niedziela, 27 stycznia 2013

Młodzi katolicy w USA

Uczestnicy dnia skupienia ze szkoły w Denver
Wczoraj w sobotę uczestniczyłem w czuwaniu modlitewnym, które raz w miesiącu odbywa się w kościele seminaryjnym w Denver. Organizuje je i prowadzi już od ponad pięciu lat wspólnota seminarzystów. Byłem bardzo mocno zaskoczony, gdy zobaczyłem, jak ogromna rzesza ludzi zgromadziła się w kościele, o którym z pewnością nie można powiedzieć, że jest małą świątynią (a tak na marginesie jest to bardzo ładny kościół). Przeważali ludzie młodzi. Myślę, że stanowili około 80 procent wszystkich uczestników. Zasadniczą część czuwania stanowiła liturgia słowa poprzedzona i zakończona śpiewami adoracyjnymi. Ponieważ śpiewali prawie wszyscy, i śpiewali naprawdę ładnie, czasami z wielką mocą i zaangażowaniem, doznawałem chwilami pewnego rodzaju duchowego wzruszenia, żałując jednocześnie, że jestem takim muzycznym beztalenciem. Z tego też powodu nie chciałem włączać się zbyt głośno do chóru śpiewających, bojąc się, że moimi fałszami wypłoszę osoby siedzące przy mnie w ławce. Zauważyłem, że wszyscy wokół mnie naprawdę się modlili, byli bowiem bardzo skupieni i zasłuchani. Wielu uczestników stało w długiej kolejce do spowiedzi. Muszę przyznać, że pod tym względem katolicy w Kolorado dorównują katolikom w Polsce. W parafii, w której obecnie mieszkam, do spowiedzi codziennie przychodzi sporo ludzi. W dni powszednie spowiadam tu czasami więcej ludzi (głównie studentów) niż w Warszawie. Przed wczoraj pojechałem z Tadeuszem do położonego w Estes Park centrum rekolekcyjnego High Peak Camp, należącego do Salvation Army, gdzie swój dzień skupienia mieli uczniowie ósmej klasy jednej ze szkół katolickich z Denver. Pojechaliśmy tam, ponieważ opiekunowie tych uczniów poprosili nas o posługę spowiedzi. Do sakramentu pokuty przystąpili wszyscy uczniowie. I były to zadziwiająco dobre, chwilami głębokie spowiedzi. Najbardziej jednak zdumiało mnie to, że w tym czasie, gdy jedni się spowiadali, inni wytrwale modlili się przed Najświętszym Sakramentem. Z tej racji, że spowiedzi nie były wcale ani powierzchowne, ani pośpieszne, adoracja, która początkowo miała trwać około jednej godziny, znacznie się przedłużyła i trwała ponad dwie godziny. Mimo to wszyscy w dużym skupieniu wytrwali do końca, czekając aż ostania osoba pojedna się z Bogiem. W ogóle te dzieciaki (albo raczej młodzi ludzie, bo jeśli ktoś ma 13 lub 14 lat, to trzeba go chyba zaliczyć to młodzieży) były bardzo kulturalne, sympatyczne, dobrze się zachowujące, co było dla mnie dowodem na to, że szkoła katolicka, do której uczęszczają, jest katolicka nie tylko z nazwy. Zresztą po rozmowie z wychowawcami zorientowałem się, że nie jest to jedynie placówka edukacyjna, ale przede wszystkim wychowawcza czy też formacyjna. Ciekawe w tej szkole jest również to, że starsi uczniowie są włączeni w proces wychowywania młodszych. Generalnie muszę stwierdzić, że Kościół w USA, może poza wyjątkiem bardzo liberalnych stanów, ma się całkiem dobrze. Powiedziałbym nawet, że w Archidiecezji w Denver jest on naprawdę żywotny. Sądzę również, że wielu rzeczy możemy się od tego Kościoła nauczyć. Być może kiedyś w przyszłości napiszę o tym nieco szerzej.

środa, 23 stycznia 2013

Lake of Glass

W poniedziałek Ken zabrał mnie znowu do Rocky Mountain National Park. Tym razem wycieczka była dłuższa (trwała około 5 godzin) i o nieco bardziej wyczerpująca, nie tylko z uwagi na śnieg, lecz także z powodu wiejącego silnego wiatru, który osiągał chwilami, zwłaszcza gdy przekraczaliśmy zamarznięte jezioro, niemal 100 km/h. Szliśmy malowniczą trasą przez jezioro Loch Vale, potem przez Sky Pond aż do wodospadu Timberline Falls. Pierwszy raz miałem na nogach rakiety śnieżne, które tutaj noszą niemal wszyscy. Mają one tę przewagę nad samymi tylko butami, że rzeczywiście trudno się w nich pośliznąć, co ma znaczenie zwłaszcza przy schodzeniu. Niestety, buty, które wypożyczyłem, nie były zbyt wygodne, co odczuwałem przede wszystkim w drodze powrotnej. Kiedy dotarliśmy do wodospadu, który o tej porze roku jest zawsze zmarznięty, postanowiłem wspiąć się jeszcze wyżej, do Szklanego Jeziora (Lake of Glass). Nie było to łatwe zarówno ze względu na śnieg, jak i lód, którym tu i ówdzie był pokryty szlak. Szczególnie trudna była droga powrotna. Na szczęście odcinek między Timberline Falls a Lake of Glass, choć stromy, jest bardzo krótki. Szklane Jezioro znajduje się dokładnie na wysokości 3300 m, a więc dość wysoko. Na tej wysokości powietrze jest już znacznie rozrzedzone. Wyraźnie to odczuwałem w moich skroniach. Były to jednak chwilowe objawy lekkiego niedotlenienia. Widoki u góry były bardzo ładne. Wyobrażałem sobie jednak, że w lecie czy na wiosnę są jeszcze ładniejsze. Ken mówił mi, że rzeczywiście widać wtedy szklaną taflę jeziora, która tym razem była zamarznięta. Po powrocie do domu odczuwałem duże zmęczenie. Nie miałem jednak czasu na odpoczynek, bo od razu pojechałem na kolację do domu Pat i Marka. Marek jest znanym w Fort Collins prawnikiem. W trakcie rozmowy okazało się, że jest prawdziwym erudytą. Zaimponował mi zwłaszcza wiedzą nie tylko na tematy prawnicze, ale i filozoficzne, socjologiczne czy polityczne. Jest bardzo oczytanym człowiekiem. Zna większość myślicieli, o których mu wspomniałem. Okazało się nawet, że posiada w swoim księgozbiorze wiele książek ich autorstwa. Jest też stałym czytelnikiem konserwatywnych czasopism First Things i National Review. Rozmowa z nim była sporym dla mnie wyzwaniem. Mogłem się przekonać, że muszę jeszcze się wiele uczyć, by mówić płynnie po angielsku, zwłaszcza gdy tematem rozmowy są kwestie tak złożone, wymagające znajomości dość specyficznej terminologii. Oczywiście, Mark wyrażał podziw dla moich umiejętności, ale myślę, że była w tym spora dawka typowo amerykańskiej uprzejmości. Odwożąc mnie do domu, zadeklarował, że jeśli uda mu się wygospodarować trochę wolnego czasu, to zabierze mnie na kliku dniową przejażdżkę po stanie Wyoming, który jest jednym z większych terytorialnie stanów, choć zarazem najmniej zaludnionym. Południowo-zachodnia część stanu położona jest w Górach Skalistych, a północno-wschodnia na Wielkich Równinach. Nie ukrywam, że chciałbym, aby deklaracja Marka przybrała konkretny kształt. 

Loch Vale

Timberline Falls


Przed wspinaczką do Lake of Glass

Jeden z widoków z Lake of Glass

P.S.1 A TUTAJ krótki filmik (aby go obejrzeć należy najechać kursorem na "TUTAJ" i kliknąć) pokazujący panoramę gór z poziomu Lake of Glass. Wiatr był tak silny, ze właściwie nie słychać na nim tego, co mówię

P.S.2 A TUTAJ filmik nakręcony przez Kena, w którym komentuje moje wspinanie się na szczyt Timberline Falls .

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Marsz dla życia

Uczestniczyłem dzisiaj w Denever w „Marszu dla życia” zorganizowanym przez organizacje obrońców życia działających w stanie Kolorado. Pojechałem tam samochodem z trzema członkiniami wspólnoty „40 Days For Life”: Patrycją, Lindą i Sindy. Marsz dla życia rozpoczęła Msza św. sprawowana w katedrze przez Arcybiskupa Samuela Aquilę. Byłem jednym z koncelebrantów. Była to naprawdę bardzo piękna liturgia. Na szczególne uznanie zasługuje zwłaszcza chór katedralny, którego śpiew nadawał liturgii niezwykle uroczysty, lecz jednocześnie bardzo ciepły charakter. Melodia jednej z pieśni towarzyszyła mi później przez cały dzień. Katedra była wypełniona ludźmi. Niektórzy musieli stać w przedsionku lub na zewnątrz. Widziałem wiele rodzin z małymi dziećmi. A mimo to, nie odczuwało się w środku żadnego rozgardiaszu czy bałaganu, przeciwnie, uczestnicy liturgii byli bardzo skupieni i rozmodleni. Aplauzem została przyjęta homilia Arcybiskupa (w USA bicie braw po homilii nie jest czymś niestosownym ani nietypowym). Muszę przyznać, że i na mnie zrobiła wielkie wrażenie. Jej przesłanie było bardzo jasne i mocne. Wśród myśli, które najbardziej mnie poruszyły były między innymi i takie słowa: „Katolicy, czy to duchowni czy świeccy, którzy stoją po stronie organizacji pro choice, którzy uznają tzw. prawo do aborcji, będą mieli kłopot ze swoim zbawieniem, jeśli nie zmienią swojej postawy”. Oraz te: „Niektórzy tłumaczą swoją bierność tym, że to nie oni wprowadzili do naszego społeczeństwa kulturę śmierci. To prawda. Co jednak zrobili lub mają zamiar zrobić, by ją powstrzymać? Nie wystarczy być jedynie biernym przeciwnikiem aborcji, trzeba być jeszcze odważnym zwolennikiem życia”. Po Mszy św. jej uczestniczy udali się pod siedzibę władz miasta. Tam odbył się główny więc. W trakcie tego zgromadzenia, w którym uczestniczyło kilka tysięcy zwolenników opcji „pro life”, przemawiały różne osoby: zarówno duchowni, jak i świeccy, katolicy i protestanci, choć tych ostatnich nie było zbyt wielu. Największe wrażenie zrobiły na mnie świadectwa kobiet, które kiedyś dokonały aborcji, czasami więcej niż jeden raz, a potem, czasami po dłuższym okresie, stały się jej przeciwnikami. Wszystkie one doświadczyły syndromu postaborcyjnego. Poczucie winy, smutek, czasami rozpacz, gniew, utrata wiary – to tylko niektóre jego symptomy. Pokój wewnętrzny przyszedł dopiero wtedy, gdy się nawróciły, gdy zrozumiały, że choć dokonały strasznej zbrodni, pozwalając na zabicie niewinnego dziecka, nadal są przez Boga kochane. Wśród tych kobiet, była i taka, która dokonała aborcji w wieku 16 lat. Jej świadectwo było bardzo szczere i poruszające. W swojej wypowiedzi demaskowała zwłaszcza nieczyste intencje pracowników Planned Parenthood, dla których aborcja to prostu zwykły zabieg chirurgiczny. Amerykanie mają ciekaw sposób słuchania osób, które przemawiają publicznie na tego typu mitingach. Co chwila wyrażają swoją aprobatę dla usłyszanych treści, nie tylko za pomocą rzęsistych braw, lecz także głośnymi, potakującymi okrzykami. Jest to szczególny, typowo amerykański sposób komunikacji między „speakerem” a słuchaczami, dzięki czemu przemówienie nie jest jedynie nudnym monologiem, lecz staje się  bardzo dynamicznym dialogiem. Zastanawiałem się, czy nie dało by się takiej metody, w USA powszechnej zwłaszcza w kościołach protestanckich, wprowadzić w Polsce w naszej praktyce kaznodziejskiej. Myślę jednak, że byłoby to bardzo trudne. Polacy mają jednak nieco inną mentalność niż Amerykanie. Ale kto wie, może w drodze eksperymentu zastosuję tę metodę na jakiejś mszy dla studentów. W każdym razie cieszę się, że wziąłem udział w „Marszu dla życia”, zresztą po raz pierwszy. Trzeba było, bym wyjechał aż do USA, by stało się to możliwe. 
 
Moje przewodniczki: Sindy, Linda i Patricia

Kobiety, które dokonały aborcji





 
Father Rocco Poter -- proboszcz z Fort Collins





niedziela, 20 stycznia 2013

Wyprawa do Estes Park

Wybraliśmy się dzisiaj po południu z Tadeuszem do Estes Park położonego na granicy Rocky Mountain National Park. Celem wyprawy była góra Lili Mountain, która ma wysokość 9786 stóp, czyli 2983 metrów (jest zatem znacznie wyższa niż nasze Rysy), oraz Mili Lake, bardzo malownicze jezioro, choć o tej porze jego malowniczość jest nieco mniej widoczna. Pogoda była piękna, cały czas świeciło słońce, niebo było prawie bezchmurne. Jedynie zimny wiatr, który czasami wiał na szczycie ze sporą siłą, stanowił pewną, choć nie tak znowu dużą niedogodność. Śniegu, jak na tę porę roku, było bardzo mało, tylko pod koniec trasy, gdy musieliśmy się nieco wspinać, leżało go więcej i z tego powodu było niekiedy dość ślisko. Szczyt góry zdobyliśmy szybko, właściwie bez większego wysiłku (nie licząc kilku zadyszek, które zmusiły Tadeusza do krótkich postojów). Widoki były naprawdę bardzo ładne, tym bardziej, że słońce chyliło się powoli ku zachodowi. Poza nami na szczycie spotkaliśmy jedynie dwójkę wędrowców. Zdążyliśmy wrócić na dół jeszcze przed zachodem słońca. Był czas, by podjechać do jeziora Lili Lake. Zachodzące słońce sprawiło, że niebo nad jeziorem zaczęło barwić się na czerwono. Chwilę się tam zatrzymaliśmy i w końcu, nieco głodni, wróciliśmy do domu. Poniżej zamieszczam kilka zdjęć z naszej dzisiejszej wyprawy. To z myślą o tych, co narzekają na mnie, że za mało zdjęć pojawia się na tym blogu. Celowo jednak nie zamieszczam ich zbyt wiele, bo jak już wrócę do Polski, to kto zechce oglądać zdjęcia dokumentujące mój pobyt na amerykańskiej ziemi? He?














P.S. A pod tym LINKIEM dodatkowy bonus - krótki filmik ze szczytu Mili Mountain

czwartek, 17 stycznia 2013

Spotkanie działaczy pro life

Uczestniczyłem wczoraj w parafii w spotkaniu działaczy organizacji sprzeciwiających się aborcji. Było to spotkanie ekumeniczne, ponieważ wzięli w nim udział nie tylko katolicy, lecz także protestanci. Miało ono charakter zarówno informacyjny, jak i integracyjny. Można było na nim zaopatrzyć się w różne ciekawe materiały. Polecam szczególnie film „180” (link do niego TUTAJ), który można obejrzeć również na Youtube w wersji z polskimi napisami (wystarczy kliknąć w zakładkę „CC” i wybrać polskie napisy). Jest to, co prawda film zrobiony przez protestantów, ale bardzo ciekawy i dość przekonywujący. W filmie porównuje się aborcję do holocaustu Żydów w czasie II Wojny Światowej. Dla niektórych takie porównanie jest być może zbyt radykalne. Warto jednak przypomnieć, że o holocauście nienarodzonych mówił między innymi Jan Paweł II. Dane mi było w czasie tego spotkania siedzieć przy stole z sympatyczną rodziną, która związana jest ze wspólnotą „40 Days For Life” (link do ich strony TUTAJ). Głównym narzędziem działalności członków tejże wspólnoty jest czterdziestodniowa modlitwa i post, szczególnie w okresie Wielkiego Postu. Rodzina, którą dane mi było poznać, składa się z ojca i matki oraz z dwóch córek, z których jedna jest już dorosła, a druga jest jeszcze dzieckiem. Zarówno matka, jak i starsza córka są w stanie błogosławionym. Można więc powiedzieć, że społeczność dzieci nienarodzonych miała na tym spotkaniu dwójkę swoich bezpośrednich przedstawicieli. W Fort Collins funkcjonuje klinika aborcyjna prowadzona przez organizację Planned Parenthood (Jest to najbardziej proaborcyjna organizacja nie tylko w USA, ale i na świecie. Jest szczodrze wspierana finansowo przez rząd. Dotacje rządowe są bardzo wysokie, a członkowie jej zarządu są wśród 1,5% najlepiej zarabiających Amerykanów). Znajduje się ona zresztą nie daleko naszego kościoła. Przed tą kliniką aktywiści ruchów pro life prowadzą całodniowe czuwania modlitewne, by poruszyć sumienia pracowników kliniki i kobiet udających się na zabieg. Z tego, co wiem, nie jest to akcja bezskuteczna. Sporo kobiet udało się w ten przekonać, by nie zabijały swego dziecka. W ogóle w USA wielu chrześcijan (choć nie tylko oni) bardzo się angażują w działalność na rzecz obrony prawa do życia dla dzieci nienarodzonych. W marszach za życiem, które co roku są organizowane w rocznicę wydania 22 stycznia 1973 roku przez Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych werdyktu w sprawie Roe vs. Wade, w każdym stanie bierze udział bardzo wielu ludzi. Choć i w Polsce coraz więcej katolików angażuje się w działalność na rzecz prawa do życia dla nienarodzonych, w tym w działalność wielu ruchów pro life, to odnoszę wrażenie, że katolicy amerykańscy, oczywiście nie ci skrajnie liberalni, bo są tutaj i tacy, są jednak bardziej od nas aktywni. Niestety, ostatnie wybory prezydenckie w USA pokazały, że opcja pro life nie jest wciąż w społeczeństwie amerykańskim opcją większościową, w czym wielką „zasługę” mają liberalne media, które dość skutecznie deprawują sumienia Amerykanów.


Tia - najmłodsza uczestniczka spotkania

 



sobota, 12 stycznia 2013

Ken i Barbara

Ken i Barbara Martin
Wczoraj poznałem sympatyczne, starsze, amerykańskie małżeństwo: Kena i Barbarę. Z Kenem wybraliśmy się rano na wycieczkę do Rocky Mountain National Park (niestety zapomniałem aparatu, więc nie mam żadnych zdjęć z tej wycieczki). Pogoda była bardzo dobra, ścieżki ośnieżone, ale śnieg był dość stabilny, więc wspinało się nam dobrze. Dotarliśmy do Emerald Lake, skąd rozciągały się bardzo malownicze widoki. Przypominały mi trochę nasze Morskie Oko. Wędrówka nie była trudna, przeciwnie – mnie wydawała się bardzo łatwa. W ogóle nie czułem zmęczenia ani nie miałem zadyszki, w przeciwieństwie do Kena, który co jakiś czas musiał przystawać, by wyrównać oddech. Za każdym razem wyrażał podziw dla mojej kondycji. Drogę cały czas umilaliśmy sobie rozmową na różne frapujące mojego przewodnika tematy: duchowe, moralne, historyczne i polityczne. Ken, choć jest matematykiem z wykształcenia (obecnie pracuje jako pracownik Hewlett Packarda), jest bardzo oczytany i wyrobiony humanistycznie. Zna się też trochę na filozofii. Ciekawe jest również to, że ma w swoim życiu epizod bycia w zgromadzeniu zakonnym. Po powrocie do Fort Collins, po niewielkiej, bo półtora godzinnej przerwie, przyszła kolej na amerykańską kolację, którą przygotowała Barbara, żona Kena, bardzo skromna, ciepła i mądra osoba. Muszę przyznać, że w przypadku jej kuchni mit o tym, że Amerykanie odżywiają się niezdrowo, okazał się wyjątkowo nietrafny. Wszystko, co znalazło się na stole, było zdrowe i smaczne: pieczone mięso, duszone warzywa, przypiekane ziemniaki w jakimś dziwnym, lecz dobrym sosie, sałatka przyprawiona na wzór włoski, wino, pyszne ciasto, bułeczki, owoce, mus jabłkowy, a na koniec dobra kawa. Rozmowa przy stole toczyła się wokół różnych tematów, między innymi wokół historii Polski. Ken i Barbara po raz pierwszy dowiedzieli się o Katyniu i o tym, jak wyglądało prześladowanie Kościoła w Polsce w czasie komunizmu. Interesowały ich zwłaszcza obecne zmiany i moralna kondycja naszego społeczeństwa. Ja z kolei byłem ciekaw ich opinii na temat, dokąd zmierzają Stany Zjednoczone pod kierownictwem prezydenta Obamy. Ciekawym wątkiem rozmowy była ich historia rodzinna. Ken i Barbara są głęboko wierzącymi ludźmi. Mają trzy córki, które wychowali na dobre katoliczki, przywiązujące dużą wagę do wartości religijnych i do wychowania w ich duchu własnego potomstwa (jedna z ich córek ma czwórkę dzieci, a właściwie piątkę, bo w lutym urodzi się kolejne). Na koniec spotkania zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, co nie było takie łatwe, bo trochę potrwało, zanim ja i Ken, każdy używając własnego aparatu (oczywiście aparat Kena był bardzo profesjonalny), ustaliliśmy, jak działa samowyzwalacz. Myślę, że nie było to nasze ostanie spotkanie. Oboje serdecznie mnie do siebie zapraszali. Zresztą dosłownie przed chwilą otrzymałem od nich maila (wraz ze zdjęciem zrobionym przez Kena), w którym napisali między innymi takie słowa: „Hi Father, thanks for coming to dinner last night. Both Barbara and I enjoyed your company”. Dziękują mi za przyjście na kolację, choć to przecież ja powinienem być za nią wdzięczny!! Dlatego w odpowiedzi napisałem: „It’s me who should say thank you. It was very nice evening. I appreciate very much your hospitality. I hope we will have more occasions to meet one another. See you soon in the church”. W Fort Collins co chwila poznaję nowych ludzi. Mam zresztą coraz większy problem z tym, by zapamiętać ich imiona. Dziś na przykład po Mszy przedstawiła mi się rodzina z pięciorgiem dzieci. Niestety, nie pamiętam w tej chwili nawet jednego imienia. Myślę jednak, że pod koniec mojego tu pobytu nie będę miał z tym aż tak dużych problemów. Boję się tylko, że jeśli będę częściej zapraszany na kolacje czy obiady, to moje nowojorskie osiągnięcie polegające na tym, że straciłem aż 7 kilogramów wagi, szybko zostanie zaprzepaszczone. No cóż, nie można mieć wszystkiego naraz. Z drugiej strony, jeśli będę często wędrował górskimi szlakami, to być może moje obawy okażą się bezpodstawne.

P.S. Jeśli uważnie spojrzycie na zdjęcie, to zobaczycie sympatyczny szczegół, z którego zdałem sobie sprawę przed chwilą. Po mojej prawej ręce stoi figurka Matki Bożej, więc jesteśmy na tym zdjęciu we czwórkę :)

niedziela, 6 stycznia 2013

Fort Collins, Colorado

Od czwartku jestem już rezydentem, choć ciągle nie wiem, na jak długo, w parafii Błogosławionego Jana XXIII w miasteczku Fort Collins w stanie Colorado. Z lotniska w Denver odebrał mnie ks. Tadeusz Kopczyński, który pracuje w tej diecezji w Denver od 10 lat. Ks. Tadeusz okazał się dla mnie prawdziwym mężem opatrznościowym, bo to właśnie dzięki jego bezinteresownej życzliwości zawdzięczam możliwość pobytu w parafii, w której od półtora roku jest on wikariuszem. W ogóle ks. Tadeusz bardzo się o mnie troszczy. Mógłbym wymienić wiele przejawów tej troski. Dba na przykład o mój American English, także w ten sposób, że dość konsekwentnie trzyma się zasady, byśmy między sobą rozmawiali tylko po angielsku, a nie po polsku. Zorganizował mi też darmowe konwersacje z parafianami (Już 6 osób wyraziło gotowość, by bezpośrednio wspierać moje wysiłki w nauce angielskiego). Oddał również do dyspozycji swój samochód, twierdząc, że w stanie Colorado bez samochodu funkcjonować jest bardzo trudno (I faktycznie, stan ten, który jest mniej więcej wielkości Polski, ma tylko 6 milionów mieszkańców. Ludzie często muszą pokonywać tu duże odległości. Komunikacja publiczna jest raczej słabo rozwinięta, więc wszyscy poruszają się samochodami). Na razie muszę jednak nauczyć się jeździć z automatyczną skrzynią biegów, co dla kogoś, to przyzwyczaił się do innego typu samochodu, nie jest wcale łatwe. Ks. Tadeusz jeszcze w czwartek wieczorem zabrał mnie do typowej amerykańskiej restauracji, bym po raz pierwszy w życiu zjadł prawdziwego amerykańskiego półkrwistego steka, który mimo początkowych obaw bardzo mi jednak smakował (Może wpłynęła na to nieco „kowbojska” atmosfera panująca w restauracji, w której było też wiele rodzin z dziećmi). Dziś z kolei zabrał mnie na krótką wycieczkę w góry. Pogoda była piękna, słoneczna. Nie czuło się wcale, że jest zimno, bo powietrze jest tu bardzo suche, więc odczuwalna temperatura jest dużo niższa niż faktyczna. Bardzo przyjemnie spacerowało się po ośnieżonych ścieżkach. Widoki były piękne, niebo błękitne, powietrze ostre, czyste. Każdy haust był prawdziwą przyjemnością. Ale ks. Tadeusz to także bardzo pobożny kapłan. Wczoraj była całodzienna adoracja. Widok ks. Tadeusza modlącego się kilka godzin przed Najświętszym Sakramentem był dla mnie bardzo budujący i inspirujący. Cieszę się, że jesteśmy razem na plebanii. Może dzięki jego przykładowi i ja stanę się nieco pobożniejszy. Warunki ku temu, by zacieśnić więzy z Panem Jezusem są niemal idealne. Parafia jest żywą wspólnotą. Dużo się tu dzieje. Wielu ludzi jest mocno zaangażowanych w różne formy duszpasterstwa. Codziennie można przystąpić do spowiedzi, kapłani spowiadają bowiem przed lub po każdej Mszy św., a w niedzielę także w czasie każdej Eucharystii, co w USA jest ewenementem. Okazuje się jednak, że jeśli stworzy się ludziom taką możliwość, to po jakimś czasie chętnie zaczynają z niej korzystać z wielką korzyścią dla swego życia duchowego. Na plebanii jest też mała kaplica z Najświętszym Sakramentem. Zawsze więc, jeśli się tylko chce, można tam pójść i pomodlić się w obecności Jezusa eucharystycznego. Ludzie są tu bardzo życzliwi. Dzisiaj wieczorem odprawiałem Mszę niedzielną. Uczestniczyło w niej sporo ludzi. Po Mszy wielu z nich serdecznie się ze mną witało i wyrażało radość z mojej obecności. I nie był to tylko przejaw typowej dla Amerykanów uprzejmości. Myślę, że wielu z tych ludzi naprawdę cechuje niekłamana, autentyczna życzliwość i otwartość. Zresztą, w ciągu tych trzech dni poznałem tutaj więcej ludzi niż w ciągu 4 miesięcy w parafii w Nowym Jorku. Jednym z przejawów tej życzliwości jest choćby to, że wraz z ks. Tadeuszem zostałem zaproszony na niedzielny obiad do pewnej rodziny. Inna z kolei rodzina, którą spotkaliśmy w restauracji w czwartek, chce zaprosić mnie na mecz koszykówki, dowiedzieli się bowiem w czasie naszej krótkiej pogawędki, że generalnie lubię sport. Chcieli zabrać mnie na ten mecz nawet wczoraj, nie było to jednak możliwe, bo akurat odprawiałem Mszę św. Sądzę jednak, że taka możliwość ziści wcześniej czy później. W sumie mam wrażenie, że trafiłem do zupełnie innego świata. Myślę, że pobyt w tym miejscu, niezależnie od tego, jak długo potrwa, będzie dla mnie niezwykle owocny, nie tylko pod względem językowym, ale może przede wszystkim pod względem duchowym. W każdym razie, z każdym dniem upewniam się, że przeprowadzka do Fort Collins była bardzo dobrą decyzją, choć nie ode mnie zależy, czy dane mi  będzie pobyć tu trochę dłużej, czy też znów będę musiał poszukać innego miejsca.

P.S.1 Tych, którzy chcą dowiedzieć się więcej o parafii, na terenie której aktualnie przebywam, odsyłam do strony internetowej:  http://john23.com/

P.S.2 Poniżej parę zdjęć z dzisiejszej wycieczki w góry (przypominam, że wystarczy raz kliknąć na jedno ze zdjęć a nastąpi przejście do trybu galerii, w którym można oglądać zdjęcia w powiększonym formacie):








czwartek, 3 stycznia 2013

Goodbye New York!

Widok na Manhattan od  strony East River
Po 4 miesiącach kończy się mój pobyt w Nowym Jorku. Przenoszę się dzisiaj do miasteczka Fort Collins w stanie Colorado. Przez najbliższe pół roku, jeśli oczywiście otrzymam zgodę tutejszych władz emigracyjnych na dalszy pobyt na teranie USA (moje dotychczasowe pozwolenie traci ważność 8 marca), będę rezydentem w parafii Błogosławionego Jana XXIII. Jest to w zasadzie parafia uniwersytecka, której duszpasterze sprawują opiekę nad studentami Colorado State University, co, rzecz jasna, nie jest dla mnie bez znaczenia. Zostałem oficjalnie zaproszony przez proboszcza parafii ks. Rocco Porter, ale możliwość pobytu w niej zawdzięczam głównie ks. Tadeuszowi Kopczyńskiemu, dobrze mi skądinąd znanemu, który od kilku lat pracuje tam w roli wikariusza. Nowy Jork zostawiam z dobrymi wspomnieniami. Było to dla mnie ważne, budujące, choć czasami niezbyt łatwe doświadczenie. Przede wszystkim całkiem dobrze poznałem samo miasto, a zwłaszcza Manhattan, choć nie udało mi się zwiedzić wszystkich najważniejszych miejsc (nie byłem niestety w żadnym muzeum ani na Wyspie Wolności, gdzie znajduje się słynna Statua Wolności, nie byłem też na moście brooklyńskim), gdyż program zwiedzania został rozpisany na rok, a nie na 4 miesiące. Myślę jednak, że będę miał jeszcze okazję, by te zaległości nadrobić. Sądzę, że udało mi się zaznajomić z atmosferą miasta, poznać jego społeczną i kulturową specyfikę. Przeżyłem tu również ostatni etap kampanii prezydenckiej a także huragan Sandy. Cieszę się również, że mogłem w tym czasie chociaż trochę poznać sposób funkcjonowania amerykańskiej parafii. Kilka rzeczy mi się spodobało, inne natomiast oceniłem krytycznie. Myślę jednak, że było to kolejne bardzo cenne doświadczenie, które z pewnością ubogaciło moje rozumienie rzeczywistości Kościoła, także w wymiarze jego różnych instytucjonalnych niedomagań. Szczególnie wartościowym owocem pobytu w Nowym Jorku jest poznanie kilku sympatycznych osób: Marka i Marty, Jamesa oraz w ostatnim czasie Eli, Grażynki i Ani, które biorą udział w spotkaniach grupy Ruchu Rodzin Nazaretańskich w polskiej parafii na Greenpoincie. Bardzo mile wspominam świąteczny obiad w ich gronie. Jestem wdzięczny zwłaszcza Eli za okazaną mi życzliwość i wsparcie. Równie mile wspominam spotkanie z Polonią, dla której wygłosiłem konferencję w ramach cyklicznych spotkań Katolickiego Klubu Dyskusyjnego.

Moja siostra Kasia
Do największych pozytywów mojego pobytu w mieście Nowy Jork zaliczam ożywienie mojej relacji z siostrą Kasią. Wcześniej, zwłaszcza od czasu, gdy wyemigrowała do USA, raczej rzadko się ze sobą kontaktowaliśmy. Pobyt w Nowym Jorku dokonał pod względem dużego przewrotu. Od początku Kasia troskliwie się mną zajęła i poświęciła mi sporo swego czasu. Jeśli się nie spotykaliśmy na mieście, to często rozmawialiśmy przez skype’e. Co prawda Kasia w czasie tych pogawędek głównie usiłowała, bez większego sukcesu, zarazić mnie swoją pasją do koni wyścigowych (nie poniosła jednak w tym względzie całkowitej klęski, bo przeczytałem parę artykułów o koniach, które mi przesłała, obejrzałem parę filmów na ten temat, a nawet postanowiłem, że na wiosnę pojadę z nią na któryś z wyścigów), ale mieliśmy też okazję do wymiany poglądów na inne tematy, na przykład te związane z historią. Kasia była w stosunku do mnie bardzo hojna. Z tego powodu odczuwam nawet małe wyrzuty sumienia, bo nie należy ona do osób, które dużo zarabiają. A mimo to tylko w ostatnich dniach zafundowała mi bilet na przedstawienie w Radio City, a wczoraj zaprosiła mnie do Hotelu Marriott przy Times Square do obrotowej restauracji na 48 piętrze, skąd można oglądać wieżowce Manhattanu i okolice. Kasia była w ciągu tego okresu naprawdę bratnią, a raczej siostrzaną duszą. Jestem jej za to bardzo wdzięczny, choć być może za mało jej to okazywałem. Ale z pewnością przeczyta ten wpis i się o tym dowie. Mam nadzieję, że nadal będziemy utrzymywać bliskie kontakty. Zresztą, myślę, że zanim wrócę do kraju, jeszcze się spotkamy na ziemi amerykańskiej, a później w Polsce. 

Nie mogę oczywiście nie napisać paru zdań o powodach mojej przeprowadzki. Jest ich kilka. Przede wszystkim nie jestem zadowolony z tempa realizacji mojego głównego celu, jakim jest nauczenie się języka angielskiego tak, bym mógł bez trudu porozumiewać się z ludźmi i korzystać z literatury, przede wszystkim naukowej. Na pewno moja znajomość języka angielskiego jest po tym czteromiesięcznym okresie znacznie bardziej zaawansowana niż na początku mojego pobytu w USA. Dużo zawdzięczam moim spotkaniom z Jamesem. Pomogły mi też odprawiane po angielsku msze święte i mówienie kazań w tym języku. Jednak, mimo że zamieszkałem na terenie parafii amerykańskiej, nie miałem zbyt wiele kontaktów z native speakerami. Księdza Kevina spotykałem najwyżej raz w tygodniu. Z księdzem Rafferty również widziałem się rzadko. Nie miałem kontaktu z parafianami, bo sama parafia jest raczej parafią dość anonimową i słabo zintegrowaną. Nieco bardziej osobisty kontakt miałem z tymi, którzy są zatrudnieni na plebanii: z Anną, która sprząta i pierze (była dla mnie bardzo życzliwa) z Antonio, który jest tutejszym kościelnym, i z Patricią pracującą w biurze parafialnym. Problem w tym, że wszyscy oni nie są Amerykanami (pochodzą z Puerto Rico i Dominikany) i stosunkowo słabo mówią po angielsku. Nie ukrywam, że z upływem czasu czułem się tu coraz bardziej samotny. Angielskiego uczyłem się głównie z książek i Internetu. Taką „bierną” metodą można uczyć się języka obcego także u siebie w kraju. Uznałem więc, że skoro dane mi jest przebywać na terenie USA, to muszę poszukać takiego miejsca, gdzie będę miał więcej okazji do spotkań z ludźmi i do rozmów w języku angielskim. Dodatkowo coraz bardziej zaczęły przeszkadzać mi antykonserwatywne poglądy księży, między innymi ich wyraźne poparcie dla polityki prezydenta Obamy i dla linii programowej New York Timesa, bodaj najbardziej liberalnego pisma opiniotwórczego w USA. W ostatnim czasie zdarzyło się też kilka incydentów, które, choć nie miały zbyt wielkiej wagi, utwierdziły mnie jednak w przekonaniu, że decyzja o zmianie miejsca pobytu jest słuszna. Oczywiście jestem wdzięczny księdzu Rafferty’emu za możliwość bycia na jego parafii przez ostatnie 4 miesiące. Obaj księża są zresztą bardzo kulturalni, mili i grzeczni, a w tym co robią są na swój sposób bardzo gorliwi. Mimo zasadniczych różnic w poglądach na wiele kwestii moralnych i kościelnych będę ich generalnie dobrze wspominał. Przede mną pobyt w nowym miejscu, oddalonym 4 tysiące kilometrów od Nowego Jorku. No cóż, nie pierwszy to raz, gdy zmieniam miejsce swojego pobytu. W średniowieczu bardzo mocno podkreślano, że egzystencja człowieka na ziemi jest egzystencją wędrowca, jest jakby nieustannym byciem „w drodze” – in statu viae. Zaczynam dość mocno tego doświadczać. Niedługo zapewne złożę meldunek z nowego miejsca, a tymczasem proszę Was, drodzy czytelnicy, przyjaciele i znajomi, o modlitwę, bo mimo wszystko czuję lekki stres, jak zawsze gdy przede mną nowe doświadczenie i nowe wyzwania.