące życia ks. Jerzego to czas wielkiego cierpienia). Ja też bym tak wolał. Może po prostu powinienem dbać o zdrowie? Zdaje się, że nakazuje to 5 przykazanie. Cóż, mądry Polak po szkodzie, chociaż w moim przypadku, tego typu „post-mądrość” bywa krótkoterminowa, niestety.

sobota, 24 listopada 2012

Thanksgiving

Ostatnio nie miałem wiele czasu na pisanie (trochę mi się też nie chciało), ale dziś mam go trochę więcej, zatem parę słów o tym, co działo się w kilku poprzednich dniach. Otóż po raz pierwszy dano mi było przeżyć Dzień Dziękczynienia, które to święto obchodzone w jest Stanach Zjednoczonych Ameryki w czwarty czwartek listopada. Jest to najważniejsze święto w USA. Stanowi ono okazję do rodzinnych spotkań. Dlatego w wigilię tego święta mamy do czynienia z tłumami ludzi, którzy różnymi sposobami przemieszczają się po całym kraju. Miałem okazję przekonać się o tym w środę, kiedy ok. godz. 16.00 wracałem z Greenpoint do siebie na Manhattan. Musiałem przesiąść się na Times Square z pociągu nr 7 do pociągu nr 1. Ale zanim w końcu mi się to udało, byłem zmuszony w międzyczasie przepuścić aż trzy pociągi, do których nie można było wsiąść z powodu tłumu ludzi tłoczących się na peronie. Po raz pierwszy zresztą jechałem w tak zatłoczonym przedziale. I po raz pierwszy też zaobserwowałem parę incydentów, które pokazały, że Amerykanie potrafią być nerwowi. Dzień Dziękczynienia rozpoczął się dla mnie Mszą św., którą razem z proboszczem odprawiliśmy w naszym kościele o godz. 9.00 rano. Była to Msza dwujęzyczna: amerykańsko-hiszpańska, ponieważ w naszej parafii mieszka wielu emigrantów z Ameryki Łacińskiej, głównie z Puerto Rico i Dominikany. Język hiszpański jest dość bliski włoskiemu, więc łatwo nauczyłem się pieśni „Damos gracias al Señor”, którą zaśpiewaliśmy na koniec Mszy. 

Jedna z żydowskich willi
Po południu wraz z moją siostrą udaliśmy się domu Marka i Marty. Najpierw zjedliśmy to, co przygotowała Marta (nie był to jednak tradycyjny indyk, bo jego przygotowanie jest niestety dość czasochłonne), a więc: pieczoną rybę, sałatkę z grillowanych warzyw, sałatkę „normalną” z sałaty, pomidora itd., oraz sałatkę, którą zrobiła moja siostra. Potem poszliśmy na spacer. Zwiedzaliśmy okolicę zamieszkałą głównie przez zamożne rodziny żydowskie. Podziwialiśmy zwłaszcza ich wille, które, według Marka, są warte średnio 5-7 milionów dolarów, a niekiedy znacznie więcej. Przed każdym z tych domów stały, rzecz jasna, bardzo dobre samochody. Przyjemnie się spacerowało, bo wieczór był bardzo pogodny i jak na tę porę roku dosyć ciepły. Po powrocie ze spaceru wypiliśmy herbatę, zjedliśmy ciasto dyniowe, potem owoce. Opuściliśmy gościnne mieszkanie Marty i Marka ok. godz. 9 wieczorem. Podróż powrotna zajęła mi ponad godzinę. Miałem dobry humor, który nieco mi się posuł, kiedy uświadomiłem sobie, że zostawiłem u Marka i Marty swoją komórkę, której używam tutaj jako budzika. Ponieważ następnego dnia rano miałem Mszę św., bałem się, że się nie obudzę na czas. Na szczęście tak się nie stało. Piątek po Dniu Dziękczynienia nazywa się tu „Black Friday” (czarny piątek). Jest to dzień, w którym wielu Amerykanów robi zakupy. Całe ich tłumy przewalają się w tym dniu w różnych sklepach. Byłem wczoraj w pobliżu słynnego Macy's Herald Square, który jest podobno największym kompleksem handlowym na świecie. Umówiłem się ze znajomymi w Starbucksie na rogu 6 Avenue i 31 Street. Zanim tam jednak dotarłem, z trudem musiałem wpierw przeciskać się przez tłumy przechodniów, którzy wchodzili bądź wychodzili z tego sklepu. Dało mi to wyobrażenie, czego mogę się spodziewać w czasie przedświątecznym w Nowym Jorku. Dekoracje świąteczne, których jest coraz więcej i z których Nowy Jork słynie, pokazują, że właśnie zaczyna się w tym mieście wielki okres gorączkowej i nieokiełznanej konsumpcji. Tylko niewielu konsumentów pomyśli w tym czasie, że nie samym chlebem żyje człowiek. Dla większości z nich Boże Narodzenie to tylko kulturowa tradycja, z którą nie wiążą religijnego bądź duchowego znaczenia. Zdaje się, że i w Polsce zaczyna być podobnie.

sobota, 17 listopada 2012

Mary Ann Glendon

Wspomniałem kiedyś, że mam zamiar napisać książkę o kilku czołowych myślicielach katolickich, należących do nurtu konserwatywnego, którzy są ważnymi i aktywnymi uczestnikami debat światopoglądowych, jakie toczą się w społeczeństwie amerykańskim. Uznałem, że dobrze by było, gdyby polski czytelnik poznał ich poglądy, choćby po to, by znać argumenty, jakimi można posłużyć się w dyskusjach z naszymi rodzimymi zwolennikami areligijnego postępu i niczym nieskrępowanej wolności. Pomyślałem więc, że, tytułem wstępu, przybliżę co jakiś czas czytelnikom niniejszego bloga tych autorów, zamieszczając parę słów na temat ich życia i głoszonych opinii. Jedną z tych postaci jest Mary Ann Glendon.


Mary Ann Glendon – profesor prawa na Harwardzie, była ambasador USA przy Stolicy Apostolskiej, przez wiele lat bliska współpracowniczka Jana Pawła II, długoletni prezes Papieskiej Akademii Nauk Społecznych, członek komisji władz federalnych Stanów Zjednoczonych ds. monitorowania wolności religijnej za granicą, członek Prezydenckiej Rady ds. Bioetyki, laureat wielu międzynarodowych prestiżowych nagród i wyróżnień – to postać wyjątkowa niemal pod każdym względem. Jest przede wszystkim wybitnym naukowcem, zawodowo zajmującym się kwestiami prawnymi, zwłaszcza porównawczym prawem konstytucyjnym, uregulowaniami dotyczącymi rodziny, w tym kwestią rozwodów i aborcji. Jej dorobek naukowy liczy kilkadziesiąt pozycji książkowych, kilkaset artykułów, mnóstwo wystąpień na konferencjach i sympozjach. Jest też ona bardzo cenioną wykładowczynią, darzoną szacunkiem przez studentów. Jest uważną i przenikliwą obserwatorką życia społecznego i politycznego. Nie boi się zabierać głosu w sprawach kontrowersyjnych. Czyni to w czasie spotkań na uczelniach, konferencjach, sympozjach, ale także na spotkaniach w kościołach, w licznych wywiadach radiowych, telewizyjnych i prasowych. Jest stałą współpracowniczką ekumenicznego pisma „First Things”. Publikuje w takich znanych gazetach jak The Wall Street Journal. W jej przypadku żaden gorset politycznej poprawności nie ma zastosowania. Zawsze jednak wypowiada się z wielką kulturą osobistą i szacunkiem dla swoich rozmówców, także dla tych, którzy są jej adwersarzami. Jest nie tylko nieprzeciętnie inteligentna, lecz także bardzo ciepła i serdeczna. Po raz pierwszy świat usłyszał o niej w roku 1995, kiedy przewodniczyła delegacji watykańskiej na międzynarodowej konferencji poświęconej prawom kobiet, która odbywała się w Pekinie. Sprzeciwiła się wówczas stanowczo propozycji, by uznać prawo do aborcji za uniwersalne prawo kobiet, a także temu, by antykoncepcja została uznana za główne i jedynie narzędzie regulacji urodzin. Jej inteligencja, erudycja, kultura osobista, niemal arystokratyczna dystynkcja nie pozbawiona jednak kobiecego wdzięku robiły na delegatach wielkie wrażenie, także na tych, którzy nie podzielali jej punktu widzenia. Po raz drugi zrobiło się o niej głośno, gdy została wybrana przez University of Notre Dame w 2009 roku laureatem prestiżowej nagrody Medal Laetare. Mary Ann Glendon odmówiła jednak jej przyjęcia z powodu zaproszenia prezydenta Baraka Obamy do wygłoszenia przemówienia na zakończenie roku akademickiego i przyznania mu tytułu doktora honoris causa. W związku z radykalnie proaborcyjną polityką prezydenta Obamy, Mary Ann Glednon uznała decyzję Notre Dame za stojącą w jawnej sprzeczności ze stanowiskiem amerykańskich biskupów, którzy apelowali do katolickich instytucji, by nie przyznawać nagród i żadnych wyróżnień tym uczestnikom życia publicznego, którzy działają wbrew podstawowym zasadom moralnym, które Kościół promuje i których stara się bronić. Mary Ann Glendon uznała również, że uczelnia, przyznając jej nagrodę, próbuje w ten sposób zbalansować swoją mało fortunną decyzję o uhonorowaniu w tym samym dniu Baraka Obamy, która to decyzja wzbudziła wiele kontrowersji i głośno wyrażanych sprzeciwów. Większość dostrzegła wówczas w postawie Mary Ann Glendon konkretny przejaw jej spójności ideowej. Bardzo dobitnie pokazała, że postawa wyrażająca się w powiedzeniu „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek” jest nie do pogodzenia z nauczaniem Jezusa, który mówił: „Wasza mowa niech będzie: tak, tak lub nie, nie”. Czytam właśnie jej najnowszą książkę „The forum and the Tower”, w której porusza w bardzo ciekawy sposób relację między polityką a teorią polityki. Zadziwia mnie, że jak do tej pory, poza jednym esejem na temat nowego feminizmu, nie ukazało się w Polsce tłumaczenie żadnej z jej książek, choć niektóre stały się publicystycznymi wydarzeniami i weszły do kanonu lektur choćby z zakresu teorii praw człowieka jak na przykład książka: „A World Made New: Eleanor Roosevelt and the Universal Declaration of Human Rights”. Kto chciałby mieć jakąś próbkę jej inteligencji, elegancji i serdeczności, które mimo jej wieku (ma obecnie 74 lata) nadal tak mocno i pięknie odzwierciedlają jej bogatą osobowość, zachęcam do obejrzenia jakiegoś jej wystąpienia, które można obejrzeć choćby w serwisie Youtube, na przykład tutaj lub tutaj.

czwartek, 15 listopada 2012

Times Square

Miałem dzisiaj wolny dzień, więc postanowiłem kontynuować przerwaną przez sztorm Sandy realizację mojego planu, by przynajmniej jeden dzień w tygodniu poświęcić na zwiedzanie miasta. Dzień był wyjątkowo piękny, słoneczny, bez żadnej chmury na niebie. Powietrze z rana (była godzina 10.00, gdy wyruszyłem w drogę, przyjmijmy jednak, że był to jeszcze poranek) było więcej niż rześkie. Dzisiaj wędrowałem ulicą Broadway od 72 przecznicy do 14. Jest to jej najbardziej „turystyczny” odcinek, z jakim każdy odwiedzający nowojorską metropolię turysta nie może się nie zapoznać. Najpierw dotarłem do Columbus Circle przy 59 St. Można stąd pójść na spacer do Central Parku albo podziwiać kolejny wieżowiec zbudowany przez Donalda Trumpa. Ponieważ nieco zmarzłem, jako że zamiast kurtki włożyłem na siebie mój polar, postanowiłem rozgrzać się ciepłą kawą zakupioną oczywiście w Starbucks Coffee. Usiadłem wygodnie i popijając całkiem niezłe cappuccino zanurzyłem się w lekturze The Wall Street Journal. Przypomniały mi się dobre czasy mojego rocznego, „doktoranckiego” pobytu w mieście Pistoia we Włoszech. Moim stałym, niemal codziennym rytuałem była wtedy poranna wizyta w barze San Vitale na rogu Corso Antonio Gramsci i Via Della Madonna, gdzie wypijałem filiżankę cappuccino i zjadałem dwa rogaliki. Gazetą, którą w międzyczasie czytałem, było Corriere Dello Sport. Byłem wówczas zagorzałym kibicem klubu piłkarskiego Lazio Roma, dlatego z wielkim zaangażowaniem śledziłem poczynania takich graczy jak Salas, Vieri, Nesta, Mihajlović i wielu innych. Zamiana włoskiej sportowej gazety na poważny opiniotwórczy amerykański dziennik, w którym można przeczytać wiele komentarzy autorów raczej konserwatywnych, takich na przykład jak Peggy Noonan, to, przyznacie chyba, zmiana na lepsze. W każdym razie, po wypiciu cappuccino, zjedzeniu ciastka „apple fritter” i po przeczytaniu o tym, co Peggy Noonan ma do powiedzenia republikanom po porażce ich kandydata w wyborach prezydenckich, opuściłem całkiem sympatyczny lokal Starbucks Coffee i nieśpiesznie ruszyłem w dalszą drogę. Wkrótce dotarłem do samego serca Manhattanu, gdzie Broadway przecina się z 7 Aleją, czyli do Times Square, który to plac mieści między 47 a 42 przecznicą. To miejsce jest mekką turystów. Szczególnie imponująco wygląda ono nocą, gdy rozświetla je mnóstwo świateł i reklam. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze na początku lat 90 było to jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc w mieście. Mieściły się tutaj sex shopy, kwitła prostytucja i handel narkotykami. Dzięki działaniom Rudego Giulianiego, który był burmistrzem Nowego Jorku w latach 1994-2001, Big Apple (takim dziwnym nieco przydomkiem nazywają Amerykanie Nowy Jork) stał się najbezpieczniejszym miastem spośród 25 największych miast Ameryki. Bezwzględna walka z przestępczością przyniosła znakomite efekty. Zyskał zwłaszcza Times Square. Dziś jest to miejsce bardzo bezpieczne (trzeba jednak uważać na kieszonkowców), znane z tego, że znajduje się w samym środku dzielnicy teatralnej i stanowi centrum przemysłu rozrywkowego. Tutaj w budce Times Square Center TKTS można kupić za połowę ceny niesprzedane bilety do któregoś z licznych teatrów na spektakl, który odbywa się w dniu zakupu. Przed budką zawsze stoi długa kolejka turystów. Tak było i tym razem. Rzecz jasna ja w tej kolejce nie zamierzałem stanąć, raz, że cena, choć o połowa tańsza, i tak była jak dla mnie zbyt duża, dwa, że kupienie biletu do teatru na Broadwayu uznałbym za wyraz snobizmu z mojej strony, tym bardziej, że nie lubię robić niczego, tylko dlatego, że tak robią inni. Tak było też w Rzymie. Wbrew powszechnym turystycznym zwyczajom nie wrzucałem, na przykład, pieniążka do Fontanny Di Trevi lub nie wkładałem dłoni do Bocca Della Verita, i nie robiłem wielu innych rzeczy, które stanowiły rytuał każdego „normalnego”, szanującego się turysty. W Nowym Jorku również nie mam ochoty podążać owczym pędem za typowymi konsumentami turystycznych atrakcji. Tym niemniej muszę przyznać, że kiedy stanąłem przed słynnym muzeum figur woskowych Madame Tussauds, które mieści przy 42 St., zapragnąłem jednak to miejsce odwiedzić, i na dziś nie zniechęca mnie nawet cena za bilet wstępu (36 dolarów). Najwyżej kupię sobie jedną książkę mniej. Muszę się tam wybrać. Po co? Właściwie to sam nie wiem. Czasami można sobie pozwolić na odrobinę irracjonalizmu. Zresztą może niedługo stracę na to ochotę. No dobrze. Coś się za bardzo rozpisuję. Po opuszczeniu Times Square, podążyłem w dół Manhattanu. Po kilkunastu minutach dotarłem do Union Square. Jest to plac, gdzie 4 razy w tygodniu odbywa się targ produktów rolnych, tzw. Greenmarket. Można wówczas kupić świeże owoce i warzywa. Nie są tanie, ale są za to dobre. Po bokach placu znajduje się wiele sklepów, w tym słynny Paragon Sports, który jest największym w mieście sklepem z odzieżą sportową i nie tylko. Z placu poszedłem jeszcze w stronę Lower Manhattan. Dotarłem do 12 przecznicy i stamtąd postanowiłem wrócić do domu. Byłem już lekko zmęczony, a przede wszystkim głodny. Niestety, szybko tego głodu nie byłem w stanie zaspokoić, bo kiedy po półgodzinnej podróży metrem dotarłem w końcu, głodny i nieco obolały, do budynku plebanii, okazało się, że zapomniałem zabrać ze sobą klucza. Sekretarki w biurze parafialnym już nie było a ksiądz Rafferty gdzieś wybył. Postałem chwilę bezradny przed drzwiami i chcąc nie chcąc poszedłem do niedalekiej księgarni Barnes & Nobles mieszczącej się tuż obok Columbia University. Spędziłem tam ponad dwie godziny. I dobrze, bo znalazłem kilka ciekawych książek. Tak mnie zafrapowały, że aż zapomniałem o głodzie. Ale w końcu opuściłem księgarnię i z nadzieją ruszyłem do domu. Tym razem zdołałem wejść do środka. Była godzina 18.00 (w Polsce 24.00). Zjadłem zupę z puszki, którą wcześniej rzecz jasna podgrzałem, parę śledzi, jednego banana, jedną gruszkę, wypiłem puszkę coli dietetycznej i poszedłem do pokoju. Dzień uznałem za całkiem udany, choć trochę męczący.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Widoki z nad rzeki Hudson


Widok na New Jersey
Widok na Manhattan
Zachód słońca nad rzeką Hudson
Nieco inne ujęcie zachodu słońca nad rzeką Hudson

Powyższe zdjęcia zrobiłem dzisiaj podczas popołudniowego, a właściwie to już wieczornego spaceru. Najpierw wędrowałem wzdłuż ulicy Broadway aż do 72 przecznicy. Tutaj skręciłem w stronę Riverside Park i po chwili dotarłem do promenady nad rzeką Hudson, która (tj. promenada) ciągnie się przez parę kilometrów. Spacerowało po niej wielu ludzi. Pogoda była wręcz idealna: ani za zimno, ani za ciepło. Powietrze było rześkie. Na niebie żadnej chmurki. Akurat trafiłem na zachód słońca. Znikało ono powoli za horyzontem, nad New Jersey. Postanowiłem ten moment uchwycić obiektywem mojego aparatu, choć nie jest urządzeniem profesjonalnym. Poszedłem na sam koniec długiego mola i pstryknąłem parę fotek. Wiem, że to nie arcydzieła sztuki fotografowania, ale mi się na tyle podobają, że zapragnąłem je upublicznić. Oglądajcie więc i podziwiajcie piękne widoki z nad rzeki Hudson. Miejsce, skąd na nie patrzyłem, jest naprawdę dobre nie tylko do obserwacji, ale i do odpoczynku. Można sobie usiąść na ławce twarzą do rzeki i oddać się na jakiś czas lekkiej zadumie, a nawet kontemplacji. W każdym razie ja tak zrobiłem.

niedziela, 11 listopada 2012

Święto Niepodległości

Dzisiaj kolejna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości. Jestem w tej chwili poza krajem, w dalekiej Ameryce. Pójdę być może po południu pod pomnik Jagiełły w Central Parku, tym bardziej, że w Nowym Jorku jest piękna, słoneczna pogoda. W ten sposób będę łączył się z moim krajem i z moimi rodakami, którzy dzisiaj w różny sposób, także w modlitwie, dają wyraz swojemu patriotyzmowi, na przekór tym, dla których samo to słowo jest niemal równoznaczne z nacjonalizmem, którzy są gotowi twierdzić, jak uczynił to swego czasu nasz obecny premier, że „polskość to nienormalność”. W Warszawie odbywają się dzisiaj trzy marsze. Pierwszy z nich został zorganizowany przez organizacje skrajnie lewackie. Część uczestników tego pochodu idzie z zakapturzonymi głowami. Niektórzy niosą transparenty, na których widnieją sformułowane ordynarnym językiem antypatriotyczne hasła. Dla nich Polska Piłsudskiego, a zwłaszcza Polska Dmowskiego, to kraj faszystowski, i faszystami są ci wszyscy, którzy pamięć o takiej Polsce kultywują. Wczoraj emanacja tego typu myślenia znalazła wyraz w wypowiedzi posła Palikota, dla którego Roman Dmowski to po prostu "faszysta, hitlerowiec i antysemita". Smutno mi, że i tacy Polacy są wśród nas. Drugi marsz zorganizował nasz obecny prezydent. Biorą w nim udział przedstawiciele władzy, politycznego i kulturalnego establishmentu, także niektórzy przedstawiciele hierarchicznego Kościoła z kardynałem Nyczem na czele. Ten oficjalny marsz, mimo propagowania go przez mainstreamowe media, zgromadził jedynie kilka tysięcy ludzi. Jest jakiś smutny, mało biało-czerwony. Osobiście, nawet gdybym został na niego zaproszony, nie wziąłbym w nim udziału. Staram się unikać, gdy wypowiadam się publicznie, a mój blog jest takim miejscem, wyraźnych deklaracji politycznych, jednak nie mogę w tym miejscu ukryć, że prezydent Komorowski nie wzbudza we mnie zaufania, choć szanuję demokratyczny wybór Polaków, którzy powierzyli mu tak zaszczytną funkcję. Trudno mi bowiem puścić w niepamięć jego słowa wypowiedziane przez niego pod adresem swego poprzednika, Lecha Kaczyńskiego, zwłaszcza te: "jaki prezydent, taki zamach". Mój sprzeciw i niesmak wzbudziły we mnie jego słowa na temat katastrofy w Smoleńsku, wypowiedziane niedługo po tym tragicznym wydarzeniu, że "sprawa jest arcyboleśnie prosta", w których to słowach sugerował wyłączną winę polskich pilotów. Śledztwo, nawet to oficjalne, pokazało, że sprawa nie jest aż tak prosta, jak chciałby w to wierzyć obecny lokator Belwederu. Mam do niego żal, że swoją dość arbitralną decyzją w sprawie krzyża smoleńskiego sprowokował zajścia na Krakowskim Przedmieściu, nigdy nie odcinając się od organizatorów, chwilami ordynarnego i chamskiego, antyklerykalnego happeningu. Najbardziej jednak stracił w moich oczach wówczas, gdy jeszcze jako marszałek sejmu, zaatakował na antenie radiowej papieża Benedykta XVI po jego wystąpieniu w Ratyzbonie, przyłączając się do chóru uczestników antypapieskiej nagonki i histerii. Był to żałosny występ. Oto kilka powodów, dla których nie po drodze byłoby mi dzisiaj z prezydentem Komorowskim. Ale miałbym problem także z trzecim marszem, organizowanym dzisiaj, jak co roku, przez środowiska niezależne i niepodległościowe. Podobnie jak Piotr Zaremba mam dużo sympatii dla uczestników tego marszu, tym bardziej, że bierze w nim udział wielu moich znajomych, jednak mam też spory dystans wobec motywacji politycznych, którymi kieruje się część jego organizatorów. W dużej mierze jest to marsz naprawdę oburzonych, wściekłych na obecną władzę. Niezależnie od tego, że tego typu emocje, manifestowane także w okrzykach i na transparentach, są w jakimś stopniu zrozumiałe, to jednak sprawiają one, że marsz przestaje być manifestacją wyłącznie patriotyczną, a staje się głównie demonstracją polityczną. Dla zwolenników obecnej władzy to raczej woda na młyn. Starcia z policją, o których właśnie czytam w Internecie i o których wiem, że są w większości sprowokowane przez zwykłych zadymiarzy, także tych posiadających legitymację naszych tajnych służb, tylko dostarczają amunicji tym, dla których patriotyzm to przejaw skrywanego nacjonalizmu i szowinizmu, albo nawet faszyzmu, o czym od paru lat próbuje nas przekonać środowisko Gazety Wyborczej i Krytyki Politycznej. Tak naprawdę, gdybym miał dzisiaj jakiś wybór i mógł wybrać, w którym marszu wziąć udział, to chyba wolałbym znaleźć się we Wrocławiu, gdzie, jak czytam, została zorganizowana Radosna Parada Niepodległości, która zgromadziła zgromadziła tysiące wrocławian. Ulicami stolicy Dolnego Śląska przeszedł biało-czerwony rozśpiewany pochód uczniów szkół podstawowych, gimnazjów i liceów. W marszu wzięli udział także harcerze, kombatanci, przedstawiciele służb mundurowych i władz. Przebrani na biało-czerwono uczniowie śpiewali patriotyczne pieśni, skandowali hasła m.in. „Kocham Cię, Polsko”,  „Nie ma wolności bez niepodległości” oraz „Solidarność”. Szczególnie hasło „Kocham Cię, Polsko”, wykrzyczane na głos przez młodych demonstrantów, przypadło mi do gustu. Tych, dla których Polska to nienormalność, którzy po raz kolejny chcieliby, byśmy się bili w piersi za nasze mniej lub bardziej wyolbrzymione winy, jak ostatnio reżyser filmu „Pokłosie”, takie słowa muszą drażnić. Ale ja się z tym hasłem w pełni utożsamiam, i choć wiele rzeczy w moim kraju mi się nie podoba, choć budzi mój sprzeciw sposób uprawiania polityki, i to nie tylko przez tych, którzy reprezentują dziś szeroko rozumiany obóz władzy, choć bolą mnie zachodzące w nim zmiany obyczajowe, choć przerażenie budzi we mnie szerzący się materializm i hedonizm, zwłaszcza w kręgach, które chcą uchodzić za naszą elitę, choć z niedowierzaniem obserwuję, jak wielu moich rodaków bezkrytycznie pochłania serwowaną im w środkach masowego przekazu medialną sieczkę, to jednak chcę dzisiaj również napisać, mimo że zabrzmi to nieco patetycznie: Tak, ja też kocham Cię, Polsko!

środa, 7 listopada 2012

I po wyborach

W Nowym Jorku od rana fatalna pogoda: wieje silny wiatr, pada deszcz i jest zimno. Trochę jakby dostosowała się do nastrojów tych, którzy oczekiwali na inny wynik wyborów prezydenckich. Nie jest on jednak jakimś wielkim zaskoczeniem, wielu komentatorów życia politycznego raczej się go spodziewało, niektórzy tylko spośród nich, reprezentujący nurt konserwatywny, liczyli na to, że może jednak w decyzjach wyborców przeważą względy przede wszystkim merytoryczne. Tymczasem znów ogromna większość Afro-Amerykanów (4 lata temu było to aż 95%) zagłosowała za obecnym prezydentem. W ten sposób zaprezentowali w praktyce (choć zapewne nie wszyscy) rasistowskie w gruncie rzeczy preferencje swoich decyzji, i nie zawsze był to rasizm „pozytywny” a więc trochę taki à rebours, z którym mamy do czynienia w przypadku głosowania za danym kandydatem ze względu na to, że posiada on ten sam kolor skóry –  nie jeden raz bowiem dał o sobie znać także rasizm „negatywny”, ponieważ odniosłem wrażenie, po wysłuchaniu wywiadów ze zwykłymi wyborcami, że wielu Afro-Amerykanów głosowało przeciwko Romneyowi głownie ze względu na to, że jest biały (albo, że jest bogaty), a więc, że "nie jest nasz", mimo że w sferze wartości moralnych jest on bliższy wielu czarnym obywatelom Ameryki niż prezydent Obama znany z forsowania bardzo liberalnych ustaw obyczajowych. Podobną postawę, w mniejszym jednak stopniu, prezentują Latyno-Amerykanie, choć przecież większość z nich to katolicy, a więc teoretycznie powinni popierać tego kandydata, które sprzeciwia się aborcji, redefiniowaniu pojęcia rodziny, legalizowaniu małżeństw homoseksualnych itp. Moim zdaniem o porażce Romneya zdecydowała również bardzo zachowawcza postawa szefów partii republikańskiej, którzy za każdym razem boją się postawić na kandydata bardziej wyrazistego, przez co nominację zdobywa polityk dość przeciętny, mało charyzmatyczny, niezdolny do zaprezentowania porywającej i spójnej wizji programowej. Jestem ciekaw, czy kiedykolwiek kandydatem na prezydenta zostanie jakiś katolik, nienależący jednak do liberalnego skrzydła. Sam byłbym w stanie wskazać takie postacie z amerykańskiego życia publicznego, będące gorliwymi katolikami, które świetnie nadawałyby się na prawdziwych mężów stanu. Na razie funkcje prezydenta Stanów Zjednoczonych będzie sprawował przez kolejne cztery lata człowiek, w którym cała postępowa lewica, nie tylko ta amerykańska, pokłada nadzieję, że odeśle do lamusa historii tradycyjny model społeczeństwa opartego na takich filarach jak rodzina i religia. Myślę, jednak, że te nadzieje, inaczej niż w Europie, tak szybko jednak w USA się nie spełnią. 

P.S.  Muszę skorygować słowa o pogodzie w Nowym Jorku. Jest co raz gorzej. Właśnie zaczął padać śnieg!

wtorek, 6 listopada 2012

Wybory

Tekst tego postu pojawi się jeszcze w poniedziałek, ale większość zajrzy na ten blog we wtorek. Będę więc pisał tak, jakbyśmy w chwili, gdy piszę, mieli już w Nowym Jorku wtorek. Nie jest to bynajmniej zwykły wtorek, jaki zdarza się każdego tygodnia. W USA taki wtorek jak dzisiaj (zawsze jest to wtorek po pierwszym poniedziałku listopada) zdarza się raz na cztery lata i ma charakter szczególny, ponieważ jest to dzień wyborów prezydenckich. Dzisiaj w końcu rozstrzygnie się, prawdopodobnie, kto zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych na kolejną czteroletnią kadencję. Napisałem wyżej "prawdopodobnie", ponieważ sondaże pokazują, że nie ma pewności co do tego, który z kandydatów zdobędzie wyraźną przewagę. Być może na ogłoszenie zwycięzcy trzeba będzie zaczekać wiele dni, aż zostaną policzone dokładnie wszystkie głosy. Poza tym, formalnie rzecz biorąc, prezydenta wybiera kolegium elektorów, których jest dokładnie tylu, ilu jest członków Izby Reprezentantów, czyli 538. Obywatele decydują więc w głosowaniu o tym, który z kandydatów otrzyma głosy elektorskie przypisane do poszczególnych stanów. Elektorzy, dokładnie w poniedziałek po drugiej środzie grudnia, wybierają nowego prezydenta. Wygrywa ten kandydat, który uzyska większość bezwzględną, czyli  przynajmniej 270 głosów elektorskich. W tej chwili w kilku stanach, w tzw. "swing states", sytuacja jest bardzo nieprzewidywalna, bo obaj kandydaci mają podobne poparcie. Zapowiada się więc ciekawy wieczór. Nie ukrywam, że chciałbym, aby została przerwana skrajnie liberalna misja przebudowy społeczeństwa amerykańskiego prowadzona przez obecnego prezydenta i jego ludzi, choć z drugiej strony nie za bardzo wierzę w czyste intencje Romneya w odniesieniu do deklarowanego przez niego przywiązania do wartości konserwatywnych, nie mówiąc już o tym, że wielką nieufność budzi we mnie jego przynależność do Mormonów. Niezależnie jednak od wątpliwości, które budzi we mnie kandydatura Romneya (myślę, że wśród polityków partii republikańskiej znalazłoby więcej znacznie lepszych kandydatów na stanowisko głowy państwa), uważam, że dobrze by się stało dla kraju, gdy to on jednak wygrał (albo raczej gdyby przegrał Obama). Co mnie tutaj kilka razy zdumiało, to fakt, że wielu katolików popiera obecnego prezydenta (niedawno w czasie Mszy udzielałem komunii kobiecie, która miała przyczepioną plakietkę z podobizną Obamy), mimo że jest zwolennikiem skrajnie liberalnego podejścia do aborcji i homoseksualizmu. Wiele katolickich diecezji jest z nim obecnie w sporze sądowym, wprowadził bowiem prawo nakazujące wszystkim instytucjom, także religijnym, refundowanie pracownikom dostępu do antykoncepcji, w tym wczesnoporonnej. Episkopat amerykański nazwał to bez ogródek zamachem na wolność religijną. Dlatego dziwi mnie niezmiennie postawa niektórych duchownych, którzy także popierają obecnego prezydenta. Zdaje się, że należą do nich obaj księża, z którymi mieszkam, choć nie jestem tego tak do końca pewny. Wywnioskowałem to z kilku rozmów na tematy polityczne. Dla księdza Raffertego, na przykład, republikański kandydat na wiceprezydenta, Paul Ryan, to "skrajny konserwatysta". A przecież, choć jest on zadeklarowanym przeciwnikiem aborcji, dopuszcza jednak dwa wyjątki: w przypadku ciąży w wyniku gwałtu lub ciężkiej niepełnosprawności dziecka nienarodzonego. I to ma być skrajny konserwatyzm? W tym konkretnym przypadku to dla mnie raczej konserwatyzm dość połowiczny. Kolejna rzecz, która mnie zaskakuję w kończącej się już kampanii, to to, że zupełnie jej nie widać na ulicach. Dzisiaj byłem w samym centrum Manhattanu, przy Times Square, najpierw szedłem 7 Avenue, a potem 38 Street. Nigdzie nie widziałem nawet jednego plakatu wyborczego. Tak samo w metrze. Niczego, co przypominałoby o toczącej się kampanii. Na mieście gorączki przedwyborczej w ogóle się nie czuje. Kampania toczy się bowiem głównie w telewizji, w Internecie, w prasie. A najbardziej istotną drogą komunikacji z wyborcami są spotkania bezpośrednie, do  których dochodzi na różnych wiecach gromadzących rzesze zwolenników obu kandydatów. Ważnym elementem kampanii są też debaty telewizyjne. W tych wyborach miały one spore znaczenie, zwłaszcza pierwsza debata prezydencka, w której Obama wypadł bardzo słabo. Moim zdaniem ta debata pokazała jego prawdziwe oblicze. Kiedy nie jest odpowiednio przygotowany przez swoich piarowców, wypada kiepsko. Gdyby nie media, które w USA są w większości liberalne (skąd my to znamy) i ostentacyjne poparcie wielu ikon współczesnej popkultury, to Obama nie miałby najmniejszych szans na elekcję. Gremialnie popierają go również Afro-Amerykanie oraz imigranci, mimo że wielu z nich należy do konserwatywnych wspólnot religijnych. Niejeden protestancki pastor wypowiadał się bardzo krytycznie o obecnym prezydencie, nawołując do odrzucenia w głosowaniu jego kandydatury. Zdaje się jednak, że w tym wypadku solidarność rasowa bierze górę nad solidarnością ze względu na wspólnotę wartości. No cóż, wypada zakończyć ten wpis słowami Irvinga Berlina napisanymi w 1918 roku: 

While the storm clouds gather far across the sea,
Let us swear allegiance to a land that's free,
Let us all be grateful for a land so fair,
As we raise our voices in a solemn prayer.
God bless America,
Land that I love.
Stand beside her, and guide her
Through the night with a light from above.
From the mountains, to the prairies,
To the oceans, white with foam
God bless America, My home sweet home
God bless America, My home sweet home.