sobota, 29 września 2018

Dobry Biskup

Biskup Simone Scatizzi
Wiele się ostatnio mówi o złych księżach i biskupach. Nawet niektórzy wierzący zaczynają ulegać temu klimatowi polowania na czarownice. Na szczęście większość się temu raczej nie poddaje. Bardzo wielu katolików odpowiada na tego typu ataki świadectwem wdzięczności wobec dobrych księży, których spotkali na swojej drodze. Z tych świadectw wyłania się zupełnie inny obraz Kościoła niż ten, który kreują wojujący ateiści. Chciałem do tych świadectw dodać również moje. Spotkałem w moim życiu wielu dobrych duchownych: księży, zakonników i sióstr zakonnych. Wśród nich był również nieżyjący od 8 lat biskup Simone Scatizzi. Gdy go poznałem, był ordynariuszem diecezji Pistoia. W Episkopacie włoskim był odpowiedzialny za duszpasterstwo rodzin. Bardzo mądry biskup, dobry teolog, autor kilku książek. To on przyjął mnie do swojej diecezji, gdy przed ostatnim rokiem studiów musiałem opuścić Kolegium Polskie w Rzymie i poszukać sobie nowego miejsca do mieszkania. Biskup Simone pozwolił mi na cały rok zamieszkać w budynku byłego seminarium duchownego, gdzie na stałe przebywało dziesięciu księży emerytów. Mogłem tam mieszkać i jeść za darmo. Na dodatek biskup mianował mnie wikariuszem w parafii San Bartolomeo, dzięki czemu otrzymywałem, w ramach tzw. „sostentamento del clero”, takie samo wynagrodzenie jak księża włoscy, choć pracy miałem niewiele – jedna msza w dni powszednie oraz trzy w niedzielę. W zasadzie biskup Simone sfinansował mój ostatni rok studiów. Za każdym razem, gdy go odwiedzałem w budynku kurii, witał mnie z ogromną, ojcowską serdecznością. Zawsze pytał, czy nie potrzebuję jakiejś pomocy, interesował się też moimi postępami w pisaniu pracy doktorskiej. Nigdy później nie spotkałem kogoś, kto okazałby mi tyle dobroci. Wspominam go jednak nie ze względu na to, co dobrego dla mnie zrobił, lecz ze względu na niezwykłe świadectwo miłosierdzia, które dawał za każdym razem, gdy odwiedzał księży emerytów, którzy mieszkali razem mną w tym samym budynku. Czynił to mniej więcej raz w tygodniu, o ile pamiętam w czwartek, zawsze w porze obiadowej. Podchodził do każdego z emerytów, zagadywał, żartował, pytał o zdrowie. Wśród nich był też ksiądz, który, jak się później dowiedziałem, porzucił stan kapłański i odszedł w świat z kobietą. Jego odejście wywołało wstrząs wśród wiernych i spowodowało wielkie zgorszenie. Kilka lat po swoim odejściu miał straszny wypadek. Jadąc na motorze zderzył się czołowo z ciężarówką. Przeżył, ale jego stan tuż po wypadku był tragiczny. Ciało pogruchotane, roztrzaskana czaszka, mózg, który trzeba było zbierać łyżeczką. Długo znajdował się w śpiączce, a potem w stanie niemal wegetatywnym. Nikt nie dawał mu szans na przeżycie. A jednak nie umarł. Po kilkumiesięcznym pobycie w szpitalu trafił do jakiegoś domu opieki, ponieważ kobieta, dla której porzucił kapłaństwo, nie chciała się nim opiekować. A żadnych bliskich krewnych nie miał. Nie mógł się poruszać o własnych siłach, nie mógł też mówić, zamiast słów, z jego wykręconych ust wydobywały się jedynie jakieś bełkotliwe dźwięki. Nie potrafił też samodzielnie jeść. Pewnego dnia o tym, co go spotkało, dowiedział się biskup Scatizzi. Postanowił się nim zająć, mimo że chodziło przecież o eksksiędza, który został oficjalnie suspendowany. Przeniósł go z domu opieki do budynku seminarium, gdzie mieszkali księża emeryci. Zapewnił mu opiekę pielęgniarską. Dzięki temu po jakimś czasie ksiądz ów odzyskał możność poruszania się o własnych siłach. Nauczył się też jeść samodzielnie. Więcej nie dało się uzyskać. Kiedy biskup Simone odwiedzał swoich emerytów, podchodził również do tego niepełnosprawnego księdza. Widziałem nie raz, jak delikatnie podszczypywał go za policzek, przytulał go i całował w głowę. Okazywał mu bardzo wiele serdeczności. I często w oczach tego księdza widziałem łzy. Nie wiem, czy to były łzy wzruszenia, czy może skruchy. Widok biskupa obejmującego z czułością księdza, który go zawiódł i swoim odejściem sprawił wiernym tyle bólu, bardzo mnie zawsze poruszał. Nie muszę sobie teraz wyobrażać, jak wyglądało spotkanie ojca i syna z przypowieści o synu marnotrawnym. Wystarczy, że sobie przypomnę ten obraz biskupa Simone, który okazuje tyle ciepła swojemu marnotrawnemu księdzu. Biskupowi Simone bardzo wiele zawdzięczam, ale najbardziej jestem mu wdzięczny za to niezwykłe świadectwo przebaczenia, dobroci i miłosierdzia, które dawał za każdym razem, gdy odwiedzał dom księży emerytów. Historia księdza, który porzucił stan kapłański, i biskupa, który mimo to od niego się nie odwrócił, lecz wyciągnął do niego pomocną dłoń, gdy ten znalazł się w sytuacji niemal beznadziejnej, ciężko chory i opuszczony przez wszystkich, jest dla mnie najlepszą ilustracją słów z księgi proroka Ezechiela: „Bóg nie chce śmierci grzesznika, lecz by się nawrócił i miał życie”.

czwartek, 27 września 2018

Miasto i wieś



Kościółek w Ziołowym Zakątku we wsi Koryciny
Przygotowując wczoraj rano homilię, którą miałem wygłosić podczas Mszy świętej wieczornej, zagłębiłem się w lekturę przeznaczonej na ten dzień Ewangelii i zwróciłem uwagę na ciekawy szczegół. Jezus, posyłając uczniów z misją głoszenia Dobrej Nowiny i obdarzając ich władzą wyrzucania złych duchów, przewidział jednocześnie, że ich misja w pewnych przypadkach może okazać się nieskuteczna. Zapowiedział im, że chociaż będą wyposażeni w Jego moc, doświadczą również niepowodzeń, ponieważ w niektórych domach ludzie ich nie przyjmą. Jezus precyzuje nawet, że taka sytuacja będzie miała miejsce wówczas, gdy pojawią się w mieście. Zaraz po tej zapowiedzi napisane jest jednak, że swoją misyjną działalność uczniowie prowadzili wśród mieszkańców wsi: „Jeśliby was gdzieś nie przyjęli, wychodząc z tego miasta, strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo przeciwko nim! Wyszli więc i chodzili po wsiach, głosząc Ewangelię i uzdrawiając wszędzie”. Być może już w czasach Jezusa mieszkańcy miast byli bardziej zamknięci na wartości duchowe niż mieszkańcy terenów wiejskich. Dzisiaj w naszym kraju ta różnica jest bardzo widoczna. Pokazują to wyraźnie statystyki religijności Polaków. Frekwencja na niedzielnych mszach jest dwu lub trzykrotnie większa na wsiach niż w miastach. Różne są tego powody. Jednak dwa wydają się mi tymi najbardziej sprawczymi. Są to anonimowość i wykorzenienie. Anonimowość jest w miastach zjawiskiem powszechnym. Wielu mieszkańców aglomeracji miejskich, często z własnego, świadomego wyboru, ucieka w bezimienność, gdyż w ich mniemaniu daje im to, złudne w gruncie rzeczy, poczucie swobody, nieskrępowania opinią innych ludzi. Najlepszym tego dowodem są nowe osiedla, których mieszkańcy nie kwapią się do nawiązywania bliższych, dobrosąsiedzkich relacji. Zdarza się, i to wcale nie tak rzadko, że nawet ci, którzy mieszkają tuż obok siebie, w tym samym bloku, a nawet w tej samej klatce, często zupełnie nic o sobie nie wiedzą. Ucieczka w anonimowość to tendencja stojąca w wyraźnej sprzeczności z tym, do czego skłania religia. Nie ma w niej miejsca na izolacjonizm. Religia jest zawsze wspólnototwórcza, a nie egocentryczna, bo podkreśla, że wszyscy jesteśmy dziećmi Boga. Szczególnie dotyczy to chrześcijaństwa. Do samej istoty jego działania należy to, co w dokumencie Novo millennio ineunte Jan Paweł II nazwał „krzewieniem duchowości komunii”. Tam więc, gdzie więzy społeczne są silniejsze, tam też korzystniejsze są warunki do rozwoju życia religijnego. Niestety w dużych miastach dramatycznie zmniejsza się to, co w kręgach socjologicznych i psychologicznych nazywa się kapitałem społecznym, ponieważ więzy międzyludzkie ulegają coraz większemu rozpleceniu. Amerykański socjolog i politolog Robert Putnam w głośnej książce Bowling Alone wymienia różne powody tego zjawiska: brak czasu, nawet dla najbliższych, gorączkowa pogoń za pieniędzmi, mobilność społeczna, rozwój techniki, który sprawia, że ludzie częściej obcują bezpośrednio z maszynami niż z innymi osobami, wpływ mass mediów goniących głównie za tanią sensacją, kryzys tradycyjnej rodziny, zanik więzi międzypokoleniowych. Wszystkie te czynniki nie ułatwiają rozkwitu życia religijnego. Wiedzą to bardzo dobrze duszpasterze, którzy pracują w wielkomiejskich parafiach. Kolejną bolączką społeczności miejskich jest to, co socjologowie nazywają wykorzenieniem. Dotyczy to przede wszystkim tych, którzy przeprowadzają się do miast. Imigracja ze wsi do miasta oznacza porzucenie środowiska, w którym się wyrosło i które kształtowało zarówno osobowość, jak i tożsamość. Duże miasta ze swoimi betonowymi i często odgrodzonymi od reszty świata blokowiskami już nie są tak mocno tożsamotwórcze. Nie działa tu bowiem siła tradycji dająca o sobie znać w wiejskich lub małomiasteczkowych społecznościach. Oprócz tego życie w mieście jest bardzo szybkie, w nieustannym biegu, z bez przerwy atakującymi nas mocnymi bodźcami, które nie pozostawiają zbyt wiele czasu na głębszą refleksję, bo ta wymaga zatrzymania się i zdystansowania wobec bieżącej gorączki. W efekcie mieszkańcy miast żyją w przestrzeni coraz bardziej zsekularyzowanej, coraz bardziej „odczarowanej”, jak by to określił niemiecki myśliciel Max Weber. I dlatego są coraz mniej wrażliwi na rzeczywistość duchową. A poza tym ludzie mieszkający na wsi, mimo że stylem swego życia zaczynają doganiać „miastowych”, posiadają jednak nad nimi również i tę przewagę, że mają jeszcze bezpośredni kontakt z naturą, która ich wokół otacza, choć i oni, zamiast z tego obficie korzystać, gubią ten, zazwyczaj nieuświadomiony przez nich, metafizyczny i kontemplatywny wymiar ich egzystencji. Świadczy o tym chociażby to, że swój wolny czas coraz częściej spędzają głównie przed telewizorami, o czym wiele razy mogłem się (niestety) przekonać, odwiedzając moje rodzinne strony. Kiedyś nie mieli wyjścia. Niemal ciągły kontakt z naturą zapewniała im praca w polu czy w ogrodzie. Nawet zwykłe wyjście po krowy na pastwisko wiązało się z możliwością podziwiania roztaczającej się wokół przyrody. Ile razy ja sam miałem możliwość zachwycenia się pięknymi pejzażami, śpiewem skowronków, rechotem żab czy charakterystycznym klekotaniem bocianów, gęstą, mleczną mgłą unoszącą się nad polami, barwami tęczy, niesamowicie rozgwieżdżonym niebem w nocy czy widokiem wschodzącego lub zachodzącego słońca. Uprzemysłowienie rolnictwa doprowadziło jednak do tego, że i na wsi coraz rzadziej czyta się z księgi natury. Jednak wciąż jeszcze relacje międzyludzkie są tam dość silne, wciąż ważne są dla mieszkańców wsi wartości, które kultywowały poprzednie pokolenia. Ja, na całe szczęście, urodziłem się i całe swoje dzieciństwo spędziłem na wsi, położonej wśród podlaskich lasów, łąk i pól. Ilekroć wracam do tego czasu moimi wspomnieniami, zawsze czynię to z wielką nostalgią. Życie na wsi pozostawiło w mojej duszy trwały, niezatarty ślad, choć przecież większość mojego późniejszego życia przeżyłem albo w wielkich miastach, takich jak Warszawa, Rzym czy Nowy York, albo w nieco mniejszych: Legionowo, Pistoia, Fort Collins. Może gdyby nie moje powołanie i ja również zakwestionowałbym w którymś momencie wartości, które zostały mi przekazane przez mojego dziadka, moją babcię, moją mamę, moje sąsiadki i sąsiadów, także przez księży i nauczycieli, gdy prowadziłem dość beztroskie życie we wsi Koryciny. Bogu niech będą dzięki za to, że mnie przed tym uchronił.

poniedziałek, 24 września 2018

Idź i napraw mój dom

Dwa dni temu uczestniczyłem w uroczystości zaślubin sympatycznej młodej pary: Agnieszki i Tomasza. Uroczystość miała miejsce w kościele parafialnym pw. św. Franciszka z Asyżu w Warszawie na Tarchominie. Byłem jednym z pięciu księży odprawiających Mszę świętą, podczas której młodzi narzeczeni złożyli sobie przysięgę małżeńską. Głównym celebransem był ksiądz biskup Michał Janocha, biskup pomocniczy Archidiecezji Warszawskiej. On też wygłosił homilię. Jednak w mojej pamięci utrwaliły się nie słowa z kazania, lecz to, co biskup Michał powiedział tuż przed udzieleniem końcowego błogosławieństwa. Nawiązał mianowicie do słów wyrytych na ścianie w prezbiterium kościoła: „Franciszku, idź napraw mój dom, który, jak widzisz, cały idzie w ruinę”. Słowa te wypowiedział Jezus do św. Franciszka, kiedy modlił się przed krzyżem w zrujnowanym kościółku św. Damiana. Ksiądz biskup powiedział, że na przełomie XII i XIII wieku, a więc w czasach św. Franciszka, Kościół rzeczywiście był w ruinie. I dodał, że Kościołowi ciągle potrzebni są ludzie, którzy go będą odbudowywać, bo stale chyli się on ku upadkowi. Kto więc ma go odbudowywać? Biskup spojrzał z uśmiechem na nowożeńców i powiedział: „Wy go macie odbudowywać. Przez to, że będziecie się kochali, bo to miłość stanowi najgłębszy i najbardziej istotny nurt życia Kościoła. Jest on trudno uchwytny. Dlatego media skupiają się na czymś innym, w gruncie rzeczy drugorzędnym”. Słuchając tych słów, pomyślałem o św. Franciszku, tym bardziej, że w sierpniu tego roku prawie dwa tygodnie spędziłem z rodzinami w Asyżu − mieście św. Franciszka i św. Klary. Giovanni Bernardone faktycznie żył w czasach wielkiego kryzysu Kościoła. Wielu duchownych prowadziło wówczas mało ewangeliczne, często gorszące życie. Jednak Biedaczyna z Asyżu nikogo nie oceniał i nie osądzał. Nie wzywał do nawrócenia, rzucając gromy na grzeszników. Uznał, że nawrócić musi się przede wszystkim on sam, będąc przekonanym, że tylko osobiste świadectwo może innych pobudzić do samokrytycznej refleksji i ostatecznie do zmiany życia. To, co charakteryzowało Franciszka i jego pierwszych naśladowców, to ogromna pokora wynikająca ze samoświadomości własnej nędzy. Ta pokora rodziła w nich z jednej strony wdzięczność wobec Boga, który „nie chce śmierci grzesznika, lecz by się nawrócił i miał życie”, a z drugiej miłosierdzie wobec bliźnich. Byli ludźmi, którzy szczerze kochali innych, szczególnie tych najuboższych, odrzuconych, zagubionych. To właśnie ta pełna wyrozumiałości miłość czyniła ich wiarygodnymi świadkami Ewangelii. To dzięki niej byli rzeczywiście cichymi odnowicielami Kościoła. Nie wiem, dlaczego biskup Michał w swej końcowej refleksji nawiązał do słów, które wyznaczają początek przemiany duchowej św. Franciszka z Asyżu. Być może sprowokowało go do tego jedno z wezwań modlitwy powszechnej, w którym została zawarta prośba o nawrócenie księży krzywdzących innych ludzi. Ja sam, słuchając tego wezwania, zastanawiałem się nad tym, jakie było uzasadnienie, by włączyć je do modlitwy wiernych podczas Mszy odprawianej za nowożeńców. Może dobrze by było, moim zdaniem, gdyby po takim wezwaniu, pojawiło się również wezwanie z prośbą o nawrócenie dla świeckich, bo przecież i wśród świeckich wielu jest takich, którzy Kościoła nie budują, lecz go rujnują, gdy w codziennym życiu nie kierują się miłością. Wielu jest także takich, którzy krzywdzą wielu dobrych księży chociażby swoją obmową i oczernianiem. Wystarczy wejść na fora internetowe, by się przekonać jak wzbiera fala nienawiści wobec osób duchownych. I dotyczy ona nie tylko tych, którzy sprzeniewierzyli się swemu powołaniu i zasługują na surowe potraktowanie, lecz także tych, którzy, choć codziennie zmagają się ze swoimi słabościami i ograniczeniami, starają się jednak dobrze sprawować swoją duszpasterską posługę. Św. Franciszek z Asyżu przed swoim nawróceniem był osobą świecką i nawet po nawróceniu nie zgodził się na wyświęcenie go na kapłana. Jako nawrócony świecki pomógł wielu innym świeckim odnowić i ożywić w nich miłość do Boga i Kościoła. Niemal wszyscy jego pierwsi towarzysze należeli do stanu świeckiego. Dzięki niemu nawróciło się też wielu duchownych. Kościół, który stale chyli się ku upadkowi, nieustannie też się odbudowuje dzięki tym, którzy na zło obecne w Kościele, odpowiadają w taki sposób, że sami starają się to zło zwyciężyć dobrem. Nie jest to możliwe bez ciągłego nawracania się. Tylko w ten sposób można włączyć się w ten najgłębszy nurt życia kościelnego polegający na codziennym wypełnianiu przykazania miłości wzajemnej: „Po tym wszyscy poznają, że jesteście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali”. Kryzys Kościoła ma swe najgłębsze źródło w deficycie miłości i świętości. Rozumiał to dobrze św. Franciszek. Powiedział kiedyś: „Chciałbym mieć skrzydła orła, aby przemierzać góry i wykrzykiwać nad miastami: Miłość nie jest kochana! Miłość nie jest kochana!”. Słowa wypowiedziane do niego w San Damiano „Idź i napraw mój dom!”, można wyrazić inaczej: „Idź i miłością opowiadaj o Miłości!” Oby wzięli je je sobie do serca i księża i świeccy! Jestem wdzięczny biskupowi Michałowi za wypowiedziane przez niego słowa, bo zrodziły we mnie skruchę i mocne postanowienie poprawy. A Agnieszce i Tomaszowi życzę, aby ich wzajemna miłość była tak silna i czysta, by nigdy nie dali się zwieść iluzji, że istnieje jakieś inne źródło ich szczęścia, poza tą miłością, której jedynym i niewyczerpanym źródłem jest Bóg.

środa, 19 września 2018

Na temat filmu "Kler"

Niedługo na ekrany polskich kin wchodzi film Wojciech Smarzowskiego pt. „Kler”. Jakiś czas temu widziałem jego długi, kilkuminutowy zwiastun. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że obraz Smarzowskiego to film skrajnie antyklerykalny. Jego scenariusz równie dobrze mógłby napisać jakiś fanatyczny redaktor „Faktów i Mitów” bądź ktoś pokroju Jerzego Urbana. Duchowni są w nim ukazani w tak mocno przerysowanym, negatywnym świetle, że chyba tylko widzowie nienawidzący Kościoła uznają go za obiektywny i wyważony. Tacy ludzie od czasu do czasu potrzebują nowej dawki paliwa, choćby w postaci filmowego paszkwilu, by ogień ich nienawiści do Kościoła rozpalił się z jeszcze większą siłą. Film Smarzowskiego świetnie się do tego nadaje, tym bardziej, że od strony technicznej i gry aktorskiej robi wrażenie bardzo dobrze zrealizowanego. Zresztą sam reżyser to, jak się okazuje, człowiek motywowany iście Urbanowskim antyklerykalizmem, czego najlepszym dowodem jest wywiad, jakiego niedawno udzielił Gazecie Wyborczej. Oprócz niesprawiedliwych, prostackich oskarżeń wyolbrzymiających do niebotycznych rozmiarów słabości osób duchownych znajdują się w nim również postulaty radykalnego oddzielenia Kościoła od społeczeństwa. Co, oprócz dialogów i scen o charakterze jawnie bluźnierczym, najbardziej mnie irytuje i zasmuca w filmie „Kler”? Wcale nie to, że ukazuje różne przywary duchownych i ich grzechy. Nie da się przecież zaprzeczyć, że zdarzają się w Kościele sprawy naprawdę gorszące. Najbardziej zaś destrukcyjne dla wspólnoty Kościoła są zgorszenia spowodowane postawą niektórych duchownych. Ja sam znam kilku z mojej diecezji, co do których jestem przekonany, że nie powinni być dalej księżmi i szczerze współczuje wiernym skazanym na ich „posługę”. Wiem jednak, że jest to margines. Mój sprzeciw budzi to, że film Smarzowskiego jest bardzo niesprawiedliwym i krzywdzącym uogólnieniem. Jest bowiem krańcowo jednostronny, stygmatyzujący wielu dobrych kapłanów. Moje doświadczenie Kościoła mówi mi, że znacznie więcej w nim dobra niż zła. Jeśli jednak ktoś jest silnie uprzedzony, czy to pod wpływem antyklerykalnej propagandy czy na skutek jakieś swojej osobistej urazy doznanej w kontakcie z instytucją Kościoła, to w jego widzeniu te proporcje będą się odwracać. Na antyklerykalną propagandę najbardziej podatne są te osoby, które już od dawna nie mają praktycznie żadnego kontaktu z Kościołem. Ci, którzy są obecni w Kościele, którzy regularnie praktykują, a więc uczestniczą we Mszach świętych, w spotkaniach różnych wspólnot, wyraźnie widzą, że „nie taki diabeł straszny, jak go malują”. Myślę, nawet jestem pewien, że film Smarzowskiego, jako skrajnie wypaczający obraz Kościoła, ich stosunku do Kościoła nie zmieni, jeśli w ogóle zdecydują się go obejrzeć, do czego nie zachęcam, a nawet szczerze odradzam. Wiem jednak, że nachalna promocja tego filmu, z którą mamy do czynienia w środkach masowego przekazu i na bilbordach zapełni sale kinowe, przynajmniej na początku. Będzie to kolejne potwierdzenie, że antyklerykalizm odgórny, lansowany w mediach, manifestowany przez wielu celebrytów, znajduje poparcie również na dole. Dla nas księży jest to zjawisko przykre i bolesne. Przecież historia Polski to także historia wielu wspaniałych duchownych. Wśród nich wielu było takich, którzy oddali życie za Ojczyznę. Dobitnym tego przykładem jest los polskich księży podczas II Wojny Światowej. Z żadnego innego narodu nie wymordowano wówczas tylu duchownych, co z Polski. Samego tylko obozu w Dachau nie przeżyło ponad tysiąc polskich księży. Dzielili kapłani los ciemiężonego narodu także po wojnie, ginąc jak inni polscy patrioci w stalinowskich więzieniach. Jednym z takich więzień było więzienie przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, gdzie zamordowano również wielu katolickich księży. Boli więc, gdy niektórzy o tym zapominają i tak łatwo dają się uwieść antykościelnej retoryce. Jak w takiej sytuacji szczególnie my księża powinniśmy reagować na te kolejne wybryki antykatolickiego w gruncie rzeczy antyklerykalizmu? Nadal aktualne pozostają moje rady, które zawarłem w książce „Dotknięcie Boga” w rozdziale „Oblicza antyklerykalizmu”. Po pierwsze, księża powinni robić swoje, to znaczy wypełniać jak najlepiej swoje obowiązki, nie zostaje się bowiem księdzem w tym celu, by wszystkim się podobać, lecz po to, by pełnić wolę Bożą. Jezus nie obiecywał swoim uczniom, że wszyscy będą ich zawsze rozumieli i wspierali, przeciwnie, przygotowywał ich na różne trudne sytuacje związane z realizowaniem ich powołania, także na prześladowania. Po drugie, właściwą reakcją na manifestowanie różnych form antyklerykalizmu nie jest bojaźliwe wycofanie się w swoją prywatność ani obrażanie się na ludzi, odwracanie się od nich, lecz przeciwnie: otwartość i szukanie kontaktu z nimi. Jedynym bowiem lekarstwem na jakiekolwiek uprzedzenia są fakty, a fakty, wbrew antyklerykalnej propagandzie, mówią, że nie tacy ci księża straszni, jak ich wojujący ateiści malują. Po trzecie, i chyba najważniejsze, nie powinno się swoim zachowaniem prowokować antyklerykalnych wystąpień, dostarczać przeciwnikom Kościoła dodatkowych argumentów na potwierdzenie ich fobii i uprzedzeń. Należy poza tym odróżniać prymitywne, zrodzone z nienawiści ataki od umiarkowanej krytyki, która, jeśli jest słuszna, zawsze winna być przyjmowana z pokorą i mobilizować do wytrwałej pracy nad sobą – nikt przecież nie jest doskonały. Wezwanie do uznania własnej grzeszności, jakie słyszymy na początku każdej Eucharystii, kierowane jest do wszystkich – zarówno do świeckich wiernych, jak i do kapłana, który Mszę odprawia. Po czwarte wreszcie, należy patrzeć na antyklerykalizm, zwłaszcza na ten o najbardziej wulgarnym i prymitywnym obliczu, zarówno ten celebrycki, jak i „tramwajowy”, w świetle przykazania miłości nieprzyjaciół, ostatecznie bowiem zło można tylko dobrem zwyciężyć. Chrystus powiedział: „Skoro Mnie prześladowali, to i was prześladować będą” (J 15, 20). Wyrazem miłości nieprzyjaciół była w przypadku Jezusa Jego modlitwa za prześladowców: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23, 34). Jest to najważniejsza broń, do której zwłaszcza księża powinni się uciekać. Taka modlitwa uwalnia od chęci odpłacania pięknym za nadobne.