Ostatnio nie miałem wiele czasu
na pisanie (trochę mi się też nie chciało), ale dziś mam go trochę więcej,
zatem parę słów o tym, co działo się w kilku poprzednich dniach. Otóż po raz
pierwszy dano mi było przeżyć Dzień Dziękczynienia, które to święto obchodzone
w jest Stanach Zjednoczonych Ameryki w czwarty czwartek listopada. Jest to
najważniejsze święto w USA. Stanowi ono okazję do rodzinnych spotkań. Dlatego w
wigilię tego święta mamy do czynienia z tłumami ludzi, którzy różnymi sposobami
przemieszczają się po całym kraju. Miałem okazję przekonać się o tym w środę,
kiedy ok. godz. 16.00 wracałem z Greenpoint do siebie na Manhattan. Musiałem
przesiąść się na Times Square z pociągu nr 7 do pociągu nr 1. Ale zanim w końcu
mi się to udało, byłem zmuszony w międzyczasie przepuścić aż trzy pociągi, do których nie można było wsiąść z powodu tłumu ludzi tłoczących się na peronie. Po raz pierwszy zresztą jechałem
w tak zatłoczonym przedziale. I po raz pierwszy też zaobserwowałem parę
incydentów, które pokazały, że Amerykanie potrafią być nerwowi. Dzień Dziękczynienia
rozpoczął się dla mnie Mszą św., którą razem z proboszczem odprawiliśmy w
naszym kościele o godz. 9.00 rano. Była to Msza dwujęzyczna: amerykańsko-hiszpańska, ponieważ w
naszej parafii mieszka wielu emigrantów z Ameryki Łacińskiej, głównie z Puerto
Rico i Dominikany. Język hiszpański jest dość bliski włoskiemu, więc łatwo
nauczyłem się pieśni „Damos gracias al Señor”, którą zaśpiewaliśmy na koniec
Mszy.
Jedna z żydowskich willi |
Po południu wraz z moją siostrą udaliśmy się domu Marka i Marty. Najpierw
zjedliśmy to, co przygotowała Marta (nie był to jednak tradycyjny indyk, bo jego
przygotowanie jest niestety dość czasochłonne), a więc: pieczoną rybę, sałatkę z grillowanych
warzyw, sałatkę „normalną” z sałaty, pomidora itd., oraz sałatkę, którą zrobiła
moja siostra. Potem poszliśmy na spacer. Zwiedzaliśmy okolicę zamieszkałą
głównie przez zamożne rodziny żydowskie. Podziwialiśmy zwłaszcza ich wille,
które, według Marka, są warte średnio 5-7 milionów dolarów, a niekiedy znacznie
więcej. Przed każdym z tych domów stały, rzecz jasna, bardzo dobre samochody. Przyjemnie
się spacerowało, bo wieczór był bardzo pogodny i jak na tę porę roku dosyć
ciepły. Po powrocie ze spaceru wypiliśmy herbatę, zjedliśmy ciasto dyniowe,
potem owoce. Opuściliśmy gościnne mieszkanie Marty i Marka ok. godz. 9
wieczorem. Podróż powrotna zajęła mi ponad godzinę. Miałem dobry humor, który
nieco mi się posuł, kiedy uświadomiłem sobie, że zostawiłem u Marka i Marty
swoją komórkę, której używam tutaj jako budzika. Ponieważ następnego dnia rano
miałem Mszę św., bałem się, że się nie obudzę na czas. Na szczęście tak się nie
stało. Piątek po Dniu Dziękczynienia nazywa się tu „Black Friday” (czarny piątek).
Jest to dzień, w którym wielu Amerykanów robi zakupy. Całe ich tłumy przewalają
się w tym dniu w różnych sklepach. Byłem wczoraj w pobliżu słynnego Macy's Herald
Square, który jest podobno największym kompleksem handlowym
na świecie. Umówiłem się ze znajomymi w Starbucksie na rogu 6 Avenue i 31 Street.
Zanim tam jednak dotarłem, z trudem musiałem wpierw przeciskać się przez tłumy
przechodniów, którzy wchodzili bądź wychodzili z tego sklepu. Dało mi to
wyobrażenie, czego mogę się spodziewać w czasie przedświątecznym w Nowym Jorku.
Dekoracje świąteczne, których jest coraz więcej i z których Nowy Jork słynie,
pokazują, że właśnie zaczyna się w tym mieście wielki okres gorączkowej i nieokiełznanej konsumpcji. Tylko niewielu konsumentów pomyśli w tym czasie, że nie
samym chlebem żyje człowiek. Dla większości z nich Boże Narodzenie to tylko
kulturowa tradycja, z którą nie wiążą religijnego bądź duchowego znaczenia. Zdaje
się, że i w Polsce zaczyna być podobnie.