Zgubiłem wczoraj mój telefon.
Albo został skradziony. W każdym razie, gdy wchodziłem do metra, jeszcze miałem
go w plecaku, gdy natomiast opuszczałem ostatnią stację subwayu, już go tam nie
było. Samego telefonu aż tak bardzo nie żałuję, bo kosztował zaledwie 10 dolarów,
ale kupiłem do niego kartę za 100 dolarów z dodatkowymi minutami (800 minut), a
to już dość bolesna, jak dla mnie, strata. Za 100 dolarów można kupić więcej
niż 20 kaw w Starbucks Coffe! Nie rozpaczam jednak, tym bardziej, że to nie
pierwszy raz, gdy tracę w podobny, nieco dziwny sposób pieniądze. Zdarzało mi się tracić
więcej, na przykład wtedy, gdy nieubezpieczonym samochodem wjeżdżałem w inny (i
to dwa razy), albo wtedy, gdy w ciągu jednej godziny dostałem dwa mandaty, albo
wtedy, gdy zostawiłem w sklepie prawie 1000 złotych. No cóż, najwyraźniej muszę zaakceptować stan braku finansowej swobody i zacząć po prostu oszczędzać. Chyba, że znajdę jakiś inny sposób na zdobycie pieniędzy. Mógłbym na
przykład wprowadzić opłatę za czytanie mojego bloga. Tutaj w Ameryce nie ma nic
za darmo: business is business. No więc, mógłbym zażądać, dajmy na to, 50
groszy dziennie za możliwość czytania moich wpisów. Na końcu postu byłby podany
numer mojego konta. 50 groszy to w sumie nie tak dużo. Ponieważ zdarza się czasami,
że dziennie mój blog odwiedza nawet do 200 osób, to w skali miesiąca dałoby to
około 3000 złotych, czyli prawie 1000 dolarów. W ten sposób mógłbym kupić sobie
dwie, ba, nawet trzy kawy dziennie! I to z kawałkiem ciasta, choć amerykańskie
ciastka nie bardzo mi smakują. Mógłbym też zamieszczać jakieś reklamy, pisać
posty na życzenie, lub tzw. posty sponsorowane. Skala możliwości jest duża.
Tylko należałoby rozwiązać problem techniczny: w jaki sposób osoby pragnące rozkoszować się moją internetową twórczością miałaby wpierw uiszczać opłatę. Ostatecznie na początku mógłbym zaapelować
o dobrowolne wpłaty. Częstotliwość i wysokość wpłat wpływałaby na częstotliwość
i charakter wpisów. Im więcej wpłat, tym częstsze i dłuższe wpisy. Czuję, że to
świetny pomysł. Podejrzewam nawet, że gdyby nie to, że jestem księdzem, to
mógłbym zostać jakimś polskim Rockefellerem. Co prawda rodzina Rockefellerów wzbogaciła
się na ropie, ale wtedy nie było jeszcze Internetu. I co wy na to? Podoba wam
się ten pomysł? No tak, wiem, wypisuję głupoty. Tak się jakoś złożyło, że, nie
wiedzieć czemu, jestem w tej chwili w dobrym nastroju. Może to jakiś wisielczy humor
albo przeddepresyjne konwulsje? No dobra, dość tego bazgrania. Pójdę chyba na
spacer. Może nawet wypiję kawę w Starbucksie. Co tam, raz się żyję! A już w
Nowym Jorku na pewno. To na razie. Have a nice day!