środa, 31 października 2012

Halloween

Nieco "halloweenowa" dekoracja ołtarza
Dzisiaj (piszę te słowa 31 października) w USA obchodzi się Halloween. Po Bożym Narodzeniu i Święcie Dziękczynienia jest to bodaj najpopularniejsze święto w tym kraju. Samo słowo wywodzi się od staroangielskiego określenia „All Hallows' eve” (wigilia Wszystkich Świętych). Halloween ma swoje źródło w pogańskich, celtyckich praktykach związanych ze świętem Samhain, który był obchodzony 31 października jako pierwszy dzień zimy i zarazem nowego roku. Uważano wówczas, że wieczorem tego dnia duchy zmarłych, także złe duchy i czarownice, wędrują po ziemi z pragnieniem, by płatać ludziom różne figle i czasami nawet boleśnie im dokuczać. Irlandzcy osadnicy przywieźli ze sobą zwyczaj obchodzenia Halloween do Ameryki w połowie XIX wieku (dokładnie w 1840 roku). W Stanach Zjednoczonych jest ono obchodzone głównie przez dzieci, które w tym dniu, głównie wieczorem, chodzą od domu do domu a także po sklepach, często przebrane za duchy, szkielety, wampiry, czarownice itp., pukając lub dzwoniąc do drzwi i wołając: „Trick or Treat!” (dosł: Figiel lub smakołyk). W ten sposób domagają się upominku w postaci cukierków lub drobnych pieniędzy, „grożąc”, że w przeciwnym razie dany dom czy mieszkanie stanie się obiektem dokuczliwych figli i psot. Głównym symbolem święta jest Jack-o'-lantern, czyli święcąca w środku wydrążona dynia z wyszczerbionymi zębami. Święto to obchodzone jest także przez dorosłych. W tym dniu odbywają się liczne parady przebierańców, a najsłynniejszą z nich jest parada w Greenwich Village, która w tym roku jednak się nie odbędzie z powodu huraganu Sandy, który właśnie tę dzielnicę bardzo mocno doświadczył. W Polsce w wielu regionach z podobnym zwyczajem mamy lub mieliśmy do czynienia w noc sylwestrową. Pamiętam, że sam brałem udział w płataniu figlów gospodarzom w mojej wiosce, które nie zawsze były łagodnymi figlami, lecz często, niestety, co przyznaje ze skruchą, ocierały się o wandalizm. Było to malowanie szyb okiennych farbą olejną, przenoszenie w różne miejsca części ogrodzenia itp. O ile dobrze pamiętam, największym naszym wyczynem było wciągnięcie wozu drabiniastego na dach stodoły. W odróżnieniu od amerykańskiego święta Halloween nie można się było od tych figli wykupić. Od kilku lat podejmowane są próby, by święto Halloween zaszczepić na gruncie polskim. Na razie te próby nie odnoszą, także dzięki sprzeciwom Kościoła, zbyt wielkiego sukcesu, z czego należy się cieszyć, bo wydaje się, że za tymi próbami stoi zwykła chęć zarobienia na produkcji halloweenowych akcesoriów i gadżetów. Słusznie też zwraca się uwagę na jego pogańskie pochodzenie oraz na to, że mogłoby ono utrudnić religijne przeżywanie Dnia Wszystkich Świętych i Dnia Zmarłych. W naszej polskiej tradycji są to bardzo ważne dni poświęcone pamięci naszych bliskich zmarłych, którą staramy się wyrazić głównie w modlitwie, odwiedzaniu cmentarzu, paleniu zniczy na grobach. Te dni mają więc bardzo refleksyjny, poważny, głęboko religijny charakter. W USA, z tej racji, że katolicy stanowią tu mniejszość, Dzień Wszystkich Świętych nie jest dniem wolnym od pracy. Amerykanie nie mają też zwyczaju odwiedzania grobów swoich zmarłych akurat w tym dniu, chyba, że są to Polacy, Irlandczycy i Meksykanie. Jaki jest stosunek amerykańskiego Kościoła do święta Halloween? Bardzo tolerancyjny. Przyjmuje się, że jest to niegroźne dla duchowości święto, które jest okazją do wspólnej zabawy. Ojciec Gabriele Amorth, słynny watykański egzorcysta wyraził taką o to opinię na temat tego święta w krajach anglosaskich: “Jeśli angielskie, irlandzkie lub amerykańskie dzieci lubią przebierać się za wiedźmy lub diabły w tę jedną noc w roku, to nie stanowi to poważnego problemu. O ile jest to tylko forma zwykłej dziecięcej zabawy, gry, nie widzę w tym większego niebezpieczeństwa”. W wielu kościołach organizuje się w tym dniu bale przebierańców, różne gry, wspólne posiłki, w których  najwięcej zjada się dyniowych ciastek i cukierków. Nawet dekoracje ołtarzowe mają nieco halloweenowy charakter, tak jak w moim kościele, co uważam jednak za lekką przesadę. Głównym elementem takiej dekoracji są różnokolorowe dynie. Nikt tu raczej nie walczy z tym świętem, choć wielu zwraca uwagę na to, że są tacy, którzy próbują propagować przy okazji tego święta różne jawnie okultystyczne zwyczaje.

Krajobraz po huraganie

Wyglądam właśnie przez okno mojego pokoju. Do Nowego Jorku powróciła dziś piękna, słoneczna pogoda. Aż trudno uwierzyć w to, co się działo jeszcze dwa dni temu. Nowy Jork po przejściu huraganu Sandy powoli wraca do normalnego życia, choć okazuje się to być dosyć trudne. Dolny Manhattan, a także część takich dzielnic jak Bronx, Queens, Staten Island and Westchester County ciągle pozbawiona jest elektryczności. Dziwnie wyglądają wieczorem te części miasta, które normalnie są bardzo rozświetlone, a w tych dniach pogrążone są w ciemnościach. Brak elektryczności często wiąże się również z brakiem wody. Powoduje on również inne, może nieco bardziej prozaiczne utrudnienia w codziennym życiu, jednak nie mniej uciążliwe, jak na przykład niedziałające windy. Dla tych, którzy mieszkają w wysokich budynkach, a na dolnym Manhattanie jest ich wiele, stanowi to całkiem spore wyzwanie, zwłaszcza dla osób starszych i niepełnosprawnych. W Nowym Jorku nadal zamknięte są szkoły, lotniska oraz metro, które doświadczyło największych szkód w całej swojej ponad stuletniej historii. W wyniku zalania wodą ciągle nieczynnych jest 10 tuneli metra. Niestety jedną z najbardziej zalanych stacji jest South Ferry, która jest końcową stacją linii nr 1, a więc tej, z której najczęściej korzystam. Paraliż metra jest szczególnie boleśnie odczuwany, bo codziennie z jego usług korzystają miliony mieszkańców. Obecnie głównym środkiem lokomocji są autobusy, którymi można na razie jeździć za darmo. Wiele osób korzysta też z taksówek, których pojawiło się na ulicach o kilka tysięcy więcej. Nieczynne są też miejskie parki. Spacerowanie tam, według oficjalnych ostrzeżeń, jest niebezpieczne z uwagi na zwisające gałęzie i połamane drzewa. W samym Central Parku zniszczeniu uległo około 1000 drzew, co stanowi poważny uszczerbek dla jego drzewostanu. Najbardziej jednak żal mi bardzo ładnego i zadbanego Battery Park, który z tej racji, że znajduje się na południowym krańcu Manhattanu, został całkowicie zalany. Trochę czasu minie, zanim znów będę mógł wybrać się tam na spacer i popatrzeć na widniejącą z daleka Statuę Wolności. Jednak nowojorczycy to dość twardzi i zaradni ludzie. Myślę, że szybko dojdą do siebie.

wtorek, 30 października 2012

Bye, bye Sandy

No i już po wszystkim. Na godzinę przed głównym uderzeniem huragan Sandy osłabł i przekształcił się w tropikalną burzę. Jednak była to najpotężniejsza burza w historii Nowego Jorku, która spowodowała spore straty materialne oraz 5 ofiar śmiertelnych (w całym kraju 16 według dotychczasowych danych). Mieszkańcy dolnego Manhattanu nadal pozbawieni są prądu i wody (w skali kraju aż 7 milionów osób jest pozbawionych elektryczności). Nie działają stacje metra i lotniska. Trzeba jednak powiedzieć, że skala zniszczeń jest dużo mniejsza, niż można się było tego spodziewać w świetle alarmujących informacji przekazywanych przed nadejściem huraganu. Sądzę, że jest to między innymi rezultat sprawnie działającego państwa, zarówno na szczeblu rządowym, jak i samorządowym. Wszystkie służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo i porządek pokazały w tych dniach duży poziom profesjonaliści. Nie było w ich działaniach żadnego chaosu, przypadkowości czy braku koordynacji. Jak zwykle w tego typu sytuacjach bardzo dobrze sprawdziła się Gwardia Narodowa. Doskonale też spisały się amerykańskie służby meteorologiczne, które są w stanie bardzo dokładnie, niemal co do minuty, przewidywać rozwój wypadków, co pozwala na uprzednie przygotowanie się do nadchodzącego kataklizmu. Pod tym względem nasz kraj jest sto lat za murzynami. Tak się złożyło, że przeczytałem przed chwilą informację podaną przez dziennik Rzeczypospolita, że polscy śledczy wykryli liczne ślady materiałów wybuchowych  w samolocie, który rozbił się pod Smoleńskiem. Można się było tego spodziewać. Wbrew temu, co twierdzą członkowie naszego rządu, z premierem na czele, oraz bezkrytycznie popierający go obywatele, państwo polskie absolutnie nie zdało egzaminu zarówno przed katastrofą w Smoleńsku, jak i już po niej. Skandalem jest, że bezwarunkowo oddaliśmy śledztwo Rosjanom, że bezczynnie lub bezsilnie przyglądaliśmy się, jak mataczą, jak pośpiesznie naprawiają oświetlenie na lotnisku, tną wrak samolotu, utrudniają dostęp do kluczowych świadków. Skandalem jest, że do tej pory wrak samolotu nie wrócił do Polski, że nie jesteśmy w posiadaniu kluczowych dowodów, zwłaszcza czarnych skrzynek, że dopiero po dwu i pół roku nasi śledczy zbadali dokładnie wrak, który był w tym czasie niszczony i czyszczony z wszelkich śladów. Unbelievable, jak powiedzieli by Amerykanie. Tutaj taka postawa państwa byłaby nie do pomyślenia. Rząd, który by się dopuścił takich zaniedbań, jakich dopuścili się nasi włodarze, nie przetrwałby w USA nawet jednego dnia, tak miażdżąca byłaby krytyka opinii społecznej, a zwłaszcza mediów. Niestety, naszą opinię społeczną kształtują w większości niepolskie, skrajnie prorządowe i antyspołeczne media. Dopóki to się nie zmieni, nie możemy w Polsce liczyć na sprawne państwo, ponieważ państwo stara się stanąć na wysokości zadania, gdy jest pod silną presją swoich obywateli, bo to państwo jest dla obywateli, a nie odwrotnie. Dopóki tej presji nie będzie, a nie będzie jej dopóki główne media z racji czysto ideologicznych i politycznych nadal będą pełnić rolę medialnej osłony dla niekompetencji, dopóty będziemy w przyszłości świadkami jeszcze niejednej tragedii, której dałoby się uniknąć. Moim zdaniem odpowiedzialnymi za to będą nie tylko niekompetentni urzędnicy państwowi, lecz, w pewnym stopniu, także zwykli obywatele, którzy taką niekompetencję legitymizują swoimi wyborczymi decyzjami.

poniedziałek, 29 października 2012

Sandy tuż tuż.

Rzeka Hudson, obok której mieszkam
Do głównego uderzenia huraganu Sandy zostało jeszcze około 2 lub 3 godzin. Na południowym krańcu Manhattanu wzburzone fale Zatoki Nowojorskiej mają osiągnąć nawet do 3,5 metra wysokości. Godzinę temu zdecydowałem się na nieco szalony krok, postanowiłem mianowicie pójść na spacer. Nie był on jednak długi. Doszedłem jedynie do Broadwayu, choć chciałem dojść aż do rzeki Hudson. Wiało jednak zbyt mocno, choć najbardziej dawał się we znaki zacinający w twarz deszcz. Na mojej ulicy nie było ani jednej żywej duszy. Może mieszkańcy posłusznie dostosowują się do apelu burmistrza Nowego Jorku o nie przebywanie na zewnątrz. Na ulicy mnóstwo połamanych gałęzi z drzew. Opadły też chyba wszystkie żółte liście. Widok dość surrealistyczny. A przecież w naszej części miasta jest jeszcze dość spokojnie. W innych częściach zwłaszcza na Brooklynie, Dolnym Manhattanie i w New Jersey jest znacznie gorzej. W stanie New Jersey fale gdzie nie gdzie osiągają aż 9 metrów wysokości. Jedno z nadbrzeżnych miast, Atlantic City, jest już poważnie potopione. Mogę sobie tylko wyobrazić, co się dzieję na Ellis Island lub Liberty Island, gdzie stoi Statua Wolności. W stanach New York i New Jersey już ponad 220 tysięcy ludzi nie ma elektryczności. W moim pokoju też od czasu do czasu światło miga niepokojąco. Tymczasem na plebanii panuje jednak spokój. Kewin i Raymond przygotowują sobie kolację. Zostałem zaproszony, co się zdarza po raz pierwszy, bo na naszej plebanii w zasadzie każdy robi sobie sam coś do jedzenia. Będziemy więc jedli przy akompaniamencie odgłosów wiejącego wiatru i padającego deszczu. Może to dobry sposób na bezstresowe przeżycie najbliższych godzin. Zresztą, jak zdołałem się zorientować, ludzie różnie reagują na tego typu sytuację. Zdarzają się reakcje ekstremalne: jedni wpadają w panikę i wyobrażają sobie niemal koniec świata, inni z kolei okazują wielką nonszalancję i chodzą na przykład obserwować szalejące wody zatoki i fale rozbijające się o brzeg. Czuję, że w tej chwili bliżej mi do tych drugich, więc może to dobrze, że mieszkam w takiej części miasta, w której takie ekstremalne wyprawy nie są możliwe. Póki co, pozostają mi coraz bardziej dramatyczne relacje internetowe.

Sandy coraz bliżej

Robi się coraz bardziej „huraganowo”. Wiatr zdecydowanie przybiera na sile. Chwilami wieje już bardzo mocno. A to podobno dopiero połowa jego siły. Apogeum ma nastąpić dzisiaj wieczorem, gdy jego prędkość dojdzie nawet do 90 mil na godzinę (ok. 150 km/h). Patrzę w tym momencie, jak za moimi oknami mocno kołyszą się targane gwałtownymi podmuchami wiatru drzewa. Spadły już z nich pierwsze odłamane gałęzie. Podziwiam kierowców, którzy nie zabrali swoich samochodów spod drzew. Są albo wielkimi optymistami, albo bardzo mało przezorni. Moja plebania znajduje się w miejscu dość zabudowanym. Jest wciśnięta między inne budynki. W tej chwili, gdy piszę te słowa słyszę kolejny gwałtowny podmuch wiatru. Mimo zamkniętych okien ryk wiatru robi naprawdę wrażenie. Wyobrażam sobie, jakie odgłosy będą słyszeć dzisiaj wieczorem, ci którzy mieszkają w miejscach bardziej odsłoniętych, jak chociażby Marta i Marek. W mieście ruch na ulicach prawie zamarł. Nawet Broadway, zazwyczaj dość ruchliwy, opustoszał. Jeździ jeszcze trochę samochodów, głównie taksówek. Oczywiście nie działa metro, szkoły, uczelnie. Odprawiałem dzisiaj Mszę o 12.10. Przyszły tylko trzy osoby, choć z reguły przychodzi na tę „lunchową” mszę dużo więcej ludzi niż rano. Rozmawiałem przed chwilą z goszczącym na naszej plebanii znajomym księdza Rafferty, który jest profesorem prawa na jednej z kalifornijskich uczelni. Twierdzi, że w tej części USA huragan „Sandy” będzie miał bezprecedensowy charakter. No cóż, zobaczymy. Mieszkańcy południowych krańców Brooklynu mają powody do niepokoju. Cześć ulic już jest zalana. Ewakuowano tych, którzy mieszkają w rosyjskiej dzielnicy Brighton Beach. Do tej pory tylko czytałem o siejących spustoszenie huraganach takich jak Irene czy Katrina. Mam nadzieję, że tym razem do takich zniszczeń, a tym bardziej ofiar w ludziach nie dojdzie. Natura po raz kolejny pokazuje swoją ogromną siłę, która ma coś z „mysterium fascinans” i „misterium tremendum” zarazem, by użyć słów autorstwa Rudolfa Otto. Tym razem będę miał okazję przekonać się o tym nieco bardziej osobiście i z bliska. Sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

niedziela, 28 października 2012

Huragan Sandy nadchodzi

Miałem dziś, razem z Markiem i Martą, pojechać na wycieczkę w góry. Perspektywa spędzenia kilku godzin na wędrówce w górach, z dala od głośnego miasta, bardzo mnie cieszyła i ekscytowała. Byłoby to moje pierwsze dłuższe i bliższe spotkanie z amerykańską przyrodą. Niestety, pogoda popsuła nam szyki. Oto bowiem do wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, w tym oczywiście do Nowego Jorku, zbliża się potężny huragan „Sandy” (miejscowi meteorolodzy nadali mu już drugą nazwę „Frankenstorm", która nawiązuje do słynnej postaci z hollywoodzkich filmów grozy). Szybkość wiatru, zwłaszcza we wtorek - jak ostrzegają meteorolodzy - może nawet przekroczyć 130 km/godz. Już teraz wiatr się wzmaga, co słychać za moimi oknami. Władze miasta zdecydowały się na zamknięcie od dzisiaj wieczorem metra, by zmusić mieszkańców do pozostania w domach. Nieczynne będą szkoły i lotniska. Burmistrz Nowego Jorku zaapelował nawet, by przygotować zapasy żywności. Podejrzewam jednak, że za tym ostatnim apelem stoi niejedno lobby, które chce skorzystać na ludzkich obawach i pozbyć się wielu towarów zalegających na sklepowych pólkach i w magazynach. U mnie na plebanii panuje flegmatyczny spokój. Nikt się nadchodzącym huraganem za bardzo nie ekscytuje. Może dlatego, że uderzy on głównie w południowe części miasta:  City Island, Coney Island i Battery Park City. Dlatego z tych terenów ma być ewakuowanych około blisko 400 tysięcy ludzi, a więc bardzo dużo. Jedyna dla nas niepokojąca okoliczność to fakt, że mieszkamy blisko rzeki Hudson (ok. 200 metrów). W razie czego, nie muszę się martwić, bo mieszkam wysoko, na drugim piętrze. Jestem ciekaw, czy te alarmujące przepowiednie rzeczywiście się spełnią, bo nie raz już bywało, że z potężnego huraganu robiła się jedynie silniejsza burza. Z tego, co wiem, huragan Sandy już zabił na Karaibach ponad 60 osób. Więc faktycznie nie jest to mały i niegroźny sztorm. Mam nadzieję, że nie będziecie musieli, jako jednej z ofiar klęski żywiołowej, przysyłać mi paczek z żywnością. W każdym razie będę was informował na bieżąco o tym, co się dzieje tu na miejscu. A tymczasem, życzę wszystkim miłego wieczoru w ośnieżonej Warszawie.

PIąta Aleja

Uroczy zakątek w Greenwich Village
Zainaugurowałem wczoraj, można chyba tak powiedzieć, planowe zwiedzanie miasta. Korzystając z dnia wolnego, udałem się z aparatem w ręku na pieszą wycieczkę po najsłynniejszej ulicy Nowego Jorku (a może i świata), czyli Piątej Alei. Moją wędrówkę rozpocząłem od 8 ulicy, a więc od południowego końca Fifth Avenue, a dokładnie od Washington Arch (Łuk Waszyngtona). Za tą budowlą, postawioną na wzór rzymskich łuków triumfalnych, znajduje się plac Waszyngtona (Washington Square), o którym mówi się, że jest duchowym centrum dzielnicy Greenwich Village, zamieszkałej głównie przez artystów, różnej maści radykałów i oczywiście przez homoseksualistów. Kiedy jednak przechodziłem przez tę dzielnicę, której północna granica pokrywa się z 14 ulicą, nikogo dziwnego czy też ekscentrycznego nie spotkałem (może dowiedzieli się, że będę tamtędy przechodził, więc przezornie usunęli mi się z drogi). Na samym placu Waszyngtona było dużo ludzi, mimo że była dopiero pierwsza po południu. Spora grupa skupiła się wokół kapeli grającej muzykę jazzową. Ja również przez chwilę się przy nich zatrzymałem. Muszę przyznać, że byli naprawdę dobrzy. Potem ruszyłem w górę. Najpierw dotarłem do Madison Square Park, a więc do miejsca, w którym Piąta Aleja krzyżuje się z Broadwayem, przecinając 23 ulicę. Pochodziłem chwilę po parku, zrobiłem zdjęcie Metropolitan Life Insurance Tower, który to wieżowiec, o bardzo charakterystycznym kształcie, był przez moment (w roku 1909) najwyższą budowlą świata i ruszyłem dalej, w kierunku najsłynniejszego budynku miasta, czyli Empire State Building, który został zbudowany na rogu Piątej Alei i 33 ulicy. Zaraz po wybudowaniu, a więc w 1933, był najwyższym budynkiem świata. Liczy sobie 102 piętra (443 m). Większość turystów obowiązkowo wjeżdża na taras widokowy mieszczący się na 86 piętrze, skąd rozciąga się widok na Manhattan i cały Nowy Jork. Podobno jest on naprawdę imponujący, zwłaszcza wieczorem. Żal mi było jednak dwudziestu paru dolarów na te kilka chwil gapienia się z góry na miasto, choć pewnie kiedyś się na to skuszę. Idąc dalej w górę Mahattanu, minąłem po lewej strony okazały gmach Głównej Biblioteki Publicznej (New York Public Library), za którą znajduje się Bryant Park. Niedługo, mam taką nadzieję, stanę się częstym gościem tej skarbnicy wiedzy. Po zrobieniu paru zdjęć bibliotece, powędrowałem dalej. Po krótkim czasie dotarłem do słynnego Rockefeller Center. Nazywa się je „miastem w mieście”. I faktycznie, codziennie przewija się przez to centrum ok. 250 tysięcy ludzi. Działa w nim, jeśli wierzyć mojemu przewodnikowi, ponad 100 tys. telefonów i prawie 400 wind, które w ciągu roku pokonują 3 mln kilometrów! Już teraz, mimo że jest jeszcze ciepło, czynne jest tam lodowisko. Przez chwilę przyglądałem się z zazdrością akrobacjom wykonywanym przez łyżwiarzy. Centrum Rockefellera  znajduję się pomiędzy 49 a 50 ulicą. Po sąsiedzku, między 50 a 51, tylko po drugiej stronie, znajduje się największa świątynia katolicka w USA, czyli Katedra św. Patryka. Zaskoczyło mnie to, że sporo ludzi siedziało w ławkach i się modliło. Za ołtarzem głównym znajduje się Lady Chapel, gdzie trwa całodzienna adoracja Najświętszego Sakramentu. Dołączyłem na pewien czas do dość licznego grona osób adorujących. Katedra posiada mocny akcent polski, ponieważ w lewej nawie, patrząc w stronę głównego ołtarza, znajduje się bardzo ładna kaplica Matki Bożej Częstochowskiej poświęcona głównym polskim świętym. Po opuszczeniu katedry udałem się w stronę Central Parku. Po drodze minąłem Trump Tower, wysoki i strzelisty wieżowiec, którego właścicielem jest znany businessman Donald Trump. Tuż przed Central Park, na przecięciu 59 ulicy i Piątej Alei znajduje się Grand Army Plaza, oddzielający środkowy Manhattan (Midtown) od jego wschodniej górnej części (Upper East Side). Najważniejszą i najsłynniejszą budowlą znajdującą się na tym placu jest oczywiście Plaza Hotel, w którym często zatrzymują się sławne osobistości. Pokręciłem się przez moment po placu, pomiędzy stojącymi tu dorożkami, i poszedłem do Central Parku, by zostawić zatłoczoną i tętniącą życiem Piątą Aleję i przez pewien czas pospacerować dróżkami i alejkami parku. Ponieważ byłem już zmęczony i bolały mnie stopy, zdecydowałem się jednak skrócić mój spacer i wróciłem metrem do domu. Cała ta wędrówka trwała około 5 godzin. Zatrzymałem się na dłużej jedynie w jednej z księgarń i w katedrze. Po powrocie do domu przeczytałem, że Piąta Aleja jest jedną z głównych arterii handlowych miasta. Tutaj mieszczą się ekskluzywne sklepy najbardziej znanych firm, takich jak: Tiffany, Schwarz, Bergdorf Goodman, Louis Vuitton, Prada, Harry Winston, Hugo Boss, Escada, Dunhill, De Beers, Pucci, Wempe, Sergio Rossi, Lindt (na chwilę tam wszedłem), Zara, Gucci, Fendi, Blanc de Chine, Zegna, Versace, Gant, H. Stern, Armani i wiele innych. Tak naprawdę to na większość z nich nawet nie zwróciłem uwagi. Nie przyszło mi też do głowy, by je zwiedzać. Całe szczęście, że chodziłem sobie sam po słynnej Piątej Alei. Gdyby były ze mną jakieś niewiasty lub dziewczęta pokroju mojej siostrzenicy z Rzymu lub, nie daj Boże, przesympatycznych studentek z Tarchomina, to moja wędrówka wydłużyłaby się co najmniej dwukrotnie, a podejrzewam, że utknęlibyśmy w którymś z tych sklepów na dobre. Czasami bycie samotnym mężczyzną, żyjącym w celibacie, ma i swoje dobre strony. Można na przykład w spokoju oglądać to, co warte jest obejrzenia, nie tracąc czasu na oglądanie różnych świecidełek i fatałaszków. I tym optymistycznym akcentem kończę tę moją, nieco przydługą relację (krócej się jednak nie dało) z wędrówki po Piątej Alei. 

  

czwartek, 25 października 2012

Mała kolacyjka

Przedwczoraj na plebanii, gdzie aktualnie przebywam, odbyło się spotkanie kursowe kapłanów, którzy studiowali razem z księdzem Kevinem. Ksiądz Kevin Sullivan mieszka naprzeciwko mnie, widuję go jednak stosunkowo rzadko, bo wychodzi do pracy rano, a wraca wieczorem. Zajmuje ważne stanowisko w archidiecezji Nowy Jork, jest bowiem dyrektorem tutejszego Caritasu. Jednym z elementów wspomnianego spotkania była kolacja, którą ksiądz Kevin sam osobiście przygotował. Zostałem na tę kolację zaproszony i rzecz jasna wziąłem w niej udział, więc mogę zaświadczyć, że jest on naprawdę dobrym kucharzem, choć niestety rzadko wykorzystuje swoje umiejętności. Napiszę teraz parę słów o samej kolacji, byście drodzy czytelnicy mieli ogólne wyobrażenie o tym, jak wygląda skromna amerykańska kolacja. Otóż na początku można było zjeść duszone mięso (rodzaju nie byłem w stanie ustalić) w jakimś sosie, w którym na pewno dało się wyczuć wino i różne dziwne przyprawy. Do tego można było nałożyć małe gotowane marchewki, zasmażaną kapustę o słodkim smaku, która wyglądem przypominała trochę nasz polski bigos, jakieś placuszki zrobione chyba z warzyw i wreszcie jabłkowy mus albo raczej przecier (dokładnie nie wiem, jak to nazwać, w każdym razie miało konsystencje dżemu). A do picia oczywiście bardzo dobre, wykwintne czerwone wino oraz woda z lodem. By nie zrobić wrażenia zachłannego, nie nałożyłem sobie zbyt dużej porcji. Zjadłem ją zresztą najszybciej ze wszystkich. Niestety, po zjedzeniu wszystkiego, co znajdowało się na moim talerzu, nadal odczuwałem dość intensywny głód, jakbym spożył ledwie przystawkę, może dlatego, że cały dzień nic właściwie nie jadłem, nie licząc porannej kawy z kawałkiem ciasta. Głupio mi było jednak sięgać po dokładkę, bo nikt inny tego nie robił, tym bardziej, że w tym celu należało wstać od stołu i podejść do kredensu, na którym stały półmiski z potrawami. Wino też mi się szybko skończyło w kieliszku, ale i tym razem okazałem heroiczną powściągliwość i nie nalałem sobie więcej, choć miałem na to wielką ochotę. Na szczęście po daniu z mięsa przyszła kolej na sałatkę w stylu włoskim, a więc takim, jaki lubię. Sałatka składała się oczywiście z sałaty z dodatkiem pomidorów koktajlowych, migdałów, niewielkich grzanek i czegoś tam jeszcze. Wszystko można było doprawić wybranym przez siebie dressingiem. Sałatka bardzo mi smakowała. Tym razem przezornie nałożyłem sobie więcej. Niektórzy jedli też małe kromki ciemnego pieczywa z masłem. Ja jednak uznałem ten dodatek za mało wyszukany. Po sałatce przyszła kolej na ciasta. Do wyboru był albo jabłecznik z lodami waniliowymi, który nie przypominał jednak naszej szarlotki (była to jakby babka z nadzieniem jabłkowym w środku, z tym że jabłka były pokrojone w kawałki), albo kilkuwarstwowy tort, o którym jednak nic nie mogę powiedzieć, bo nawet go nie spróbowałem, a to dlatego, że wszyscy uczestnicy naszej małej kolacyjki ograniczyli się do zjedzenia albo kawałka jabłecznika, albo kawałka tortu. Dlatego, po skonsumowaniu sporego kawałka ciasta jabłkowego, nie odważyłem się na zjedzenie również kawałka tortu, choć coś mnie w środku do tego usilnie zachęcało. Na koniec kolacji można było napić się herbaty lub kawy. Wybrałem to drugie i nie żałowałem, bo kawa zrobiona przez księdza Kevina była naprawdę bardzo dobra. Kolacja w ogóle przebiegła w bardzo miłej atmosferze. Księża, w liczbie dziesięciu, zwłaszcza ci siedzący obok i naprzeciwko mnie, okazali spore zainteresowanie moją osobą, traktując mnie niezwykle serdecznie. Większość, żegnając się ze mną, mówiła: „Miło było cię poznać. Mam nadzieję, że spędzisz tu dobry i owocny czas”. W zasadzie dużo rozumiałem z tego, o czym ze sobą rozmawiali, gorzej było, kiedy żartowali lub opowiadali jakieś dowcipy, niejeden raz wybuchając przy tym głośnym śmiechem. W takich chwilach z reguły nie wiedziałem z czego tak naprawdę się śmieją, ale żeby nie wyjść na ponuraka, udawałem oczywiście że rozumiem, przywołując na twarzy możliwie szeroki i szczery uśmiech. Ta kolacja pokazała, że księża amerykańscy są całkiem normalni, bardzo kulturalni, raczej pogodni i generalnie życzliwie nastawieni do drugiego człowieka. Nieco gorzej, tak mi się wydaje, wygląda ich wierność ortodoksji i osobista duchowość. Oczywiście, po zaledwie jednym spotkaniu nic definitywnego na ten temat nie mogę jednak powiedzieć, bo być może moje wrażenie pod względem jest zupełnie mylne. W każdym razie spotkanie przy stole, które trwało od godziny 20 do 22, a więc wcale nie tak długo, było dla mnie bardzo miłym, sympatycznym doświadczeniem. Tym bardziej, że po odejściu od stołu nie czułem się wcale przejedzony, a nawet czułem lekki niedosyt (ale to podobno dobrze dla zdrowia). Szkoda, że tego typu kolacyjki nie zdarzają się zbyt często. A może by tak po powrocie do kraju namówić księży z parafii św. Franciszka do tego, by zrobili mały kurs gotowania. Moglibyśmy wtedy od czasu do czasu takie kolacyjki urządzać na naszej plebanii. Czuję, że ksiądz Adam i ksiądz Marek to ukryte kulinarne talenty. Siebie do tego grona nie mogę jednak zaliczyć, bo sądząc na podstawie moich dotychczasowych kulinarnych osiągnięć, jestem pod tym względem absolutnym beztalenciem i żaden kurs by tego nie zmienił. Podobnie ksiądz Krzysztof, jak sądzę. A ksiądz Jan? No nie wiem, czcigodny ksiądz proboszcz kawę robi dobrą, ale stawiałbym raczej na księdza Adama i księdza Marka. Wiem, że to, niestety, nierealny pomysł, ale przecież każdemu wolno pomarzyć, zwłaszcza w sprawach tak przyziemnych.

wtorek, 23 października 2012

Ulysses Grant

W Riverside Park znajduje się największe na całym kontynencie amerykańskim mauzoleum, w którym spoczywają doczesne szczątki generała Ulyssesa Granta i jego żony Julii. Ulysses Grant to bohater wojny secesyjnej, który jako dowódca naczelny wojsk Unii znacząco przyczynił się do pokonania wojsk Konfederacji i do zakończenia tej niezwykle krwawej wojny (w wyniku tej wojny śmierć poniosło od. 620 do 850 tysięcy ludzi). W dowód wdzięczności Amerykanie dwukrotnie wybierali go na swego prezydenta. Trzeba jednak powiedzieć, że był on znacznie gorszym prezydentem niż dowódcą wojskowym. Budowa tego mauzoleum, którego oficjalna nazwa brzmi General Grant National Memorial, a nieoficjalna, za to bardziej znana, Grant's Tomb, została ukończona w 75 rocznicę urodzin generała 27 kwietnia 1897 roku. Ponieważ ten ogromny grobowiec znajduje się w pobliżu mego miejsca zamieszkania, więc niedawno, w ramach przechadzki po Riverside Park, zajrzałem również do tego miejsca. To, co mnie w nim uderzyło, to oprócz wrażenia monumentalności, także pewien rodzaj chłodu i pustki. Nie bardzo mogłem zrozumieć, skąd to wrażenia się brało. Dopiero później uświadomiłem sobie, że ani na zewnątrz, ani wewnątrz nie ma tam żadnego znaku, symbolu czy napisu, który by odsyłał do rzeczywistości nadprzyrodzonej, który by przypominał, że śmierć nie jest absolutnym końcem. Kiedy wróciłem do domu i poczytałem trochę o samym generale Grancie, zrozumiałem nieco skąd ta nieobecność symboliki religijnej lub jakichkolwiek odniesień do wiary w życie pozagrobowe. Otóż gen. Ulysses Grant nie był człowiekiem religijnym. Nie był w ogóle związany z jakąkolwiek religijną wspólnotą. Został ochrzczony przez pokropienie wodą święconą już na łożu śmierci, gdy był całkowicie nieprzytomny. Prawdopodobnie zrobiono to, by ceremonia pogrzebowa nie miała jedynie charakteru świeckiego. Można więc powiedzieć, że obecny wystrój mauzoleum, dość surowy i zimny, wyraża to, kim zmarły był za życia, w co wierzył albo raczej w co nie wierzył. I tak sobie pomyślałem, że groby ludzi wierzących wyglądają jednak jakoś inaczej, choć są często bardzo proste i skromne, niosą bowiem przesłanie nadziei: czy to poprzez symbol krzyża, figurę Jezusa lub Matki Bożej, czy też przez inskrypcje nagrobne. Bardzo lubię stare groby, jakie można jeszcze zobaczyć na niektórych cmentarzach wiejskich lub na przykład na Powązkach w Warszawie, na których można przeczytać krótką prośbę o modlitwę (najczęściej jest to prośba o odmówienie „Zdrowaś Maryjo”). Na tego typu cmentarzach nigdy nie czuję się przygnębiony. Tymczasem w grobie generała Granta czułem się jakoś pozbawiony tego uczucia chrześcijańskiej nadziei, choć mimo wszystko odmówiłem za niego i jego żonę modlitwę, powierzając go Bożemu miłosierdziu.

niedziela, 21 października 2012

Riverside Park

Jedno z zejść na niższy poziom
Mieszkam w okolicy, w której jest wiele miejsc do aktywnego odpoczynku na łonie zielonej przyrody. Potrzebuję zaledwie około 15 minut, by na piechotę, zupełnie się nie spiesząc, dojść do północnej części Central Parku - głównego i najsłynniejszego obszaru zielonego w Nowym Jorku. Ale jeśli chcę wybrać się na spacer jeszcze gdzieś bliżej, to mogę pójść do oddalonego zaledwie 5 minut drogi od mojego miejsca zamieszkania Riverside Park, który ciągnie się przez cztery mile wzdłuż rzeki Hudson, od której oddziela go trasa szybkiego ruchu wraz z nadbrzeżną promenadą. Sam park, liczący ok. 270 akrów, jest trój-poziomowy, opadający w stronę rzeki. Można w nim spacerować i biegać po asfaltowych lub typowo leśnych ścieżkach. Jest tu też basen, skate park, korty tenisowe, place zabaw, przystań kajakowa, centrum przyrodnicze i wiele innych. Jest też Warsaw Ghetto Memorial poświęcony powstaniu w Getcie Warszawskim.


Kolory nowojorskiej jesieni
Do Riverside Park chodzę głównie na krótkie spacery, żeby nieco rozprostować kości, zaczerpnąć nieco bardziej świeżego powietrza, popatrzeć na rzekę Hudson. Niedługo kupię sobie buty do biegania, więc będę korzystał z bliskości tego parku znacznie częściej. A warunki do biegania są tu wręcz idealne. Sam park jest raczej miejscem bezpiecznym, czego najlepszym dowodem są spacerujące po parku mamy z małymi dziećmi. Jeszcze nie spotkałem tu nikogo, kto zachowywałby się niewłaściwie. Nikt tu nie krzyczy (poza dziećmi), nie przeklina, nie pije piwa. Nawet psy mają tu wyznaczone określone miejsca do zabawy. Zresztą normy określające zasady poruszania się po parku ze zwierzętami, są tutaj dość restrykcyjne i raczej rygorystycznie przestrzegane. Na przykład raczej nie ma możliwości, by wdepnąć niespodziewanie w psią kupę. Pod tym względem daleko nam jeszcze do standardów, do których stosują się mieszkający na Manhattanie właściciele czworonogów.  

Widok na rzekę Hudson
Bardzo lubię ten park, bo nie ma w nim zazwyczaj zbyt wielu ludzi, a nierzadko, zwłaszcza przed południem, można tu spotkać jedynie pojedyncze osoby. Jest to bardzo zielony, dość gęsto gdzieniegdzie zadrzewiony, całkiem nieźle zadbany teren. Sporo w nim ptaków o niekiedy bardzo żywym, jaskrawym ubarwieniu. Wyobrażam sobie, jak ten park będzie rozbrzmiewał ich śpiewem na wiosnę! Jednak głównymi jego mieszkańcami są wiewiórki szare, których jest tu bardzo dużo. Od naszych wiewiórek pospolitych różnią się ubarwieniem futra, które ma kolor srebrnoszary. Widzi się je co chwila. Choć robią wrażenie płochliwych, to jednak, gdy wyciągnie się w ich kierunku rękę z jedzeniem, podbiegają i szybko je zabierają (od czasu jednak, gdy przeczytałem, że z ich obecnością związana jest potencjalna groźba przenoszenia się na ludzi wirusa „squirrel poxvirus”, zaniechałem wszelkich prób zaprzyjaźniania się z tymi sympatycznymi bądź co bądź zwierzątkami).

P.S. Właśnie odkryłem, że aby zdjęcia zamieszczone w danym poście oglądać w powiększonym formacie wystarczy najechać kursorem na zdjęcie i jeden raz kliknąć myszką i już. W oddzielnym oknie można wówczas obejrzeć od razu wszystkie zdjęcia. Na stronę główną postu wracamy albo przez kliknięcie na znak "X" w prawym górnym rogu albo poprzez przesunięcie kursora poza obręb zdjęcia i kliknięcie myszką.

piątek, 19 października 2012

Mój nauczyciel

Chciałbym parę słów napisać o mim nauczycielu angielskiego. Nazywa się James Castaldo. Jego przodkowie, bodajże ze strony babci, przybyli do USA z Włoch. Jakiś czas temu James ożenił się z Polką, która jest z wykształcenia lekarzem laryngologiem. Dzięki niej poznał nasz kraj. Bardzo chciałby się nauczyć naszego języka. Zna już sporo polskich słówek. Nieźle też radzi sobie z wymową. Przed nim jednak jeszcze długa droga, zanim będzie mógł powiedzieć, że jego znajomość polskiego osiągnęła „excellent level”. James ma ok. 70 lat, ale absolutnie na tyle nie wygląda, przede wszystkim zaś nie wskazuje na to jego temperament i bardzo żywa osobowość. Dobrze się z nim rozmawia, nie tylko dlatego, że jest człowiekiem inteligentnym i bardzo oczytanym (studiował na Sorbonie), lecz głównie dlatego, że potrafi słuchać z zaciekawieniem tego, co mają do powiedzenia inni. Szczególnie cenię sobie jego wiedzę historyczną, zwłaszcza z zakresu współczesnej historii Stanów Zjednoczonych. Niestety, James uważa się za człowieka niereligijnego, choć uważa religię, zwłaszcza chrześcijaństwo, za bardzo ważny składnik naszej zachodniej cywilizacji. Według niego ateiści, nawet jeśli bywają sympatyczni, mają w sobie jakąś pustkę, są jakby czegoś istotnego pozbawieni. Ta opinia zrodziła się w nim po rozmowie z młodymi Czechami, którzy wyznali, że są ateistami. Poraziła go wówczas ich całkowita ignorancja na temat religii, zwłaszcza na temat chrześcijaństwa. Zdaniem Jamesa bez elementarnej wiedzy na ten temat trudno jest zrozumieć naszą kulturę. James zgodził się ze mną, że chrześcijańska etyka, zwłaszcza ta w wydaniu katolickim, jest najlepszym systemem aksjologicznym na świecie. Atak na religię i próby rugowania jej z życia publicznego mogą doprowadzić tylko moralnego zubożenia naszych społeczeństw, ze szkodą dla życia jednostek, które przecież potrzebują w swoim życiu jakieś moralnej busoli. 


Pies Jamesa: "Kubuś", który już na mnie nie szczeka
Jest to pewien paradoks, że człowiek deklarujący się w tej chwili jako osoba raczej niereligijna nie tylko uczy księdza angielskiego, lecz także pomaga mu w przygotowaniu niedzielnych homilii. Jego uwagi, nie tylko czysto językowe, są często trafne i inspirujące. Czasami proponuje poprawki stylistyczne, które znacznie lepiej i mocniej wyrażają zawartą w mojej homilii myśl. Gdyby James umiał odczytywać znaki, które czasami daje nam Opatrzność, to może w fakcie, że spotkał na swojej drodze głęboko wierzącą kobietę, która jest obecnie jego żoną, i że w ramach lekcji angielskiego spotyka się regularnie z księdzem, dyskutując z nim na tematy głównie duchowe, zobaczyłby, że Bóg puka w ten sposób także do drzwi jego serca. Właśnie sobie uświadomiłem, że jeszcze się za niego ani razu nie pomodliłem, a przecież ja także powinienem spotkania z kimś takim jak James odczytywać w świetle teologii wydarzeń. Może więc ofiaruję za niego jutrzejszą Mszę, w podziękowaniu za jego pomoc, niezależnie od tego, że za tę pomoc okazuję mu wdzięczność także w postaci opłaty pieniężnej. 

P.S.1. Fotkę z Kubusiem dedykuję wielkiej miłośniczce zwierząt wszelkich pani Urszuli Makowskiej (dla znajomych i przyjaciół Uli, a dla męża Ulci), tym bardziej, że przypomina jej ukochanego Rudolfa, z tą tylko różnicą, że Kubuś wydaje się całkiem normalnym psem, gdy tymczasem Rudolf... No cóż, może będzie lepiej, jeśli nic więcej w tym miejscu nie napiszę.

P.S.2. Zdjęcia widoczne w tym poście zostały zrobione przeze mnie moim własnym aparatem. Nie są to może arcydzieła sztuki fotografowania, ale pierwsze koty za płoty (biedne te koty). Czuję, że ze zdjęcia na zdjęcie moje umiejętności będą wzrastać. I kto wie, może już niedługo dorównam (jeśli nie prześcignę) w tych umiejętnościach wielkim specom od robienia zdjęć, a moim dobrym znajomym, Bartkowi Kuczyńskiemu i Tomkowi Kutemu, a może nawet samemu Tomkowi Duranowi. Trzeba mierzyć naprawdę wysoko.

wtorek, 16 października 2012

Projekty książek

Dzisiejszy dzień (gdy piszę te słowa w Nowym Jorku jest jeszcze przed północą), choć jego pierwsza połowa została przeze mnie nieco „przespana”, okazał się jednak dość płodny, jeśli chodzi o pomysły na najbliższą przyszłość rozciągającą się na cały okres mojego pobytu na amerykańskiej ziemi. Uznałem, że czas już zabrać się do poważnej roboty. W efekcie tego postanowienia całkiem konkretny kształt przybrał dzisiaj projekt napisania kilku książek.
Jedna z nich miałby mieć charakter popularno-naukowy. Wymyśliłem już nawet jej tytuł: „Siedmiu wspaniałych”. Jest to nawiązanie do znanego westernu wyreżyserowanego 50 lat temu przez Johna Sturgesa. W filmie tym siedmiu kowbojów podejmuje się bardzo trudnego, niemalże niewykonalnego zadania – obrony małej meksykańskiej wioski przed wielokrotnie liczniejszą bandą rzezimieszków, którzy gnębią jej mieszkańców, uciekając się nierzadko do fizycznej przemocy. W książce chciałbym przedstawić życie i myśl siedmiu najciekawszych, moim zdaniem, konserwatywnych myślicieli, którzy są aktywnymi i ważnymi uczestnikami debaty światopoglądowej, także filozoficznej i teologicznej, jaka toczy się obecnie w USA. Według mnie są oni dowodem na umysłową żywotność amerykańskiego katolicyzmu, który nie ucieka w stronę jakiegoś płytkiego fideizmu, lecz odważnie, na bardzo wysokim poziomie intelektualnym, podejmuję rękawicę rzuconą chrześcijaństwu przez przedstawicieli współczesnego relatywizmu i nihilizmu. Książka będzie się składać z siedmiu rozdziałów. W każdym z nich znajdzie się najpierw część poświęcona życiu i działalności poszczególnych myślicieli, ze szczególnym uwzględnieniem ich aktywności publicznej, następnie część przedstawiająca główne idee ich twórczości, i wreszcie część, w której znajdą się trzy teksty ich autorstwa, poświęcone różnym, często kontrowersyjnym kwestiom tak żywo dzisiaj dyskutowanym na współczesnych areopagach. Postanowiłem, że tymi myślicielami będą: William J. Bennett, Robert P. George, Mary Ann Glendon, Petr Kreft, Alasdair MacIntyre, Michael Novak, George Weigel.
Inna książka, jeśli powstanie, będzie miała charakter bardziej osobisty i duchowy. Zaczął się w Kościele ogłoszony przez Benedykta XVI Rok Wiary. Pomyślałem więc sobie, że zbiorę wszystkie moje przemyślenia na temat wiary i ujmę je w nieco bardziej uporządkowanej formie, a więc w postaci książki. Powstał dzisiaj jej plan, choć podejrzewam, że jej układ będzie się zmieniał w trakcie pisania. Na pewno znajdzie się w niej wiele przykładów także z mojego osobistego życia. Nie zamierzam bowiem pisać jej z pozycji czysto dogmatycznych, lecz raczej z pozycji kogoś, kto sam walczy o wiarę, zmagając się z wątpliwościami i słabościami, i kto z tego powodu coraz częściej  prosi o nią nie w słowach „Panie, przymnóż mi wiary!”, lecz w błaganiu: „Panie, zaradź memu niedowiarstwu!”. Mam nadzieję, że samo pisanie tej książki przyczyni się w jakimś stopniu do mojego nawrócenia. Tak się składa, że nie dalej jak wczoraj z wielkim zaangażowaniem mówiłem kazanie o tym, czym jest prawdziwe nawrócenie. Już w trakcie mówienia, a jeszcze mocniej później, uświadomiłem sobie, że, w myśl słów: „Lekarzu, ulecz wpierw samego siebie!”, sam takiego nawrócenia potrzebuję. Chciałbym, by pisanie o wierze pomogło mi się nawracać, wszak nawracać trzeba się nieustannie, każdego dnia. 
Oczywiście, nie wiem, czy uda mi się te ambitne plany zrealizować w całości, tym bardziej że powstał także projekt napisania książki stricte naukowej i to po angielsku, ale na pewno spróbuję. A wy trzymajcie za mnie kciuki, żeby jedynym owocem mojego wyjazdu za ocean nie była tylko lepsza znajomość języka i turystyczne wrażenia utrwalone na zdjęciach, myślę bowiem, że byłoby to jednak trochę za mało, a w każdym razie nie na miarę moich oczekiwań.

sobota, 13 października 2012

Mój brat Jacek

Jak przystało na rasowego businessmana
Przy Lower Plaza of Rockefeller Center
Nie mogło obyć się bez kawy w Starbucks Coffe
Już nieco trochę spóźniona refleksja na temat krótkiego, bo zaledwie jednodniowego, pobytu mojego brata w Nowym Jorku w drodze powrotnej do kraju po niemal dwumiesięcznym pobycie w San Diego w Kalifornii, gdzie zgłębiał kolejne niuanse języka angielskiego. Mój brat dzielił się swoimi wrażeniami. Opowiadał głównie o tym, jak sympatycznym miejscem jest San Diego. Podkreślał zwłaszcza szczególną atmosferę tego miasta, czystego i spokojnego, którego mieszkańcy demonstrują na każdym niemal kroku swoją życzliwość i otwartość na innych. Jacek w ogóle ma bardzo pozytywny stosunek do USA. Bardzo mu się tu podoba, dlatego z dużymi oporami wracał do  kraju. Słuchając jego opinii i refleksji, niekiedy bardzo ciekawych, zastanawiałem się jednak nad tym, czy jego spojrzenie na Amerykę nie jest nieco zbyt "entuzjastyczne". Co innego bowiem, gdy przebywa się tu w ramach wyjazdu w gruncie rzeczy turystycznego, przyglądając się mieszkańcom i zwiedzając okolice, a co innego, gdy trzeba tutaj żyć na co dzień, mierząc się z wieloma realnymi problemami. Większość ludzi, którzy mieszkają tu dłużej lub na stałe, ma bardziej krytyczne spojrzenie na otaczającą ich rzeczywistość. Na przykład James, mój nauczyciel, co chwila podaje przykłady różnych patologii, które dają się we znaki zwykłym obywatelom. Oczywiście, jeśli dysponujesz  wystarczająco dużą ilością pieniędzy, dzięki którym twój standard życia jest wyższy niż przeciętny, wówczas twoja ocena rzeczywistości jest bardziej pozytywna, wszak punkt widzenia bardzo mocno wpływa na punkt widzenia. Jeden z moich znajomych, który mieszka w Nowym Jorku już ponad 10 lat i któremu się tutaj powiodło (ma bardzo dobrze płatną prace w sektorze finansowym), mówi o Nowym Jorku w samych superlatywach. Nie dziwię się mu: mieszka w dobrej dzielnicy, ma duży samochód, może, jeśli ma na to ochotę, codziennie chodzić na siłownię lub z rodziną do restauracji, stać go na ekscytujące wyjazdy itd. Jednak dla większości Amerykanów ich życie nie jest wcale usłane różami. Owszem jest to bez wątpienia kraj wielkich możliwości, ale raczej nie równych szans, na przykład w dostępie do naprawdę dobrej opieki medycznej czy do edukacji, zwłaszcza tej na akademickim poziomie. Jest to kraj pod wieloma względami fascynujący, niesłychanie różnorodny socjologicznie, wielobarwny narodowościowo i religijnie, ze wspaniałą kulturą, piękną przyrodą. Gdym jednak miał teraz wybierać kraj mojego stałego zamieszkania, to mimo wszystko, mimo jej szarości i postkolonialnego charakteru, wybrałbym Polskę. Na drugim miejscu wybrałbym Włochy (wiadomo dlaczego), a dopiero na trzecim USA. Może jak tu dłużej pomieszkam, to coś się w tej hierarchii zmieni, choć nie przypuszczam. Tutaj chyba nieco się z bratem różnimy. On chętnie by tu zamieszkał na dłużej. I myślę, że nie miałby problemów z zaadaptowaniem się do tutejszych warunków życia. No cóż, drogi bracie, na razie nie pozostaje Ci nic innego, jak trochę mi pozazdrościć. Jak to śpiewał Bobby McFerrin: Don’t worry, be happy! 

Więcej zdjęć tutaj 

czwartek, 11 października 2012

Pierwsza strata

Zgubiłem wczoraj mój telefon. Albo został skradziony. W każdym razie, gdy wchodziłem do metra, jeszcze miałem go w plecaku, gdy natomiast opuszczałem ostatnią stację subwayu, już go tam nie było. Samego telefonu aż tak bardzo nie żałuję, bo kosztował zaledwie 10 dolarów, ale kupiłem do niego kartę za 100 dolarów z dodatkowymi minutami (800 minut), a to już dość bolesna, jak dla mnie, strata. Za 100 dolarów można kupić więcej niż 20 kaw w Starbucks Coffe! Nie rozpaczam jednak, tym bardziej, że to nie pierwszy raz, gdy tracę w podobny, nieco dziwny sposób pieniądze. Zdarzało mi się tracić więcej, na przykład wtedy, gdy nieubezpieczonym samochodem wjeżdżałem w inny (i to dwa razy), albo wtedy, gdy w ciągu jednej godziny dostałem dwa mandaty, albo wtedy, gdy zostawiłem w sklepie prawie 1000 złotych. No cóż, najwyraźniej muszę zaakceptować stan braku finansowej swobody i zacząć po prostu oszczędzać. Chyba, że znajdę jakiś inny sposób na zdobycie pieniędzy. Mógłbym na przykład wprowadzić opłatę za czytanie mojego bloga. Tutaj w Ameryce nie ma nic za darmo: business is business. No więc, mógłbym zażądać, dajmy na to, 50 groszy dziennie za możliwość czytania moich wpisów. Na końcu postu byłby podany numer mojego konta. 50 groszy to w sumie nie tak dużo. Ponieważ zdarza się czasami, że dziennie mój blog odwiedza nawet do 200 osób, to w skali miesiąca dałoby to około 3000 złotych, czyli prawie 1000 dolarów. W ten sposób mógłbym kupić sobie dwie, ba, nawet trzy kawy dziennie! I to z kawałkiem ciasta, choć amerykańskie ciastka nie bardzo mi smakują. Mógłbym też zamieszczać jakieś reklamy, pisać posty na życzenie, lub tzw. posty sponsorowane. Skala możliwości jest duża. Tylko należałoby rozwiązać problem techniczny: w jaki sposób osoby pragnące rozkoszować się moją internetową twórczością miałaby wpierw uiszczać opłatę. Ostatecznie na początku mógłbym zaapelować o dobrowolne wpłaty. Częstotliwość i wysokość wpłat wpływałaby na częstotliwość i charakter wpisów. Im więcej wpłat, tym częstsze i dłuższe wpisy. Czuję, że to świetny pomysł. Podejrzewam nawet, że gdyby nie to, że jestem księdzem, to mógłbym zostać jakimś polskim Rockefellerem. Co prawda rodzina Rockefellerów wzbogaciła się na ropie, ale wtedy nie było jeszcze Internetu. I co wy na to? Podoba wam się ten pomysł? No tak, wiem, wypisuję głupoty. Tak się jakoś złożyło, że, nie wiedzieć czemu, jestem w tej chwili w dobrym nastroju. Może to jakiś wisielczy humor albo przeddepresyjne konwulsje? No dobra, dość tego bazgrania. Pójdę chyba na spacer. Może nawet wypiję kawę w Starbucksie. Co tam, raz się żyję! A już w Nowym Jorku na pewno. To na razie. Have a nice day!

wtorek, 9 października 2012

Marek i Marta

Wczoraj miałem okazję poznać bliżej Marka i Martę Sobolewskich, którzy tak miło przywitali mnie w dniu mojego przylotu do Nowego Jorku. Marek mieszka tutaj od 20 lat. Marta zaś razem ze swoją mamą wyemigrowała z Polski do USA, gdy miała 17 lat. Marek i Marta pobrali się stosunkowo niedawno, bo trzy lata temu. Są dobrym, katolickim małżeństwem. Oboje starają się być blisko Pana Boga. Są zaangażowani w duszpasterstwo parafialne prowadzone przez ojców Paulinów. Chodzą też na spotkania modlitewne grupy Odnowy w Duchu Świętym. Pojechaliśmy razem do amerykańskiej Częstochowy – polskiego maryjnego sanktuarium, położonego w Pensylwanii, zbudowanego w latach 50-tych ubiegłego wieku. Jest to miejsce, w którym co jakiś czas odbywają się znane festiwale kultury polskiej. W sierpniu zaś wędrują tutaj piesze pielgrzymki na podobieństwo tych, które zmierzają na Jasną Górę. Uczestniczyliśmy tam we Mszy świętej odprawianej w dolnej kaplicy, która została zbudowana na wzór kaplicy na Jasnej Górze. Po Mszy jakiś czas spędziliśmy w miejscowej księgarni, potem poszliśmy na spacer: najpierw na cmentarz, który jest miejscem pochówku kilku tysięcy Polaków, w tym wielu weteranów wojennych, a później nad pobliskie jezioro. Dzień zakończyliśmy już w Nowym Jorku w niewielkiej, lecz dość przytulnej wietnamskiej restauracji, znajdującej się niedaleko Little Italy i Chinetown. Najpierw zjedliśmy jakieś przystawki, które trochę kształtem przypominały sajgonki, a potem z kolei jakąś zupę, której nazwy niestety nie pomnę, choć starałem się ją zapamiętać (chyba „pho” albo coś w tym rodzaju). Do zupy, przypominającej rosół, w którym był makaron i mięso, wrzucało się jakieś kiełki i chyba liście bazylii albo coś, co przypominało liście tej rośliny. Najwięcej kłopotu sprawiło nam (mnie i Marcie, bo Marek radził sobie świetnie) jedzenie tej zupy przy pomocy pałeczek (na które trzeba było nawijać makaron) i małej łyżeczki. Po kilkunastu minutach daliśmy sobie spokój z "azjatyckimi" pałeczkami i dokończyliśmy jedzenie przy pomocy naszych zwykłych "europejskich" widelców. Na koniec razem z Markiem wypiliśmy wietnamską kawę (po zaparzeniu w specjalnym naczyniu i wymieszaniu z mleczkiem kokosowym wlewa się ją do szklanki z lodem i pije zmrożoną), która, o dziwo, mimo że zimna, bardzo mi smakowała (Może niektórzy będą się zastanawiać nad tym, dlaczego tak szczegółowo opisuję kulinarny aspekt tej kolacyjki. Otóż, czynię to ze względu na mojego przyjaciela Hao, którego, jako specjalisty od kuchni wietnamskiej, te detale z pewnością zaciekawią).
Oczywiście nasze wieczorne spotkanie nie polegało jedynie na rozkoszowaniu się tym, co jedliśmy, konsumpcję umilaliśmy sobie bowiem pogawędką na tematy religijno-duchowe. Co prawda owa pogawędka była pogawędką jedynie na początku, bo później był to już raczej monolog jednej osoby (zgadnijcie kogo). Oczywiście, muszę z lekkim zażenowaniem przyznać, że za nic nie płaciłem. Nie mam jednak z tego powodu wyrzutów sumienia, wszak czasami człowiek musi się zdobyć na wielkie wyrzeczenia, by pozwolić innym zrobić dobry uczynek. Prawda? (Czy dobry uczynek, którym obdarza się osobę duchowną, liczy się podwójnie?). Organizatorzy mojej pierwszej wycieczki poza stan i miasto Nowy Jork oraz fundatorzy kolacji (i lunchu też) odwieźli mnie jeszcze do domu (gave mi a lift – to nowy idiom, którego się dzisiaj nauczyłem), na koniec wręczyli mi mały podarunek i wrócili do domu, zostawiając mnie lekko oszołomionego, lecz bardzo zadowolonego. Jestem im oczywiście bardzo wdzięczny, bo dzięki nim spędziłem miło cały dzień. Marek i Marta okazali się bardzo sympatycznymi, niezwykle przyjacielsko nastawionymi ludźmi. Myślę, że są dla mnie darem Opatrzności. Dzięki nim poczułem się wczoraj nieco mnie samotny, zwłaszcza, że cały czas towarzyszyła mi świadomość, iż w Warszawie, w mieszkaniu Pawła i Anety, spotyka się, pierwszy raz beze mnie, moja „rodzinna” wspólnota, za którą bardzo tęsknię (i wiem, że ze wzajemnością).

sobota, 6 października 2012

Cheerleaderki z Teksasu

USA to kraj, w którym ciągle dzieje się coś ciekawego i to nie koniecznie w centrum, w wielkich metropoliach, lecz także na prowincji. Jednym z takich wydarzeń, które zwróciło ostatnio moją uwagę, był spór sądowy, jak rozgorzał wokół dziewczęcej grupy „cheerleaderek” z małego dwu tysięcznego miasteczka Kountze w Teksasie. Dziewczyny uczące się w miejscowych szkołach, w gimnazjum i w liceum, zaczęły ostatnio wspierać swoją drużynę futbolową przy pomocy transparentów, na których widniały cytaty z Biblii, na przykład słowa wzięte wprost ze św. Pawła z Listu do Filipian: „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia”. Nie spodobało się to jednak kilku miejscowym ateistom działającym w organizacji „Freedom From Religion”, którzy uznali, że taka forma dopingu narusza konstytucyjną zasadę rozdziału państwa od Kościoła i wymusili na miejscowym sądzie, by zakazał tego typu manifestacji. Decyzja sądu została błyskawicznie zaskarżona przez prawników wynajętych przez rodziców owych dziewczyn. Cheerleaderki otrzymały w tym sporze wsparcie nie tylko od swoich rodziców, lecz także od niemal wszystkich mieszkańców miasta. Wielu z nich, na znak solidarności z młodymi fankami, nosi dziś koszulki z nadrukowanym zdjęciem inkryminowanego transparentu. Na Facebooku już ponad  50.000 osób udziela im swojego poparcia. Zdaniem osób solidaryzujących się z grupą cheerleaderek zakaz dopingowania przy pomocy wersetów biblijnych jest jawnym pogwałceniem konstytucyjnie zagwarantowanej wolności religijnej i wolności wypowiedzi. Oczywiście, to nie pierwszy tego typu spór w USA. Co jakiś czas w różnych miejscach kraju wybuchają podobne spory. Sądy muszą rozstrzygać wówczas o tym, czy ważniejsza w danym wypadku jest zasada rozdziału państwa od Kościoła, czy wolność religijna i wolność wypowiedzi. Ostatnio coraz częściej, pod wpływem politycznej poprawności i dominującej w elitach lewicowej mentalności, sądy rozstrzygają na korzyć fanatyków ateizmu, którzy chcieliby wyrugować religię ze sfery publicznej. Podziwiam determinację dziewcząt i tych, którzy je wspierają, choć muszę przyznać, że sam mam wiele wątpliwości co do tego, czy posługiwanie się podczas meczu cytatami z Biblii, by dopingować swoją ulubioną drużynę, nie jest aby przekroczeniem drugiego przykazania Dekalogu, które zakazuje wzywania imienia Bożego do czczych rzeczy. Tym niemniej w tym akurat prawnym sporze stoję mocno po stronie upartych cheerleaderek. Nie można bowiem zgodzić się na to, by zabronione było każde publiczne odwołanie się do symboliki religijnej. Oznaczałoby to, że ateiści przy pomocy państwa skutecznie spychają ludzi wierzących do swego rodzaju getta, czyniąc ze sfery publicznej sferę ogołoconą z wartości religijnych. Taka wyjałowiona przestrzeń publiczna – „naked public square”, jak ją określił w swej książce Richard John Neuhaus – byłaby przestrzenią niesłychanie ubogą, przede wszystkim ubogą w wartości moralne, które religia, a szczególnie religia chrześcijańska, tak mocno promuje. Swoją drogą zastanawiam się, czy nasza polska szkolna młodzież wykazała by tyle determinacji w obronie prawa do wyrażania w przestrzeni publicznej swoich religijnych przekonań. Takie demonstracje zdarzały się już w przeszłości, np. w czasie stanu wojennego w Miętnem, ale dziś, gdy antyklerykalizm, wspierany przez liczne media i tzw. celebrytów, jest coraz bardziej agresywny i nachalny, są trudne do wyobrażenia. A jeszcze trudniejsze do wyobrażenia jest chyba masowe społeczne poparcie dla takiej postawy. W Internecie dziewczęta z Teksasu zyskały ogromne poparcie, u nas podejrzewam, zostały by z furią i przy pomocy wielu inwektyw zaatakowane przez naszych rodzimych antyklerykałów. 

piątek, 5 października 2012

Wspomnienie św. Franciszka

Dzisiaj jest liturgiczne wspomnienie św. Franciszka z Asyżu, bez wątpienia jednego z największych świętych Kościoła Katolickiego. To dla mnie dzień szczególny, bo kieruje moje myśli ku parafii św. Franciszka z Asyżu w Warszawie na Tarchominie, gdzie przed wyjazdem do Nowego Jorku posługiwałem przez 12 lat. To także dzień, w którym wspominam moje liczne pobyty w Asyżu. Bardzo lubię to miejsce, bo duch Franciszka jest w nim ciągle żywy, duch prostoty, ubóstwa, radości, a przede wszystkim duch jego miłości do Boga, do przyrody, do ludzi i do Kościoła. I nawet wszędobylska komercja nie jest w stanie tego ducha zabić. Lubię spacerować, choć bywa to czasami męczące, jego wąskimi, krętymi i czasami stromymi uliczkami. Cenię też chwile modlitwy przed Krzyżem w Bazylice św. Klary lub przed grobem Świętego w jego Bazylice. Lubię także po raz kolejny raz zwiedzać kościół i pomieszczenia klasztoru San Damiano, gdzie zawsze można trochę wypocząć, wyciszyć się i poczuć wyjątkową atmosferę miejsca, w którym powstała „Pieśń Słoneczna”. Byłem w Asyżu już wiele razy zarówno sam, jak i z moimi przyjaciółmi. Wiem, że parafia św. Franciszka na Tarchominie uczci swego patrona w najbliższą niedzielę, ale ja jestem w Nowym Jorku, gdzie Biedaczynę z Asyżu wspomina się właśnie dziś, dlatego wszystkich podopiecznych św. Franciszka z „mojej” parafii, na czele z czcigodnymi braćmi kapłanami, ogarniam moją serdeczną pamięcią i modlitwą. Niech św. Franciszek czuwa nad Wami i wyprasza Wam obfite łaski. Będę o Was pamiętam w mojej dzisiejszej Mszy. Żałuję, że nie będzie mi dane wysłuchać po raz kolejny „Pieśni Słonecznej” w wykonaniu naszej scholi. Będę się z Wami łączył duchowo. Nie chce nikomu z Was zawracać sobą głowy, ale gdyby ktoś z Was w tym dniu, polecając św. Franciszkowi różne intencje, wspomniał również o mnie, to byłbym mu bardzo wdzięczny.
San Francesco d’Assisi, prega per noi!
Saint Francis of Assisi, pray for us!
Święty Franciszku z Asyżu, módl się za nami!

wtorek, 2 października 2012

Przegląd prasy

 Ponieważ dopadło mnie przeziębienie (a jednak, nawet w Nowym Jorku ludzie chorują!), nie mam siły, żeby zająć się jakąś aktywnością wymagającą większego zaangażowania intelektualnego. Postanowiłem więc przejrzeć leżące na stole w pokoju obok kuchni egzemplarze New York Times. Jest to zdaje się główna opiniotwórcza gazeta „Wielkiego Jabłka” (The Big Apple), jak określa się tutaj miasto Nowy Jork. Przeglądając dzisiejsze i wczorajsze wydania tego pisma, szukałem jakiejś wzmianki o naszym kraju. Liczyłem, że natrafię na jakąś, choćby skromną, informację o nim, tym bardziej, że w sobotę przeszedł ulicami Warszawy potężny marsz, który był największą bodaj manifestacją polityczną i obywatelską w pokomunistycznej Polsce. Wbrew temu, co pisał prof. Sadurski czy mówił Wałęsa (niestety, wypowiedzi naszego laureata nagrody Nobla są coraz bardziej dla niego kompromitujące), manifestacja ta nie miała charakteru antydemokratycznego, lecz przeciwnie: była świętem demokracji i ci, którym zależy na aktywności Polaków, powinni się raczej cieszyć, że ludzie potrafią się organizować i pokojowo wyrażać swoje poglądy, nawet jeśli z tymi poglądami się nie zgadzają. W New York Times, owszem były wzmianki o marszu niezadowolonych w Madrycie, który był zresztą dużo mniejszy niż ten warszawski, o sytuacji na Ukrainie, o problemach osobistych kogoś z rządu koreańskiego, były też obszerne informacje o wyborach w Gruzji, a o Polsce ani słowa. Co więcej, takiej wzmianki nie widziałem też w poprzednich wydaniach od początku swego pobytu tutaj, chociaż w tym czasie był z wizytą w Nowym Jorku nasz obecny prezydent. Dosłownie jakby nadal w świadomości Amerykanów na mapie Europy w miejscu, gdzie leży nasz kraj, była jakaś biała plama. Ta nieobecność spraw polskich, zwłaszcza w pozytywnym kontekście (bo w negatywnym pojawiała się już niejeden raz), na łamach tego poczytnego pisma dowodzi, że nasz kraj nie zajmuje istotnego miejsca w amerykańskiej polityce zagranicznej. Jest to z pewnością wina także naszych polityków, którzy boją się przemawiać donośnym głosem i twardo czasami bronić naszych interesów narodowych. Może jest to po części również wina naszej amerykańskiej Polonii, która jest bardzo patriotycznie nastawiona i to raczej prawicowo, lecz jest mimo wszystko dosyć słabo zorganizowana, w przeciwieństwie na przykład do emigracji irlandzkiej, która nie jest przecież dużo liczniejsza od naszej. Wystarczy porównać paradę Pułaskiego i paradę św. Patryka, które raz do roku przechodzą ulicami Manhattanu, by przekonać się, która z tych grup narodowościowych jest lepiej zorganizowana. W świadomości przeciętnych Amerykanów Polska kojarzy się z dwoma nazwiskami Karol Wojtyła i Lech Wałęsa oraz z zagładą Żydów. Poza tym niewiele o niej wiedzą. Niektórzy nie byliby w stanie znaleźć jej na mapie. Mój proboszcz, ksiądz Rafferty, to człowiek światowy, który bywał w wielu krajach, choćby takich jak Australia czy Japonia. Ale zna również dobrze Europę, bo wiele lat był duszpasterzem anglojęzycznych katolików w Holandii. Miał wtedy okazję odwiedzić wiele innych krajów europejskich. Był więc we Włoszech, w Niemczech, Irlandii, Hiszpanii, Francji, w krajach skandynawskich i w Czechach. Ale do Polski nie pojechał, choć z Pragi do Krakowa przecież niedaleko. Nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie odwiedził naszego kraju. Po prostu nie zrodziło się w nim takie pragnienie. Szkoda. Uważam, że niezależnie od przejawów kosmopolitycznego serwilizmu, które można zauważyć w postawie naszych elit, my naprawdę możemy być dumni z tego, ze jesteśmy Polakami. Bliższe zapoznanie się z naszą kulturą i historią daje zupełną inną perspektywę. I są na to konkretne dowody. Takim dowodem jest na przykład mój nauczyciel angielskiego. Ożenił się jakiś czas temu z Polką, dzięki czemu miał okazję poznać bliżej nasz kraj. James jest zafascynowany naszą historią, którą nota bene uważa za bardzo dramatyczną, jeśli nie tragiczną. Już kilka razy opowiadał mi o swoich pobytach w Polsce i o tym, co ciekawego przeżył i zobaczył. Ale zdaje się, że James należy jednak do tych nielicznych wyjątków. Gdyby nie żona, pewnie też niewiele by o naszym kraju wiedział, zwłaszcza że w tutejszych środkach masowego przekazu tematy polskie, o czym mogłem się dzisiaj przekonać osobiście, pojawiają się bardzo sporadycznie, a jeśli nawet już, to jakby trochę przy okazji.