Przedwczoraj na plebanii, gdzie
aktualnie przebywam, odbyło się spotkanie kursowe kapłanów, którzy studiowali
razem z księdzem Kevinem. Ksiądz Kevin Sullivan mieszka naprzeciwko mnie, widuję
go jednak stosunkowo rzadko, bo wychodzi do pracy rano, a wraca wieczorem.
Zajmuje ważne stanowisko w archidiecezji Nowy Jork, jest bowiem dyrektorem
tutejszego Caritasu. Jednym z elementów wspomnianego spotkania była kolacja,
którą ksiądz Kevin sam osobiście przygotował. Zostałem na tę kolację zaproszony
i rzecz jasna wziąłem w niej udział, więc mogę zaświadczyć, że jest on naprawdę
dobrym kucharzem, choć niestety rzadko wykorzystuje swoje umiejętności. Napiszę
teraz parę słów o samej kolacji, byście drodzy czytelnicy mieli ogólne wyobrażenie o
tym, jak wygląda skromna amerykańska kolacja. Otóż na początku można było zjeść
duszone mięso (rodzaju nie byłem w stanie ustalić) w jakimś sosie, w którym na pewno dało się wyczuć wino i różne
dziwne przyprawy. Do tego można było nałożyć małe gotowane marchewki, zasmażaną
kapustę o słodkim smaku, która wyglądem przypominała trochę nasz polski bigos, jakieś
placuszki zrobione chyba z warzyw i wreszcie jabłkowy mus albo raczej przecier
(dokładnie nie wiem, jak to nazwać, w każdym razie miało konsystencje dżemu). A
do picia oczywiście bardzo dobre, wykwintne czerwone wino oraz woda z lodem. By
nie zrobić wrażenia zachłannego, nie nałożyłem sobie zbyt dużej porcji. Zjadłem
ją zresztą najszybciej ze wszystkich. Niestety, po zjedzeniu wszystkiego, co
znajdowało się na moim talerzu, nadal odczuwałem dość intensywny głód, jakbym spożył ledwie przystawkę, może dlatego, że cały dzień nic właściwie nie
jadłem, nie licząc porannej kawy z kawałkiem ciasta. Głupio mi było jednak
sięgać po dokładkę, bo nikt inny tego nie robił, tym bardziej, że w tym celu
należało wstać od stołu i podejść do kredensu, na którym stały półmiski z potrawami.
Wino też mi się szybko skończyło w kieliszku, ale i tym razem okazałem
heroiczną powściągliwość i nie nalałem sobie więcej, choć miałem na to wielką
ochotę. Na szczęście po daniu z mięsa przyszła kolej na sałatkę w stylu
włoskim, a więc takim, jaki lubię. Sałatka składała się oczywiście z sałaty z
dodatkiem pomidorów koktajlowych, migdałów, niewielkich grzanek i czegoś tam
jeszcze. Wszystko można było doprawić wybranym przez siebie dressingiem.
Sałatka bardzo mi smakowała. Tym razem przezornie nałożyłem sobie więcej.
Niektórzy jedli też małe kromki ciemnego pieczywa z masłem. Ja jednak uznałem
ten dodatek za mało wyszukany. Po sałatce przyszła kolej na ciasta. Do wyboru
był albo jabłecznik z lodami waniliowymi, który nie przypominał jednak naszej
szarlotki (była to jakby babka z nadzieniem jabłkowym w środku, z tym że jabłka
były pokrojone w kawałki), albo kilkuwarstwowy tort, o którym jednak nic nie mogę
powiedzieć, bo nawet go nie spróbowałem, a to dlatego, że wszyscy uczestnicy
naszej małej kolacyjki ograniczyli się do zjedzenia albo kawałka jabłecznika, albo
kawałka tortu. Dlatego, po skonsumowaniu sporego kawałka ciasta jabłkowego, nie
odważyłem się na zjedzenie również kawałka tortu, choć coś mnie w środku do tego
usilnie zachęcało. Na koniec kolacji można było napić się herbaty lub kawy.
Wybrałem to drugie i nie żałowałem, bo kawa zrobiona przez księdza Kevina była
naprawdę bardzo dobra. Kolacja w ogóle przebiegła w bardzo miłej atmosferze. Księża, w liczbie
dziesięciu, zwłaszcza ci siedzący obok i naprzeciwko mnie, okazali spore
zainteresowanie moją osobą, traktując mnie niezwykle serdecznie. Większość,
żegnając się ze mną, mówiła: „Miło było cię poznać. Mam nadzieję, że spędzisz
tu dobry i owocny czas”. W zasadzie dużo rozumiałem z tego, o czym ze sobą
rozmawiali, gorzej było, kiedy żartowali lub opowiadali jakieś dowcipy,
niejeden raz wybuchając przy tym głośnym śmiechem. W takich chwilach z reguły
nie wiedziałem z czego tak naprawdę się śmieją, ale żeby nie wyjść na ponuraka,
udawałem oczywiście że rozumiem, przywołując na twarzy możliwie szeroki i szczery
uśmiech. Ta kolacja pokazała, że księża amerykańscy są całkiem normalni, bardzo
kulturalni, raczej pogodni i generalnie życzliwie nastawieni do drugiego
człowieka. Nieco gorzej, tak mi się wydaje, wygląda ich wierność ortodoksji i
osobista duchowość. Oczywiście, po zaledwie jednym spotkaniu nic definitywnego
na ten temat nie mogę jednak powiedzieć, bo być może moje wrażenie pod względem
jest zupełnie mylne. W każdym razie spotkanie przy stole, które trwało od
godziny 20 do 22, a więc wcale nie tak długo, było dla mnie bardzo miłym,
sympatycznym doświadczeniem. Tym bardziej, że po odejściu od stołu nie czułem
się wcale przejedzony, a nawet czułem lekki niedosyt (ale to podobno dobrze dla
zdrowia). Szkoda, że tego typu kolacyjki nie zdarzają się zbyt często. A może by tak po
powrocie do kraju namówić księży z parafii św. Franciszka do tego, by zrobili mały
kurs gotowania. Moglibyśmy wtedy od czasu do czasu takie kolacyjki urządzać na
naszej plebanii. Czuję, że ksiądz Adam i ksiądz Marek to ukryte kulinarne
talenty. Siebie do tego grona nie mogę jednak zaliczyć, bo sądząc na podstawie
moich dotychczasowych kulinarnych osiągnięć, jestem pod tym względem absolutnym
beztalenciem i żaden kurs by tego nie zmienił. Podobnie ksiądz Krzysztof, jak
sądzę. A ksiądz Jan? No nie wiem, czcigodny ksiądz proboszcz kawę robi dobrą, ale stawiałbym raczej na
księdza Adama i księdza Marka. Wiem, że to, niestety, nierealny pomysł, ale przecież
każdemu wolno pomarzyć, zwłaszcza w sprawach tak przyziemnych.