Ta tęsknota wpisana jest w strukturę ludzkiego ducha jako odblask jego
źródła. Człowiek bowiem, stworzony na obraz Boga, nosi w sobie echo
nieskończonej Miłości. Dlatego każda próba zaspokojenia tego głodu czymkolwiek
innym niż Tym, od którego pochodzi, nieuchronnie prowadzi do rozczarowania. Jak
cień nie może istnieć bez światła, tak miłość ludzka – oderwana od Miłości
absolutnej – traci swoją głębię i trwałość.
W codzienności ów głód objawia się na wiele sposobów – w spojrzeniach pełnych
oczekiwania, w cichych westchnieniach zanoszonych w samotności, w żartach,
które maskują lęk przed odrzuceniem, w bezsennych nocach, kiedy cisza bywa
cięższa niż krzyk, w marzeniach, które wciąż pozostają niespełnione. Doświadczając
tego głodu, nierzadko – zazwyczaj nieświadomie – żebrzemy o okruchy uwagi i
zrozumienia. W tej nieustannej pogoni za miłością przypominamy tułaczy, którzy
– nie znając drogi do domu – błąkają się od jednych drzwi do drugich, szukając
czegoś, co mogłoby ich wreszcie nasycić.
Ileż razy jednak ktoś, kto miał zaspokoić to pragnienie serca, okazuje się
tylko kolejnym źródłem bólu? Ludzkie uczucia, choć piękne, są zmienne i
ograniczone. Kiedy próbujemy uczynić z drugiego człowieka absolut, wcześniej
czy później zderzamy się z jego kruchością. Miłość, która miała być zbawieniem,
staje się wówczas cierpieniem – nie dlatego, że była zła, lecz dlatego, że była
absolutyzowana.
To właśnie owo bankructwo miłości ludzkiej –
jej niezdolność do pełnego zaspokojenia tęsknoty serca – bywa niekiedy momentem
duchowego przebudzenia. W tych bolesnych chwilach, gdy opadają maski, a
złudzenia pękają jak kruche szkło, pojawia się przestrzeń na coś większego – na
Miłość, która nie przemija, bo nie pochodzi z tego świata.
W Ewangelii według św. Jana spotykamy postać Samarytanki – kobiety, która
poprzez kolejne związki szukała sensu, ciepła, bliskości i spełnienia. Jej
historia nie jest jedynie opowieścią moralną – to nade wszystko obraz kondycji
ludzkiego serca. Dramat poszukiwania w tym, co skończone, czegoś
nieskończonego. Jej życie przypomina lustro, w którym każdy z nas może
rozpoznać swoją własną wędrówkę za miłością, która nie rani, nie unosi się
gniewem, nie dopuszcza się bezwstydu,
nie szuka poklasku, nie pyszni
się, nie zazdrości,
nie szuka swego. Przeciwnie – jest cierpliwa, łaskawa, współweseli się z
prawdą, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma. To miłość, która nigdy nie ustaje (por. 1 Kor, 13, 4-7).
Chrystus, spotykając Samarytankę przy studni, nie tylko mówi prawdę o jej
przeszłości – On dotyka głębi jej pragnienia. Oferuje jej „wodę żywą” – miłość nie
iluzoryczną, lecz prawdziwą i bezwarunkową, wypływającą z niewyczerpanego,
czystego Źródła – z Bożego serca. W delikatnej, pełnej czułości zachęcie Jezusa
objawia się istota Boga: nie jako zimnej, bezosobowej idei, lecz jako Osoby,
która jest odpowiedzią na najgłębszy głód ludzkiego ducha.
Tylko Bóg – jako Byt Absolutny, Miłość sama w sobie – może kochać
bezinteresownie, wiernie i bezwarunkowo. Ludzka miłość staje się prawdziwą
miłością dopiero wtedy, gdy zakorzenia się w Nim. W przeciwnym razie grozi jej
wypaczenie – może przemienić się w pragnienie posiadania albo w ucieczkę od
samotności, prowadzącą do relacji, która uprzedmiotawia i poniża.
Miłość Boża nie przekreśla ludzkich relacji – przeciwnie, ona je oczyszcza i
uzdrawia. Sprawia, że człowiek przestaje być nienasyconym żebrakiem, a staje
się świadomym dawcą – kimś, kto nie kocha po to, by wypełnić własną pustkę,
lecz dlatego, że sam wcześniej został napełniony. Taka miłość przestaje być iluzją.
Staje się drogą – ku wolności, ku spotkaniu, ku prawdzie o sobie samym i o
drugim człowieku. A ostatecznie – ku prawdziwemu szczęściu.
