poniedziałek, 31 grudnia 2012

Św. Sylwester

Dziś wspomnienie mojego patrona św. Sylwestra I. O jego życiu, zwłaszcza o jego pierwszej, świeckiej, fazie wiemy niezbyt dużo. Papieżem został w 314 roku. To za jego pontyfikatu, po okresie krwawych prześladowań Dioklecjana, kult religijny przeniósł się z katakumb do wspaniałych świątyń, między innymi do bazyliki św. Jana na Lateranie i św. Piotra na Watykanie. Z inicjatywy Sylwestra I odbył się też pierwszy sobór powszechny w Nicei (325), który musiał stawić czoła szerzącym się w Kościele herezjom donatyzmu i arianizmu. Przyjęto na tym soborze m.in. wyznanie wiary, które recytujemy w czasie Mszy świętych oraz ogłoszono dogmat o boskości Syna i Jego równości z Ojcem: "Wierzymy w jednego Pana naszego Jezusa Chrystusa, jednorodzonego Syna Bożego, który jest od wieków prawdziwym Bogiem z prawdziwego Boga, niestworzonym i współistotnym z Ojcem". Atrybutami św. Sylwestra w ikonografii są miedzy innymi: kościół, księga, krzyż i smok pod stopami. Jest on między innymi (o czym dowiedziałem się niedawno) patronem zwierząt domowych, co powinno zainteresować wszystkich właścicieli piesków, kotów czy innych chomików. Ponieważ o życiu Sylwestra I wzmianki biograficzne są nader skromne, stąd powstało na jego temat sporo legend. We wczesnym średniowieczu ludzie wierzyli na przykład, że w roku 317 zamknął on w podziemiach Watykanu smoka. Zgodnie ze starą przepowiednią, smok ów, po wydostaniu się na wolność w rocznicę śmierci świętego, z chwilą rozpoczęcia się roku tysięcznego, miał zniszczyć cały świat. Z powodu tej przepowiedni 31 grudnia 999 r. wielu ludzi było śmiertelnie przerażonych. Kiedy jednak po północy nic złego się nie stało, wybuchła ogromna radość. Przy okazji szukania informacji na temat swojego patrona dowiedziałem się, że świętych noszących imię Sylwester jest w sumie 9 (i jeden błogosławiony). Z tej pozostałej ósemki moją uwagę zwrócił zwłaszcza niejaki św. Sylwester Gozzolini  (urodził się około 1177 r. w Osimo pod Ankoną). Był on synem znanego i wpływowego prawnika, który wysłał go na studia prawnicza na uniwersytecie w Boloniii z nadzieją, że syn pójdzie w jego ślady. Sylwester szybko jednak zmienił kierunek studiów – wbrew woli ojca zaczął zgłębiać teologię. Wiele też godzin spędzał na modlitwie. Chociaż ojciec nie wyraził zgody (ponoć nie odzywał się do syna przez dziesięć lat), Sylwester Gozzolini został księdzem. Cechowała go pokora i surowość życia. Czcił Eucharystię i kochał Matkę Najświętszą. Był bardzo gorliwym duszpasterzem. Pracował z takim zapałem, że wzbudził tym wrogość miejscowego biskupa. (Ta ostatnia informacja, pokazująca, że nawet święci miewali problemy z własnym biskupem, może być pokrzepiająca dla tych, którzy doświadczają niezrozumienia, a czasami nawet swoistego ostracyzmu ze strony przełożonych). Podobno, gdy miał pięćdziesiąt lat, zobaczył rozkładające się zwłoki niegdyś pięknej kobiety. Zrobiło to na nim takie wrażenie, że całkowicie zmienił tryb życia. Od 1227 r. zaczął prowadzić surowe życie w pustelni w Grotta Fucile. Wkrótce zaczęli gromadzić się wokół niego uczniowie, którzy chcieli żyć tak jak on. Tak powstała wspólnota braci zwanych sylwestrynami - jedna z najstarszych rodzin benedyktyńskich, która istnieje do dziś.

Wspominam dziś tych świętych Sylwestrów, bo dzień imienin to dzień, w którym powinno się myśleć o dniu, w którym kapłan w czasie liturgii chrztu, po wypowiedzeniu naszego imienia, wypowiedział słowa: „Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego”. To dzień, w którym Kościół przyjął mnie do swojego grona i zaprosił do duchowej wędrówki śladami świętych. Dzień imienin zatem to przede wszystkim dzień dziękczynienia, ale też rachunku sumienia. Dla mnie to również dzień postanowień, bo przypada on w wigilię Nowego Roku. Wiem, że dzisiaj wieczorem w parafii św. Franciszka z Asyżu w Warszawie będzie odprawiana Msza św. w mojej intencji. Kochanym parafianom, którzy tę intencję zamówili, tym którzy będą się za mnie modlić w czasie tej Eucharystii, tym którzy będą o mnie dzisiaj pamiętali, którzy przysłali bądź przyślą życzenia, składam serdeczne podziękowania wraz z najlepszymi noworocznymi życzeniami. Niech Bóg Was błogosławi! Niech trwają w Was wiara, nadzieja i miłość! Wszystkiego dobrego. Happy New Year!

P.S. Pod linkiem  Śpiewający wolontariusze Armii Zbawienia  mały bonus: filmik, który nagrałem swoim aparatem na Piątej Alei. Widać na nim tańczących i śpiewających wolontariuszy Armii Zbawienia. Co prawda już po świętach, ale trwa przecież oktawa Bożego Narodzenia. U mnie ta scena wywołała uśmiech na twarzy.

niedziela, 23 grudnia 2012

Życzenia z Polski


 

Naprawdę doznałem lekkiego szoku, gdy obejrzałem powyższy filmik. Nie ukrywam, że sprawił mi wielką przyjemność i ogromną radość. Trochę się też wzruszyłem. Bardzo Wam kochani dziękuję za okazaną mi w tej nietypowej formie waszą życzliwość i pamięć. Cieszę się, że mogłem popatrzeć na wasze radosne i uśmiechnięte twarze (promieniujące uśmiechem oblicze Kamila sobie wyobraziłem). Zawsze to mi się w Was bardzo podobało, że jesteście tacy naturalni, pogodni i zazwyczaj bardzo radośni. Trochę mi tu brakuje kontaktu z żywą i dynamiczną wspólnotą, której sensem istnienia jest poszukiwanie dróg do bardziej osobistego doświadczenia Boga. Odwzajemniając wasze serdeczne  życzenia, które w waszym imieniu złożył ksiądz diakon Zbyszek (zresztą w swoim, jakże charakterystycznym dla niego stylu), chciałbym Wam życzyć, byście w tych dniach poczuli bliskość Emmanuela. Niech ona będzie dla was źródłem radości, nadziei i odwagi w świadczeniu o tym, co prawdziwe i dobre. Emmanuel znaczy „Bóg z nami”, więc „jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam”? Jeszcze raz dziękuję za pamięć. Przekażcie ode mnie najlepsze życzenia również swoim rodzicom i rodzeństwu. Merry Christmas!

W oczekiwaniu na święta

Zbliżają się święta Narodzenia Pańskiego. Na Manhattanie, zwłaszcza w jego centrum, widać to zwłaszcza po świątecznych dekoracjach, które robią szczególnie mocne wrażenie wieczorem, gdy zapalone są wszystkie lampki. Niektórym ludziom ten zewnętrzny wymiar świąt może całkowicie przesłonić ich duchowy wymiar. Dlatego ci, którzy chcą Boże Narodzenie przeżyć naprawdę głęboko, starają się w tym celu zadbać przede wszystkim o swoje wewnętrzne przygotowanie do tych radosnych świąt. W Polsce służą temu miedzy innymi adwentowe rekolekcje. W parafii Corpus Christi Church, gdzie dane mi jest aktualnie przebywać, takich duchowych przygotowań do świąt Narodzenia Pańskiego nie ma prawie w ogóle. Nie organizuje się tu ani rekolekcji, ani choćby jednego dnia skupienia. Kiedy na początku Adwentu zapytałem tutejszego proboszcza, czy będzie jakaś forma przygotowań do świąt, odpowiedział mi, że przewidziane są dwie możliwości spowiedzi. Wierni dowiedzieli się o tym w ostatnią niedzielę. Z pierwszej z tych możliwości można było skorzystać w miniony poniedziałek. Siedziałem w konfesjonale od godz. 16.00 do 17.30. Do spowiedzi przyszły raptem dwie osoby! Druga możliwość była natomiast wczoraj między 11.15 a 12.00. Tym razem do spowiedzi nie przyszedł nikt!! Sądziłem, że powinno to mocno zaniepokoić miejscowych duszpasterzy, którzy są przecież odpowiedzialni przed Bogiem za zbawienie swoich wiernych. Niestety, zarówno ksiądz Rafferty, jak i ksiądz Kevin nie wyglądają na takich, którzy by się tym jakoś specjalnie przejęli. Odniosłem nawet wrażenie, jakby się z tym faktem całkowicie pogodzili. I zdaje się, że nie zamierzają nic z tym robić. Nie ukrywam, że jest mi z tego powodu trochę przykro i smutno. W ogóle uważam, że jedną z głównych przyczyn duchowego i moralnego kryzysu Kościoła na Zachodzie jest to, że księża skutecznie oduczyli ludzi spowiedzi. A tymczasem Sakrament Pokuty nie tylko oczyszcza z grzechów, lecz przede wszystkim ożywia, regeneruje i umacnia. Na szczęście w naszym kraju ciągle sporo ludzi się spowiada, choć część z tych spowiedzi jest czasami irytująco powierzchowna, niedojrzała, niepoprzedzona głębokim rachunkiem sumienia, przez co męcząca dla spowiedników. Dopóki jednak ten szczególny „kanał” łaski Bożej pozostanie drożny, dopóty Kościół w Polsce będzie żył, mimo jego różnych instytucjonalnych słabości i kampanii nienawiści wobec księży, która z coraz większą mocą zaznacza swoją obecność w mainstreamowych mediach. Ludzie w Polsce często narzekają na swoich kapłanów (i bywa, że ta krytyka w jakimś stopniu jest uzasadniona, choć zazwyczaj jest raczej mocna przesadzona, a czasami nawet skrajnie niesprawiedliwa), ale w porównaniu z księżmi na Zachodzie, choć nie należy wszystkich ich wrzucać do jednego worka i oskarżać o lenistwo, są oni tytanami pracy. Pomijając jakość tej pracy (mam świadomość, że w tym miejscu ja także powinienem uderzyć się w piersi), która bywa niekiedy efektowna, lecz często nieefektywna, warto od czasu do czasu ich duszpasterską posługę docenić i okazać im za nią szczerą wdzięczność.

P.S. Ten wpis został opublikowany po raz drugi, jako że przy zamieszczaniu nowego postu („Życzenia z Polski”) nieopatrznie skasowałem pierwszą jego wersję. Niestety, ukazuje się on z nieco zmienioną treścią, nie byłem bowiem w stanie odtworzyć z pamięci jego poprzedniej wersji.

środa, 19 grudnia 2012

Przyczyny tragedii w Newtown

Trwa debata publiczna w USA po masakrze w szkole w miasteczku Newton. Wszyscy szukają przyczyn tego co się stało. Oprócz wskazywania na problemy psychiczne i mentalne, jakie miał Adam Lanza, zabójca 27 osób, wskazuje się także na inne czynniki. Jak należało się spodziewać, na nowo rozgorzała w mediach dyskusja na temat prawa do posiadania broni, które w jest w tym kraju w zasadzie nieograniczone. Około 300 milionów sztuk broni jest w posiadaniu amerykańskich obywateli, czyli na głowę przypada tu jedna sztuka! Nie wiem, czy jakiekolwiek daleko idące restrykcje zostaną wprowadzone w życie, bo konstytucja zapewnia obywatelom prawo do samoobrony, a dla wielu prawników konstytucjonalistów jest to równoznaczne z wolnym i nieograniczonym dostępem do broni. Politycy, i to z obu partii, są w tym względzie podzieleni. Większość z nich nie chce się narazić potężnemu lobby producentów broni, zrzeszonych w National Rifle Association of America (NRA), która to organizacja od początku swego powstania sprzeciwia się wszelkim ograniczeniom w posiadaniu broni, powołując się na Drugą Poprawkę do Konstytucji, dającą obywatelom prawo posiadania i noszenia broni. Również prezydent Obama unika zdecydowanych deklaracji, choć masakra w Newtown była już piątą (!) w czasie jego urzędowania w Białym Domu. Myślę jednak, że warto zwrócić uwagę na inną możliwą przyczynę przemocy z udziałem broni palnej, która co jakiś czas zbiera swoje tragiczne żniwo. Wielu komentatorów, w kontekście ostatnich wydarzeń, zwraca również uwagę na problem przemocy obecnej w mediach, filmach i przede wszystkim w grach komputerowych. Wiadomo już, że Adam Lanza, który strzelał do dzieci w Sandy Hook Elementary School, jak i chociażby James Holmes, który z kolei parę miesięcy temu zabił 12 osób w kinie w mieście Aurora w stanie Colorado, byli uzależnieni od gier komputerowych. Jest to w USA problem powszechny i moim zdaniem dużo bardziej poważny niż liberalne prawo do posiadania broni. Według organizacji Kaiser Family Foundation w Stanach Zjednoczonych dzieci między 8 a 18 rokiem życia spędzają przed ekranem komputera średnio, uwaga, 6 godzin i 43 minut dziennie!!! Niewiarygodne i doprawdy przerażające. Przecież w ten sposób rośnie pokolenie społecznych autystyków. Na dodatek tylko 5 procent rodziców tych dzieci stara się kontrolować to, co ich pociechy oglądają lub to, w co grają. Reszta w ogóle się tym nie interesuje. Ciekawe, że w 2011 roku Sąd Najwyższy uznał za niekonstytucyjny zakaz sprzedaży nieletnim gier komputerowych zawierających drastyczne sceny przemocy, który to zakaz wprowadził na swoim terenie stan Kalifornia. Sąd uznał to, jak można się łatwo domyśleć, za niezgodne z Pierwszą Poprawką do Konstytucji. Jak dla mnie jest to dość jednak dziwne i niezrozumiałe orzeczenie, zwłaszcza że najnowsze badania wyraźnie pokazują, że istnieje dość ścisły związek między agresją przejawianą w świecie realnym, a tą praktykowaną w świecie wirtualnym. Szczególnie psychika młodych, wrażliwych chłopców, posiadających jednak niską zdolność budowania normalnych relacji społecznych, jest podatna na destrukcyjny wpływ gier obfitujących w wirtualną przemoc. Dość łatwo przychodzi im zatracić świadomość granicy, jaka istnieje między fikcją a rzeczywistością, tym bardziej że sceny przemocy w grach są niezwykle sugestywne i realistyczne. Część zastosowanych w tych grach technologii była wykorzystywana w treningu wojskowym. Ale znów odnoszę wrażenie, że problem, choć dostrzeżony, nie zostanie w praktyce rozwiązany, choćby ze względu na oczywisty opór producentów gier. Sądzę zresztą, że problem jest o wiele bardziej złożony. Moim zdaniem tragedia w Newtown to jedno z tych wydarzeń, które po raz kolei pokazało jakąś głęboką chorobę cywilizacyjną, która toczy społeczeństwa zachodnie, coraz bardziej moralnie rozchwiane i zmaterializowane. Wymaga ona poważnej terapii, która powinna sięgnąć samych korzeni tej choroby. Ale to temat na zupełnie oddzielny wpis.

sobota, 15 grudnia 2012

Gdzie wczoraj był Bóg?

Nasze myśli kierujemy dzisiejszego ranka w stronę rodzin, które wczoraj straciły swoich ukochanych. Chcemy prosić Boga, by pomógł im przetrwać ten trudny dla nich czas, by dał im siłę i pocieszenie, które płynie z wiary, że ich bliscy, choć pozbawieni życia na ziemi, nadal żyją w domu Ojca, gdzie mogą czuć się naprawdę bezpieczni. Chcemy również objąć naszą modlitwą wszystkie ofiary wczorajszej strzelaniny w szkole podstawowej w Newtown, a szczególnie niewinne i bezbronne dzieci. W związku z wczorajszą tragedią wielu zadaje sobie pytanie, dlaczego Bóg pozwala na to, by takie straszne rzeczy działy się na świecie. Dlaczego musiały zginąć małe dzieci, które miały przed sobą całe życie? W dzisiejszej Ewangelii Jezus wspomina o dwóch osobach, które zostały zabite, choć niczego złego nie zrobiły. Najpierw mówi o Janie Chrzcicielu, który został ścięty, tylko dlatego, że miał odwagę sprzeciwić się złu. Jezus wspomina też siebie samego. On także został zabity, i to w okrutny sposób, choć był absolutnie niewinny. Wczoraj, gdy umierały ofiary szaleńca, Jezus na nowo przeżywał swoją agonię. Kiedy czytałem informacje o tym, co się wydarzyło w Newtown, w małej, spokojnej miejscowości, położonej nie tak daleko od Nowego Jorku, przychodziło mi do głowy pytanie: Co jest nie tak z tym krajem? Bo przecież to, co się stało w Newtown, nie wydarzyło się w USA pierwszy raz. Wczoraj prezydent Obama stwierdził, że zbyt dużo ludzi zginęło w tym kraju w podobny sposób jak wczorajsze ofiary masowego morderstwa. I oczywiście miał racje. Ale w tym miejscu nasuwa się pytanie: dlaczego? I powinniśmy wytrwale szukać na nie odpowiedzi, jednak nie poprzez powierzchowne, emocjonalne rozważania. Powinniśmy pójść w głąb, by odkryć zło, które wczoraj po raz kolejny objawiło swoje przerażające oblicze. Kiedy umierał Jan Chrzciciel, można było odnieść wrażenie, że zło triumfuje. Kiedy umierał na krzyżu Jezus, tym bardziej można było takie wrażenie odnieść. Wczoraj odczucia wielu ludzi były właśnie takie, że oto mamy do czynienia z triumfem czystego zła. Jako chrześcijanie wiemy jednak, że to nie do zła należy ostatnie słowo. Wszelako, będąc naocznymi świadkami walki dobra ze złem, która często przyjmuje dramatyczny obrót, nie możemy być jedynie biernymi obserwatorami, gapiami karmiącymi się kolejną medialną sensacją. Bo choć głównym odpowiedzialnym za to, co się wczoraj wydarzyło, jest ów młody, dwudziestoletni chłopak, który z zimną krwią lub w jakimś amoku strzelał do pięcioletnich dzieci, to każdy z nas może poczuć się do pewnego stopnia odpowiedzialny. Czy byłem i jestem wystarczająco odważny w mojej walce ze złem? Czy nie zwycięża ono czasami w mojej duszy? Czy robię wszystko, co w mojej mocy, by zło zwyciężać dobrem? Z pewnością wczorajsza masakra to kolejne, jakże mocne wezwanie do naszego nawrócenia. Ten młody chłopak, który okazał się być okrutnym, bezlitosnym mordercą, w pewien sposób również jest ofiarą, nie dlatego, że na końcu zabił samego siebie, lecz dlatego, że wcześniej zabił w sobie człowieczeństwo, że dał się opętać złu. Jest on ofiarą szatana, nie ma bowiem wątpliwości, że jego wczorajszy czyn miał charakter demoniczny. To także wymowny znak dla każdego z nas. Nie ma sensu pytać się, gdzie wczoraj był Bóg. My wiemy, gdzie był: był w tych umierających dzieciach i ich opiekunach. "Coście uczynili jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili". Ważne dziś jest inne pytanie: Gdzie ty jesteś? Czy stoisz zawsze po stronie dobra? Czy chcesz mu służyć całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem? Staraj się, by dzięki tobie tego dobra w świecie było jak najwięcej. Nie bądź więc bierny, głośno sprzeciwiaj się złu, nawet gdyby miało cię to wiele kosztować, a przede wszystkim czyń dobro.

P.S. Powyższy tekst to przetłumaczone na język polski kazanie, które dzisiaj rano wygłosiłem na Mszy świętej.

Masakra w Newtown

I znowu tragiczna strzelanina w USA. Tym razem tragedia rozegrała się w szkole podstawowej w miejscowości Newtown w stanie Connecticut, około 60 mil od Nowego Jorku. Oglądam właśnie wiadomości w Fox News i w CNN. Wedle dotychczasowych informacji 24-letni zabójca zastrzelił 20 dzieci, głównie w wieku przedszkolnym, i 6 osób dorosłych, w tym dyrektorkę szkoły, matkę 5-orga dzieci. Wśród ofiar jest też matka zabójcy, która była nauczycielką w tej szkole. Jej syn udał się do szkoły z zamiarem zabicia nie tylko matki, ale dzieci, które ona uczyła. Na razie nic nie wiadomo o motywach, jakimi kierował się sprawca. Trudno sobie wyobrazić tak ogromną, szokującą tragedię. Najgorsze jest to, że głównymi jej ofiarami są małe, niewinne dzieci. Wszyscy powtarzają, że jest to wydarzenie po ludzku niezrozumiałe. Nie jest to jednak pierwsza podobna tragedia, choć być może pierwsza tak wstrząsająca, ze względu na to, że jej ofiarami są kilkuletnie dzieci. I znowu odpowiedzią na tę tragedię będą emocjonalne manifestacje solidarności z rodzinami, zapewnienia o modlitwie, słowa potępienia dla sprawcy. Znowu przez parę dni toczyć będzie się w mediach dyskusja o tym, czy prawo do posiadania broni w USA nie jest zbyt liberalne. Jak zwykle jednak zabraknie w tym głębszej refleksji nad kondycją społeczeństwa, które samo ogałaca się ze swoich moralnych i duchowych rezerw, akceptując szerzący się relatywizm. Nie wątpię, że wzruszenie prezydenta Obamy, który na konferencji prasowej mówił o swoim głębokim bólu, jaki czuje, po tym co się stało w Newtown, było szczere. Ale jaka jest jakościowa różnica między kilkuletnimi dziećmi, które stały się ofiarami dzisiejszego, być może niezrównoważonego zabójcy, a tymi, które miały zaledwie kilka miesięcy i zostały z premedytacją i za społecznym przyzwoleniem zabite w klinikach aborcyjnych? Jedne i drugie miały prawo do życia. Jedne i drugie były bezbronne i niewinne. Jeśli się nie szanuje życia od samego początku, jeśli przez działania legislacyjne, mówi się społeczeństwu, że można zabijać niewinne istnienia ludzkie, to czyż nie jest to deprawujące dla ludzkich sumień? Kierowane przez relatywistów i nihilistów liberalne społeczeństwo, które wyrzeka się powoli chrześcijańskiej moralności, siłą rzeczy będzie generować patologiczne jednostki, o sumieniu zdeprawowanym przez propagatorów postępu i wolności, która miałby polegać na postępowaniu w myśl powiedzenia „róbta, co chceta”. Oczywiście, główną odpowiedzialność za śmierć tych, którzy stali się ofiarami dzisiejszej masakry, ponosi ten, kto do nich strzelał, jednak, moim zdaniem, także członkowie amerykańskiej elity, z prezydentem na czele, powinni mocno uderzyć się w piersi i zastanowić się, czy relatywizując wartość ludzkiego życia, nie są za tę śmierć w jakimś stopniu współodpowiedzialni. Lewica zawsze marzyła o tym, by ukształtować „nowego człowieka”, wyzwolonego z religijnego obskurantyzmu, z rzekomo opresyjnej moralności, ciasnoty myślenia. Jeśli nikt nie powstrzyma w najbliższym czasie tych koryfeuszy niby postępu, to już niedługo zamiast nowych, szczęśliwych ludzi, wyhodują nam pozbawione sumień monstra, jako następstwo ich ideologicznych eksperymentów na ludziach. Może jednak ofiara tych dzieci, którzy dzisiaj zginęli, nie pójdzie na marne. Mam taką cichą nadzieję.

piątek, 14 grudnia 2012

Sukcesy Obamy

Właśnie przeczytałem na stronie telewizji Fox News list, jaki do prezydenta Bracka Husseina Obamy napisała pani Susan Rice, obecny ambasador USA przy ONZ, w którym to liście prosi, by prezydent nie brał jej pod uwagę przy obsadzie stanowiska Sekretarza Stanu. Pani Rice od kilku tygodni jest pod ciężkim obstrzałem republikańskich kongresmenów krytykujących ją za jej wypowiedzi po terrorystycznym ataku na konsulat Stanów Zjednoczonych w Benghazi w Libii, w wyniku którego zginęło czterech amerykańskich dyplomatów. Podczas kilku konferencji prasowych Susan Rice w imieniu rządu wyrażała opinię, że atak na konsulat był spontaniczną rekcją muzułmanów na upublicznienie w Internecie obrazoburczego filmu o Mahomecie, a nie, jak się później okazało, skoordynowaną i wcześniej zaplanowaną akcją terrorystyczną. Przesłuchanie przed komisją kongresu nie rozwiało wątpliwości, przeciwnie, oskarżenia o to, że ambasador świadomie wprowadziła opinię publiczną w błąd jeszcze bardziej się nasiliły. Pod wpływem tej krytyki, Susan Rice, przewidując zapewne, że jej ewentualna nominacja poprzedzona byłaby prawdziwą drogą przez mękę, postanowiła wycofać swoją kandydaturę na stanowisko Sekretarza Stanu, choć sam prezydent wielokrotnie wyrażał swoje uznanie dla jej postawy. W liście do prezydenta, napisanym w wiernopoddańczym tonie, znalazły się między innymi i takie słowa: “Jestem dumna z wielu osiągnięć USA, w tym […] z naszej stanowczej obrony równych praw wszystkich ludzkich istot, niezależnie od ich rasy, religii, statusu ekonomicznego lub od tego, kogo kochają”. Mam oczywiście poważnie, i jak sądzę uzasadnione, wątpliwości co do tych sukcesów (poza jednym wyjątkiem, czyli obrony „praw tych, którzy kochają inaczej”, zwłaszcza prawa do zawierania jednopłciowych "małżeństw" – w tym obszarze prezydent i członkowie jego gabinetu wykazują rzeczywiście daleko idące zaangażowanie), zwłaszcza w odniesieniu do praw ludzi wierzących. Nie wydaje mi się, żeby obecna administracja wykazywała jakąś szczególną w tym względzie aktywność, tym bardziej, że w samych Stanach Zjednoczonych prawo do wolności religijnej bywa gwałcone, na co niedawno zwracali uwagę amerykańscy biskupi. Dowodem na to jest chociażby ustawa, która nakazuje wszystkim pracodawcom, w tym także instytucjom kościelnym, współfinansowanie zakupu przez pracowników środków antykoncepcyjnych, także wczesnoporonnych. Ale nie o tym chciałem pisać. Warto zwrócić uwagę na to, że w przytoczonym przeze mnie zdaniu z listu ambasador Rice mowa jest o „wszystkich ludzkich istotach”. Nie trudno jednak zauważyć, że wbrew tej deklaracji, prawa niektórych istot ludzkich, zdaniem obecnej administracji, nie zasługują na obronę. Chodzi tu o prawa tych, którzy w łonie matki dopiero rozpoczynają swoją przygodę z życiem, albo tych, którzy zbliżają się już do kresu swego ziemskiej egzystencji. W powyższym zdaniu, nie mówi się nic o tych, których prawa zasługują na obronę, niezależnie od stadium ich życia, a więc niezależnie od ich aktualnego wieku. Prezydent Obama należy do żarliwych promotorów prawa do aborcji. Moim zdaniem, a upewniam się w tym przekonaniu niemal z dnia na dzień, dzięki obecnemu lokatorowi Białego Domu cywilizacja śmierci w Ameryce wydaje się robić znaczne postępy. Nie mogę wciąż pojąć, dlaczego niemal połowa ludzi uważających się w USA za katolików głosowała na kogoś, kto ma poglądy tak odległe od nauczania Kościoła, kto legitymizuję walkę z symboliką religijną w sferze publicznej, kto wspiera działania zmierzające do zredefiniowania pojęcia małżeństwa i rodziny, kto jest zwolennikiem skrajnie liberalnego prawa aborcyjnego. Chociaż, z drugiej strony, jeśli nawet niektórzy duchowni mienią się jego zwolennikami, to co się dziwić „zwykłym” ludziom. W każdym razie, życzę światu i Ameryce, by prezydent Obama, biorąc pod uwagę jego relatywistyczne rozumienie praw człowieka, zbyt wiele sukcesów w tej dziedzinie jednak nie odnosił. Byłoby to z pożytkiem i dla Amerykanów i dla nas wszystkich.

sobota, 8 grudnia 2012

Inne oblicze NY

Nowy Jork kojarzy się najczęściej z wieżowcami Manhattanu, Wall Street, Broadwayem, z olbrzymią ilością teatrów, sklepów, restauracji, kawiarenek – generalnie z bogactwem i luksusem. Ale to miasto ma także swoje drugie, niezbyt chlubne, a raczej wstydliwe oblicze, które na co dzień można zobaczyć głównie w takich dzielnicach jak: Bronx, Qeens czy Brooklyn, choć widoczne jest także na Manhattanie. Na to drugie oblicze składa się przede wszystkim zjawisko bezdomności. Wedle oficjalnych danych około 50 tysięcy mieszkańców NY, w tym 20 tysięcy dzieci, każdej nocy śpi w schroniskach dla bezdomnych bądź wprost na ulicach czy w innych miejscach publicznych. Przedwczoraj spotkałem dwóch przedstawicieli tej grupy społecznej. Było to w pociągu metra linii nr 1, gdy wracałem z lekcji angielskiego do domu. Połowa przedziału była zatłoczona, druga prawie pusta. Przez moment nie wiedziałem dlaczego, ale już po chwili zrozumiałem. W tej drugiej, niezatłoczonej części, mniej więcej na środku, siedział sobie bezdomny, typowy nowojorski kloszard: był ubrany w jakieś łachmany, w czapce na głowie, z wielką, siwą brodą (gdyby go inaczej ubrać i umyć, mógłby robić za świętego Mikołaja). Był bardzo brudny i, niestety, cuchnący. Myślę, zresztą, że to właśnie ta niemiła woń dość skutecznie odstraszała innych pasażerów od zajęcia miejsca obok niego. Ja usiadłem po przeciwnej, tej niezatłoczonej stronie przedziału, jednak nie obok kloszarda, ale naprzeciwko innego nieszczęśnika. Był to młody Afro-Amerykanin, który miał około dwudziestu paru lat. Pochylony na bok i zgięty wpół tak, że czasami jego głowa była niżej niż kolana, spał całą drogę. Również wyglądał na strasznie zaniedbanego. Stała przy nim sporych rozmiarów torba, w której widziałem jakieś szmaty, butelki, papiery. Moją uwagę zwróciły zwłaszcza jego brudne dłonie z nienaturalnymi zgrubieniami tam, gdzie zginają się palce. Ewidentny znak jakieś choroby kości i stawów. Chłopak od czasu do czasu dostawał jakiś konwulsji na całym ciele. Przypuszczam, że był to dowód na zniszczenie organizmu przez alkohol bądź narkotyki. Patrzyłem na tego chłopaka, od czasu do czasu zerkając w stronę siedzącego nieopodal  kloszarda, i czułem się bezradny. Smutny i bezradny. Oczywiście, część z podobnych im nieszczęśników sama doprowadziła się do takiego stanu, dokonując określonych wyborów życiowych, trudno więc, wbrew temu, co mówią niektórzy zagorzali wrogowie kapitalizmu i utopijni zwolennicy społecznego egalitaryzmu, obwiniać za to całe społeczeństwo. Tym niemniej nie mogę wewnętrznie pogodzić się z tym, że w tym samym czasie, gdy jedni szukają w koszach na śmieci czegoś do jedzenia i idą potem spać gdzieś na obrzeżach Central Parku, na schodach budynków, na zapleczu sklepów, drudzy udają się na kolację do Per Se, Masa, Alain Ducasse i za samą tylko butelkę dobrego wina, np. Le Pin czy Salon Blanc de Blanc, płacą ponad 1000 dolarów, a czasami znacznie więcej. Miasto Nowy Jork to także miasto tego typu kontrastów. Dla jednych to idealne miejsce do życia, robienia kariery, zażywania ziemskich rozkoszy, dla innych to codzienna walka o przetrwanie, to zmaganie się z biedą, samotnością, uzależnieniami, z brakiem jakichkolwiek perspektyw na lepsze jutro. O tym tez warto pamiętać, gdy myśli się o Nowym Jorku jako o wielkiej, wspaniałej metropolii.

wtorek, 4 grudnia 2012

Antynostalgia

Dzisiaj w Nowym Jorku była piękna, ciepła, słoneczna pogoda. Wybrałem się więc po południu na spacer ulicą Broadway, wpadając po drodze do kilku księgarń, by swoim zwyczajem przejrzeć ileś tam książek, głównie z dziedziny filozofii, historii i nauk politycznych. Nie obeszło się też bez wizyty w Starbucksie i wypicia kubka kawy z dodatkiem spienionego mleka, którą to kawę Amerykanie, idąc za przykładem Włochów, nie wiedzieć czemu również nazywają „cappuccino” (cappuccino w papierowym kubku – słyszał ktoś o takim dziwactwie?). Miałem właśnie, z braku Wall Street Journal,  zabrać się za lekturę New York Timesa, gdy nagle coś mi się przypomniało. Zapytałem sąsiada o godzinę. Była 14.30. W Polsce była więc 20.30. „To oznacza – pomyślałem – że księża z parafii św. Franciszka w Warszawie są właśnie na tzw. kolędzie, która się dzisiaj rozpoczęła”. Nie będę ukrywał, że na myśl o tym fakcie nostalgia mnie jednak nie ogarnęła. Przez moment poczułem nawet pewien rodzaj współczucia dla moich braci w kapłaństwie, bo choć w czasie wizyty duszpasterskiej zdarzają się chwile przyjemne, choć jest okazją do spotkania wielu ciekawych i sympatycznych osób, to jest ona zarazem bardzo trudnym rodzajem posługi, czasami również męczącym i niosącym sporo upokorzeń. Wiem, drodzy przyjaciele, co was czeka. Cóż, nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Kiedy jedni ciężko pracują, inni w tym czasie piją cappuccino i czytają New York Timesa. Tak bywa. Z tą ostatnią myślą pojawił się we mnie nawet pewien mały wyrzut sumienia, uczucie to jednak szybko ustąpiło miejsca może nie uldze, ale swego rodzaju wdzięczności dla Opatrzności, że daje mi w tym roku odpocząć i skupić się na innych sprawach. Poza tym, jeśli się nic w międzyczasie nie zmieni, to za rok o tej porze dołączę z nową energią do wspólnoty „kolędowników”. Ufam, że księża w parafii przyjmą tę deklarację jako pocieszającą i dodającą otuchy. Mam zresztą cichą nadzieję, że moja nieobecność pozwoli księżom jeszcze bardziej docenić mój skromny wkład w odciążanie ich co roku w tym dość męczącym obowiązku, wszak ile cię trzeba cenić, ten się tylko dowie, kto cię stracił, choćby tylko na jeden rok. Tak więc, drodzy kapłani, głowa do góry! Za rok wszystko wróci do normy i będzie lżej, chyba że ksiądz proboszcz zdecyduje się na wprowadzenie zwyczaju panującego w Kościele amerykańskim. Amerykanie bowiem w ogóle nie znają zwyczaju chodzenia księży po domach i uważają go raczej za dziwny, co, wziąwszy pod uwagę ich przywiązanie do prywatności, można uznać za dość zrozumiałe. Parafie bynajmniej nie cierpią na tym finansowo, bo wierni składają datki w kopertach przy innej okazji, przynosząc je do kościoła w ramach „fundraiser” albo tzw. „fund-raising campaign”, i są przy tym hojni. W efekcie księża są tutaj generalnie mniej zestresowani i mniej zmęczeni. Tego im można zazdrościć. Ale, muszę wyznać, że i tak wolę pracę w Polsce, i to mimo narastającego antyklerykalizmu, choć akurat wizyta duszpasterska nie należy może do tych najbardziej ulubionych zajęć duszpasterskich. Cóż, nie ma róży bez kolców.

sobota, 1 grudnia 2012

Rockefeller Center Christmas Tree

W środę wieczorem 28 listopada zapalono uroczyście światełka na choince przy Rockefeller Center. Ta uroczystość, na którą nie można się właściwie dostać z powodu tłumu gości i turystów, oficjalnie rozpoczyna w Nowym Jorku sezon świąteczny. Sama choinka, rozświetlona 5000 tysiącami światełek, należy bez wątpienia do najsłynniejszych drzewek bożonarodzeniowych w USA. Choć pewnie będę miał jeszcze okazję pojawić się w okolicach Rockefeller Center bliżej Bożego Narodzenia, choćby ze względu na Katedrę św. Patryka, która jest po sąsiedzku i którą należałoby w czas świąteczny nawiedzić, to postanowiłem już dzisiaj udać się na spacer, by zobaczyć świąteczny wystrój Manhattanu. Miałem nadzieję, że może w piątek wieczorem nie będzie zbyt dużo chętnych, by oglądać świąteczne dekoracje. Oczywiście bardzo się myliłem. Przy samym Rockefeller Center dzikie tłumy turystów z aparatami fotograficznymi w dłoniach. Trudno było dopchać się nieco bliżej, ale jakoś udało mi się przedrzeć i zrobić kilka fotek, z których trzy zamieszczam, żeby dać namacalny niemal dowód, że tam byłem, choć nie czuję się tym faktem jakoś szczególnie dowartościowany, być może dlatego, że nie lubię sprowadzania pięknych i głębokich świat Bożego Narodzenia jedynie do (często wypranego z jakiejkolwiek duchowości) folkloru, świecidełek i taniej komercji. Pocieszające jest jednak to, że choć tłumy podziwiały choinkę, w czym rzecz jasna nie widzę nic złego, to nie mała ilość osób modliła się także w pobliskiej katedrze. Podoba mi się zresztą to, że jest ona długo otwarta, chyba właśnie ze względu na turystów, którzy tę część Manhattanu odwiedzają najczęściej wieczorem. Szkoda tylko, że jej fasada jest zasłonięta z powodu trwających prac renowacyjnych. Mam nadzieję, że przed moim powrotem do kraju będę mógł zobaczyć ją z zewnątrz w całej jej okazałości. To by było na tyle. Życzę wszystkim dobrze przeżytego czasu Adwentu. Całe nasze chrześcijaństwo, nawet więcej: całe człowieczeństwo, to oczekiwanie, to tęsknota za ostatecznym spełnieniem. Niech się ona w was ożywia i pogłębia.

 




Jeden z aniołów przy RC Promenade