wtorek, 27 listopada 2012

Zdradzieckie oliwki

Dzień dzisiejszy trudno będzie zaliczyć to tych dobrych, radosnych i bezproblemowych. Za oknem pogoda kiepska. Jest dość ponuro, zimno, wieje wiatr i pada mokry śnieg. Można popaść w stan depresjopodobny.  A ja mam dodatkowe powody. Wczoraj coś mnie podkusiło i godz. 22.30 polazłem do kuchni, by starym, niedobrym zwyczajem coś zjeść przed pójściem spać, mimo że już dawno postanowiłem, że po 6 wieczorem nie będę nic jadł. Złamałem jednak (i nie po raz pierwszy, niestety) obietnicę złożoną samemu sobie i zjadłem pół słoika oliwek. Niestety, okazały się zepsute. Trochę nawet to czułem, ale zignorowałem sygnały smakowe, które mnie o tym informowały. W efekcie zatrucia przeżyłem tutaj najgorszą noc od dnia mojego przyjazdu. Nie zmrużyłem oka, bo tak mnie bolał żołądek. Nad ranem wreszcie cały mój wczorajszy posiłek został zwrócony przy akompaniamencie odgłosów, które ktoś postronny mógłby zinterpretować jako niemal agonalne konwulsje. Bałem się, że proboszcz się obudzi i wezwie pogotowie, ale dziś rano twierdził, że nic nie słyszał. Kiedy zwlokłem się z łóżka o godz. 8.30 byłem cały obolały. Bolały mnie brzuch, głowa i mięśnie. Do Mszy św., którą odprawiłem o 12.10 jakoś nieco wydobrzałem, choć nadal boli mnie głowa i czuje dziwne „ćmienie” w żołądku. Oczywiście moje bóle żołądkowe to nic w porównaniu z cierpieniem tylu ludzi, ale przy tej okazji po raz kolejny uświadomiłem sobie ową metafizyczną prawdę o człowieku jako istocie w gruncie rzeczy słabej i kruchej. Miał rację Pascal, gdy pisał, że człowiek to trzcina kołysząca się na wietrze i że „nieco mgły, kropla wody starczy, by go zabić”. Po dzisiejszej nocy dodałbym do tego: i parę zepsutych oliwek. Co prawda Pascal uważał, że człowiek, choć jest tylko trzciną, jest jednak trzciną myślącą, dzięki czemu może wznosić się ponad materialne uwarunkowania. Problem w tym, że był on swego czasu uczniem Kartezjusza, który twierdził, że dusza i ciało w człowieku to dwie całkowicie odrębne substancje. Tak więc, kiedy cierpi ciało, nasza myśl pozostaje całkowicie tym cierpieniem nie uwarunkowana. Moje nocne przeżycia pokazały, że miał jednak rację św. Tomasz z Akwinu, twierdząc, że człowiek to jednak jedność substancjalna. Kiedy cierpi ciało, na duszy również się to odbija. Nie byłem zdolny w nocy do żadnego myślenia, poza myśleniem o tym, by moje bóle żołądkowe się wreszcie skończyły. I tak to cud, że piszę te słowa. Trochę nawet zapomniałem, że nie czuje się zbyt dobrze. Mam nadzieję, że już niedługo efekty zatrucia znikną całkowicie i będę mógł wreszcie normalnie funkcjonować, także coś zjeść, bo na razie wypiłem rano tylko zimną wodę, a po Mszy herbatę z rumianku (szukałem mięty, ale nie znalazłem). Nie jestem pewny, czy akurat rumianek jest dobry na zatrucia pokarmowe, bo jak go wypiłem, to nawet przez chwilę poczułem się gorzej. W każdym razie starożytni mieli trochę racji w tym, gdy twierdzili, że „w zdrowym ciele, zdrowy duch”, choć bywa i tak, że jedyną drogą do uzdrowienia ducha, jest choroba ciała, o czym mogłem parę razy się przekonać na podstawie świadectwa tych, którzy mimo choroby pogłębili swoją więź z Bogiem. Cóż, należałoby ten wpis zakończyć słowami: „Dzięki Ci, Boże, że przypomniałeś mi dzisiaj, jak słabą i kruchą jestem istotą”. Św. pamięci ks. Jerzy Chowańczak, mój ojciec duchowy z seminarium, mawiał, że gdyby miał wybór, czy zostać świętym męczennikiem, czy świętym wyznawcą, to wolałby raczej to drugie (Bóg chciał jednak nieco inaczej, bo ostatnie miesiące życia ks. Jerzego to czas wielkiego cierpienia). Ja też bym tak wolał. Może po prostu powinienem dbać o zdrowie? Zdaje się, że nakazuje to 5 przykazanie. Cóż, mądry Polak po szkodzie, chociaż w moim przypadku, tego typu „post-mądrość” bywa krótkoterminowa, niestety.

sobota, 24 listopada 2012

Thanksgiving

Ostatnio nie miałem wiele czasu na pisanie (trochę mi się też nie chciało), ale dziś mam go trochę więcej, zatem parę słów o tym, co działo się w kilku poprzednich dniach. Otóż po raz pierwszy dano mi było przeżyć Dzień Dziękczynienia, które to święto obchodzone w jest Stanach Zjednoczonych Ameryki w czwarty czwartek listopada. Jest to najważniejsze święto w USA. Stanowi ono okazję do rodzinnych spotkań. Dlatego w wigilię tego święta mamy do czynienia z tłumami ludzi, którzy różnymi sposobami przemieszczają się po całym kraju. Miałem okazję przekonać się o tym w środę, kiedy ok. godz. 16.00 wracałem z Greenpoint do siebie na Manhattan. Musiałem przesiąść się na Times Square z pociągu nr 7 do pociągu nr 1. Ale zanim w końcu mi się to udało, byłem zmuszony w międzyczasie przepuścić aż trzy pociągi, do których nie można było wsiąść z powodu tłumu ludzi tłoczących się na peronie. Po raz pierwszy zresztą jechałem w tak zatłoczonym przedziale. I po raz pierwszy też zaobserwowałem parę incydentów, które pokazały, że Amerykanie potrafią być nerwowi. Dzień Dziękczynienia rozpoczął się dla mnie Mszą św., którą razem z proboszczem odprawiliśmy w naszym kościele o godz. 9.00 rano. Była to Msza dwujęzyczna: amerykańsko-hiszpańska, ponieważ w naszej parafii mieszka wielu emigrantów z Ameryki Łacińskiej, głównie z Puerto Rico i Dominikany. Język hiszpański jest dość bliski włoskiemu, więc łatwo nauczyłem się pieśni „Damos gracias al Señor”, którą zaśpiewaliśmy na koniec Mszy. 

Jedna z żydowskich willi
Po południu wraz z moją siostrą udaliśmy się domu Marka i Marty. Najpierw zjedliśmy to, co przygotowała Marta (nie był to jednak tradycyjny indyk, bo jego przygotowanie jest niestety dość czasochłonne), a więc: pieczoną rybę, sałatkę z grillowanych warzyw, sałatkę „normalną” z sałaty, pomidora itd., oraz sałatkę, którą zrobiła moja siostra. Potem poszliśmy na spacer. Zwiedzaliśmy okolicę zamieszkałą głównie przez zamożne rodziny żydowskie. Podziwialiśmy zwłaszcza ich wille, które, według Marka, są warte średnio 5-7 milionów dolarów, a niekiedy znacznie więcej. Przed każdym z tych domów stały, rzecz jasna, bardzo dobre samochody. Przyjemnie się spacerowało, bo wieczór był bardzo pogodny i jak na tę porę roku dosyć ciepły. Po powrocie ze spaceru wypiliśmy herbatę, zjedliśmy ciasto dyniowe, potem owoce. Opuściliśmy gościnne mieszkanie Marty i Marka ok. godz. 9 wieczorem. Podróż powrotna zajęła mi ponad godzinę. Miałem dobry humor, który nieco mi się posuł, kiedy uświadomiłem sobie, że zostawiłem u Marka i Marty swoją komórkę, której używam tutaj jako budzika. Ponieważ następnego dnia rano miałem Mszę św., bałem się, że się nie obudzę na czas. Na szczęście tak się nie stało. Piątek po Dniu Dziękczynienia nazywa się tu „Black Friday” (czarny piątek). Jest to dzień, w którym wielu Amerykanów robi zakupy. Całe ich tłumy przewalają się w tym dniu w różnych sklepach. Byłem wczoraj w pobliżu słynnego Macy's Herald Square, który jest podobno największym kompleksem handlowym na świecie. Umówiłem się ze znajomymi w Starbucksie na rogu 6 Avenue i 31 Street. Zanim tam jednak dotarłem, z trudem musiałem wpierw przeciskać się przez tłumy przechodniów, którzy wchodzili bądź wychodzili z tego sklepu. Dało mi to wyobrażenie, czego mogę się spodziewać w czasie przedświątecznym w Nowym Jorku. Dekoracje świąteczne, których jest coraz więcej i z których Nowy Jork słynie, pokazują, że właśnie zaczyna się w tym mieście wielki okres gorączkowej i nieokiełznanej konsumpcji. Tylko niewielu konsumentów pomyśli w tym czasie, że nie samym chlebem żyje człowiek. Dla większości z nich Boże Narodzenie to tylko kulturowa tradycja, z którą nie wiążą religijnego bądź duchowego znaczenia. Zdaje się, że i w Polsce zaczyna być podobnie.

sobota, 17 listopada 2012

Mary Ann Glendon

Wspomniałem kiedyś, że mam zamiar napisać książkę o kilku czołowych myślicielach katolickich, należących do nurtu konserwatywnego, którzy są ważnymi i aktywnymi uczestnikami debat światopoglądowych, jakie toczą się w społeczeństwie amerykańskim. Uznałem, że dobrze by było, gdyby polski czytelnik poznał ich poglądy, choćby po to, by znać argumenty, jakimi można posłużyć się w dyskusjach z naszymi rodzimymi zwolennikami areligijnego postępu i niczym nieskrępowanej wolności. Pomyślałem więc, że, tytułem wstępu, przybliżę co jakiś czas czytelnikom niniejszego bloga tych autorów, zamieszczając parę słów na temat ich życia i głoszonych opinii. Jedną z tych postaci jest Mary Ann Glendon.


Mary Ann Glendon – profesor prawa na Harwardzie, była ambasador USA przy Stolicy Apostolskiej, przez wiele lat bliska współpracowniczka Jana Pawła II, długoletni prezes Papieskiej Akademii Nauk Społecznych, członek komisji władz federalnych Stanów Zjednoczonych ds. monitorowania wolności religijnej za granicą, członek Prezydenckiej Rady ds. Bioetyki, laureat wielu międzynarodowych prestiżowych nagród i wyróżnień – to postać wyjątkowa niemal pod każdym względem. Jest przede wszystkim wybitnym naukowcem, zawodowo zajmującym się kwestiami prawnymi, zwłaszcza porównawczym prawem konstytucyjnym, uregulowaniami dotyczącymi rodziny, w tym kwestią rozwodów i aborcji. Jej dorobek naukowy liczy kilkadziesiąt pozycji książkowych, kilkaset artykułów, mnóstwo wystąpień na konferencjach i sympozjach. Jest też ona bardzo cenioną wykładowczynią, darzoną szacunkiem przez studentów. Jest uważną i przenikliwą obserwatorką życia społecznego i politycznego. Nie boi się zabierać głosu w sprawach kontrowersyjnych. Czyni to w czasie spotkań na uczelniach, konferencjach, sympozjach, ale także na spotkaniach w kościołach, w licznych wywiadach radiowych, telewizyjnych i prasowych. Jest stałą współpracowniczką ekumenicznego pisma „First Things”. Publikuje w takich znanych gazetach jak The Wall Street Journal. W jej przypadku żaden gorset politycznej poprawności nie ma zastosowania. Zawsze jednak wypowiada się z wielką kulturą osobistą i szacunkiem dla swoich rozmówców, także dla tych, którzy są jej adwersarzami. Jest nie tylko nieprzeciętnie inteligentna, lecz także bardzo ciepła i serdeczna. Po raz pierwszy świat usłyszał o niej w roku 1995, kiedy przewodniczyła delegacji watykańskiej na międzynarodowej konferencji poświęconej prawom kobiet, która odbywała się w Pekinie. Sprzeciwiła się wówczas stanowczo propozycji, by uznać prawo do aborcji za uniwersalne prawo kobiet, a także temu, by antykoncepcja została uznana za główne i jedynie narzędzie regulacji urodzin. Jej inteligencja, erudycja, kultura osobista, niemal arystokratyczna dystynkcja nie pozbawiona jednak kobiecego wdzięku robiły na delegatach wielkie wrażenie, także na tych, którzy nie podzielali jej punktu widzenia. Po raz drugi zrobiło się o niej głośno, gdy została wybrana przez University of Notre Dame w 2009 roku laureatem prestiżowej nagrody Medal Laetare. Mary Ann Glendon odmówiła jednak jej przyjęcia z powodu zaproszenia prezydenta Baraka Obamy do wygłoszenia przemówienia na zakończenie roku akademickiego i przyznania mu tytułu doktora honoris causa. W związku z radykalnie proaborcyjną polityką prezydenta Obamy, Mary Ann Glednon uznała decyzję Notre Dame za stojącą w jawnej sprzeczności ze stanowiskiem amerykańskich biskupów, którzy apelowali do katolickich instytucji, by nie przyznawać nagród i żadnych wyróżnień tym uczestnikom życia publicznego, którzy działają wbrew podstawowym zasadom moralnym, które Kościół promuje i których stara się bronić. Mary Ann Glendon uznała również, że uczelnia, przyznając jej nagrodę, próbuje w ten sposób zbalansować swoją mało fortunną decyzję o uhonorowaniu w tym samym dniu Baraka Obamy, która to decyzja wzbudziła wiele kontrowersji i głośno wyrażanych sprzeciwów. Większość dostrzegła wówczas w postawie Mary Ann Glendon konkretny przejaw jej spójności ideowej. Bardzo dobitnie pokazała, że postawa wyrażająca się w powiedzeniu „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek” jest nie do pogodzenia z nauczaniem Jezusa, który mówił: „Wasza mowa niech będzie: tak, tak lub nie, nie”. Czytam właśnie jej najnowszą książkę „The forum and the Tower”, w której porusza w bardzo ciekawy sposób relację między polityką a teorią polityki. Zadziwia mnie, że jak do tej pory, poza jednym esejem na temat nowego feminizmu, nie ukazało się w Polsce tłumaczenie żadnej z jej książek, choć niektóre stały się publicystycznymi wydarzeniami i weszły do kanonu lektur choćby z zakresu teorii praw człowieka jak na przykład książka: „A World Made New: Eleanor Roosevelt and the Universal Declaration of Human Rights”. Kto chciałby mieć jakąś próbkę jej inteligencji, elegancji i serdeczności, które mimo jej wieku (ma obecnie 74 lata) nadal tak mocno i pięknie odzwierciedlają jej bogatą osobowość, zachęcam do obejrzenia jakiegoś jej wystąpienia, które można obejrzeć choćby w serwisie Youtube, na przykład tutaj lub tutaj.

czwartek, 15 listopada 2012

Times Square

Miałem dzisiaj wolny dzień, więc postanowiłem kontynuować przerwaną przez sztorm Sandy realizację mojego planu, by przynajmniej jeden dzień w tygodniu poświęcić na zwiedzanie miasta. Dzień był wyjątkowo piękny, słoneczny, bez żadnej chmury na niebie. Powietrze z rana (była godzina 10.00, gdy wyruszyłem w drogę, przyjmijmy jednak, że był to jeszcze poranek) było więcej niż rześkie. Dzisiaj wędrowałem ulicą Broadway od 72 przecznicy do 14. Jest to jej najbardziej „turystyczny” odcinek, z jakim każdy odwiedzający nowojorską metropolię turysta nie może się nie zapoznać. Najpierw dotarłem do Columbus Circle przy 59 St. Można stąd pójść na spacer do Central Parku albo podziwiać kolejny wieżowiec zbudowany przez Donalda Trumpa. Ponieważ nieco zmarzłem, jako że zamiast kurtki włożyłem na siebie mój polar, postanowiłem rozgrzać się ciepłą kawą zakupioną oczywiście w Starbucks Coffee. Usiadłem wygodnie i popijając całkiem niezłe cappuccino zanurzyłem się w lekturze The Wall Street Journal. Przypomniały mi się dobre czasy mojego rocznego, „doktoranckiego” pobytu w mieście Pistoia we Włoszech. Moim stałym, niemal codziennym rytuałem była wtedy poranna wizyta w barze San Vitale na rogu Corso Antonio Gramsci i Via Della Madonna, gdzie wypijałem filiżankę cappuccino i zjadałem dwa rogaliki. Gazetą, którą w międzyczasie czytałem, było Corriere Dello Sport. Byłem wówczas zagorzałym kibicem klubu piłkarskiego Lazio Roma, dlatego z wielkim zaangażowaniem śledziłem poczynania takich graczy jak Salas, Vieri, Nesta, Mihajlović i wielu innych. Zamiana włoskiej sportowej gazety na poważny opiniotwórczy amerykański dziennik, w którym można przeczytać wiele komentarzy autorów raczej konserwatywnych, takich na przykład jak Peggy Noonan, to, przyznacie chyba, zmiana na lepsze. W każdym razie, po wypiciu cappuccino, zjedzeniu ciastka „apple fritter” i po przeczytaniu o tym, co Peggy Noonan ma do powiedzenia republikanom po porażce ich kandydata w wyborach prezydenckich, opuściłem całkiem sympatyczny lokal Starbucks Coffee i nieśpiesznie ruszyłem w dalszą drogę. Wkrótce dotarłem do samego serca Manhattanu, gdzie Broadway przecina się z 7 Aleją, czyli do Times Square, który to plac mieści między 47 a 42 przecznicą. To miejsce jest mekką turystów. Szczególnie imponująco wygląda ono nocą, gdy rozświetla je mnóstwo świateł i reklam. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze na początku lat 90 było to jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc w mieście. Mieściły się tutaj sex shopy, kwitła prostytucja i handel narkotykami. Dzięki działaniom Rudego Giulianiego, który był burmistrzem Nowego Jorku w latach 1994-2001, Big Apple (takim dziwnym nieco przydomkiem nazywają Amerykanie Nowy Jork) stał się najbezpieczniejszym miastem spośród 25 największych miast Ameryki. Bezwzględna walka z przestępczością przyniosła znakomite efekty. Zyskał zwłaszcza Times Square. Dziś jest to miejsce bardzo bezpieczne (trzeba jednak uważać na kieszonkowców), znane z tego, że znajduje się w samym środku dzielnicy teatralnej i stanowi centrum przemysłu rozrywkowego. Tutaj w budce Times Square Center TKTS można kupić za połowę ceny niesprzedane bilety do któregoś z licznych teatrów na spektakl, który odbywa się w dniu zakupu. Przed budką zawsze stoi długa kolejka turystów. Tak było i tym razem. Rzecz jasna ja w tej kolejce nie zamierzałem stanąć, raz, że cena, choć o połowa tańsza, i tak była jak dla mnie zbyt duża, dwa, że kupienie biletu do teatru na Broadwayu uznałbym za wyraz snobizmu z mojej strony, tym bardziej, że nie lubię robić niczego, tylko dlatego, że tak robią inni. Tak było też w Rzymie. Wbrew powszechnym turystycznym zwyczajom nie wrzucałem, na przykład, pieniążka do Fontanny Di Trevi lub nie wkładałem dłoni do Bocca Della Verita, i nie robiłem wielu innych rzeczy, które stanowiły rytuał każdego „normalnego”, szanującego się turysty. W Nowym Jorku również nie mam ochoty podążać owczym pędem za typowymi konsumentami turystycznych atrakcji. Tym niemniej muszę przyznać, że kiedy stanąłem przed słynnym muzeum figur woskowych Madame Tussauds, które mieści przy 42 St., zapragnąłem jednak to miejsce odwiedzić, i na dziś nie zniechęca mnie nawet cena za bilet wstępu (36 dolarów). Najwyżej kupię sobie jedną książkę mniej. Muszę się tam wybrać. Po co? Właściwie to sam nie wiem. Czasami można sobie pozwolić na odrobinę irracjonalizmu. Zresztą może niedługo stracę na to ochotę. No dobrze. Coś się za bardzo rozpisuję. Po opuszczeniu Times Square, podążyłem w dół Manhattanu. Po kilkunastu minutach dotarłem do Union Square. Jest to plac, gdzie 4 razy w tygodniu odbywa się targ produktów rolnych, tzw. Greenmarket. Można wówczas kupić świeże owoce i warzywa. Nie są tanie, ale są za to dobre. Po bokach placu znajduje się wiele sklepów, w tym słynny Paragon Sports, który jest największym w mieście sklepem z odzieżą sportową i nie tylko. Z placu poszedłem jeszcze w stronę Lower Manhattan. Dotarłem do 12 przecznicy i stamtąd postanowiłem wrócić do domu. Byłem już lekko zmęczony, a przede wszystkim głodny. Niestety, szybko tego głodu nie byłem w stanie zaspokoić, bo kiedy po półgodzinnej podróży metrem dotarłem w końcu, głodny i nieco obolały, do budynku plebanii, okazało się, że zapomniałem zabrać ze sobą klucza. Sekretarki w biurze parafialnym już nie było a ksiądz Rafferty gdzieś wybył. Postałem chwilę bezradny przed drzwiami i chcąc nie chcąc poszedłem do niedalekiej księgarni Barnes & Nobles mieszczącej się tuż obok Columbia University. Spędziłem tam ponad dwie godziny. I dobrze, bo znalazłem kilka ciekawych książek. Tak mnie zafrapowały, że aż zapomniałem o głodzie. Ale w końcu opuściłem księgarnię i z nadzieją ruszyłem do domu. Tym razem zdołałem wejść do środka. Była godzina 18.00 (w Polsce 24.00). Zjadłem zupę z puszki, którą wcześniej rzecz jasna podgrzałem, parę śledzi, jednego banana, jedną gruszkę, wypiłem puszkę coli dietetycznej i poszedłem do pokoju. Dzień uznałem za całkiem udany, choć trochę męczący.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Widoki z nad rzeki Hudson


Widok na New Jersey
Widok na Manhattan
Zachód słońca nad rzeką Hudson
Nieco inne ujęcie zachodu słońca nad rzeką Hudson

Powyższe zdjęcia zrobiłem dzisiaj podczas popołudniowego, a właściwie to już wieczornego spaceru. Najpierw wędrowałem wzdłuż ulicy Broadway aż do 72 przecznicy. Tutaj skręciłem w stronę Riverside Park i po chwili dotarłem do promenady nad rzeką Hudson, która (tj. promenada) ciągnie się przez parę kilometrów. Spacerowało po niej wielu ludzi. Pogoda była wręcz idealna: ani za zimno, ani za ciepło. Powietrze było rześkie. Na niebie żadnej chmurki. Akurat trafiłem na zachód słońca. Znikało ono powoli za horyzontem, nad New Jersey. Postanowiłem ten moment uchwycić obiektywem mojego aparatu, choć nie jest urządzeniem profesjonalnym. Poszedłem na sam koniec długiego mola i pstryknąłem parę fotek. Wiem, że to nie arcydzieła sztuki fotografowania, ale mi się na tyle podobają, że zapragnąłem je upublicznić. Oglądajcie więc i podziwiajcie piękne widoki z nad rzeki Hudson. Miejsce, skąd na nie patrzyłem, jest naprawdę dobre nie tylko do obserwacji, ale i do odpoczynku. Można sobie usiąść na ławce twarzą do rzeki i oddać się na jakiś czas lekkiej zadumie, a nawet kontemplacji. W każdym razie ja tak zrobiłem.

niedziela, 11 listopada 2012

Święto Niepodległości

Dzisiaj kolejna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości. Jestem w tej chwili poza krajem, w dalekiej Ameryce. Pójdę być może po południu pod pomnik Jagiełły w Central Parku, tym bardziej, że w Nowym Jorku jest piękna, słoneczna pogoda. W ten sposób będę łączył się z moim krajem i z moimi rodakami, którzy dzisiaj w różny sposób, także w modlitwie, dają wyraz swojemu patriotyzmowi, na przekór tym, dla których samo to słowo jest niemal równoznaczne z nacjonalizmem, którzy są gotowi twierdzić, jak uczynił to swego czasu nasz obecny premier, że „polskość to nienormalność”. W Warszawie odbywają się dzisiaj trzy marsze. Pierwszy z nich został zorganizowany przez organizacje skrajnie lewackie. Część uczestników tego pochodu idzie z zakapturzonymi głowami. Niektórzy niosą transparenty, na których widnieją sformułowane ordynarnym językiem antypatriotyczne hasła. Dla nich Polska Piłsudskiego, a zwłaszcza Polska Dmowskiego, to kraj faszystowski, i faszystami są ci wszyscy, którzy pamięć o takiej Polsce kultywują. Wczoraj emanacja tego typu myślenia znalazła wyraz w wypowiedzi posła Palikota, dla którego Roman Dmowski to po prostu "faszysta, hitlerowiec i antysemita". Smutno mi, że i tacy Polacy są wśród nas. Drugi marsz zorganizował nasz obecny prezydent. Biorą w nim udział przedstawiciele władzy, politycznego i kulturalnego establishmentu, także niektórzy przedstawiciele hierarchicznego Kościoła z kardynałem Nyczem na czele. Ten oficjalny marsz, mimo propagowania go przez mainstreamowe media, zgromadził jedynie kilka tysięcy ludzi. Jest jakiś smutny, mało biało-czerwony. Osobiście, nawet gdybym został na niego zaproszony, nie wziąłbym w nim udziału. Staram się unikać, gdy wypowiadam się publicznie, a mój blog jest takim miejscem, wyraźnych deklaracji politycznych, jednak nie mogę w tym miejscu ukryć, że prezydent Komorowski nie wzbudza we mnie zaufania, choć szanuję demokratyczny wybór Polaków, którzy powierzyli mu tak zaszczytną funkcję. Trudno mi bowiem puścić w niepamięć jego słowa wypowiedziane przez niego pod adresem swego poprzednika, Lecha Kaczyńskiego, zwłaszcza te: "jaki prezydent, taki zamach". Mój sprzeciw i niesmak wzbudziły we mnie jego słowa na temat katastrofy w Smoleńsku, wypowiedziane niedługo po tym tragicznym wydarzeniu, że "sprawa jest arcyboleśnie prosta", w których to słowach sugerował wyłączną winę polskich pilotów. Śledztwo, nawet to oficjalne, pokazało, że sprawa nie jest aż tak prosta, jak chciałby w to wierzyć obecny lokator Belwederu. Mam do niego żal, że swoją dość arbitralną decyzją w sprawie krzyża smoleńskiego sprowokował zajścia na Krakowskim Przedmieściu, nigdy nie odcinając się od organizatorów, chwilami ordynarnego i chamskiego, antyklerykalnego happeningu. Najbardziej jednak stracił w moich oczach wówczas, gdy jeszcze jako marszałek sejmu, zaatakował na antenie radiowej papieża Benedykta XVI po jego wystąpieniu w Ratyzbonie, przyłączając się do chóru uczestników antypapieskiej nagonki i histerii. Był to żałosny występ. Oto kilka powodów, dla których nie po drodze byłoby mi dzisiaj z prezydentem Komorowskim. Ale miałbym problem także z trzecim marszem, organizowanym dzisiaj, jak co roku, przez środowiska niezależne i niepodległościowe. Podobnie jak Piotr Zaremba mam dużo sympatii dla uczestników tego marszu, tym bardziej, że bierze w nim udział wielu moich znajomych, jednak mam też spory dystans wobec motywacji politycznych, którymi kieruje się część jego organizatorów. W dużej mierze jest to marsz naprawdę oburzonych, wściekłych na obecną władzę. Niezależnie od tego, że tego typu emocje, manifestowane także w okrzykach i na transparentach, są w jakimś stopniu zrozumiałe, to jednak sprawiają one, że marsz przestaje być manifestacją wyłącznie patriotyczną, a staje się głównie demonstracją polityczną. Dla zwolenników obecnej władzy to raczej woda na młyn. Starcia z policją, o których właśnie czytam w Internecie i o których wiem, że są w większości sprowokowane przez zwykłych zadymiarzy, także tych posiadających legitymację naszych tajnych służb, tylko dostarczają amunicji tym, dla których patriotyzm to przejaw skrywanego nacjonalizmu i szowinizmu, albo nawet faszyzmu, o czym od paru lat próbuje nas przekonać środowisko Gazety Wyborczej i Krytyki Politycznej. Tak naprawdę, gdybym miał dzisiaj jakiś wybór i mógł wybrać, w którym marszu wziąć udział, to chyba wolałbym znaleźć się we Wrocławiu, gdzie, jak czytam, została zorganizowana Radosna Parada Niepodległości, która zgromadziła zgromadziła tysiące wrocławian. Ulicami stolicy Dolnego Śląska przeszedł biało-czerwony rozśpiewany pochód uczniów szkół podstawowych, gimnazjów i liceów. W marszu wzięli udział także harcerze, kombatanci, przedstawiciele służb mundurowych i władz. Przebrani na biało-czerwono uczniowie śpiewali patriotyczne pieśni, skandowali hasła m.in. „Kocham Cię, Polsko”,  „Nie ma wolności bez niepodległości” oraz „Solidarność”. Szczególnie hasło „Kocham Cię, Polsko”, wykrzyczane na głos przez młodych demonstrantów, przypadło mi do gustu. Tych, dla których Polska to nienormalność, którzy po raz kolejny chcieliby, byśmy się bili w piersi za nasze mniej lub bardziej wyolbrzymione winy, jak ostatnio reżyser filmu „Pokłosie”, takie słowa muszą drażnić. Ale ja się z tym hasłem w pełni utożsamiam, i choć wiele rzeczy w moim kraju mi się nie podoba, choć budzi mój sprzeciw sposób uprawiania polityki, i to nie tylko przez tych, którzy reprezentują dziś szeroko rozumiany obóz władzy, choć bolą mnie zachodzące w nim zmiany obyczajowe, choć przerażenie budzi we mnie szerzący się materializm i hedonizm, zwłaszcza w kręgach, które chcą uchodzić za naszą elitę, choć z niedowierzaniem obserwuję, jak wielu moich rodaków bezkrytycznie pochłania serwowaną im w środkach masowego przekazu medialną sieczkę, to jednak chcę dzisiaj również napisać, mimo że zabrzmi to nieco patetycznie: Tak, ja też kocham Cię, Polsko!

środa, 7 listopada 2012

I po wyborach

W Nowym Jorku od rana fatalna pogoda: wieje silny wiatr, pada deszcz i jest zimno. Trochę jakby dostosowała się do nastrojów tych, którzy oczekiwali na inny wynik wyborów prezydenckich. Nie jest on jednak jakimś wielkim zaskoczeniem, wielu komentatorów życia politycznego raczej się go spodziewało, niektórzy tylko spośród nich, reprezentujący nurt konserwatywny, liczyli na to, że może jednak w decyzjach wyborców przeważą względy przede wszystkim merytoryczne. Tymczasem znów ogromna większość Afro-Amerykanów (4 lata temu było to aż 95%) zagłosowała za obecnym prezydentem. W ten sposób zaprezentowali w praktyce (choć zapewne nie wszyscy) rasistowskie w gruncie rzeczy preferencje swoich decyzji, i nie zawsze był to rasizm „pozytywny” a więc trochę taki à rebours, z którym mamy do czynienia w przypadku głosowania za danym kandydatem ze względu na to, że posiada on ten sam kolor skóry –  nie jeden raz bowiem dał o sobie znać także rasizm „negatywny”, ponieważ odniosłem wrażenie, po wysłuchaniu wywiadów ze zwykłymi wyborcami, że wielu Afro-Amerykanów głosowało przeciwko Romneyowi głownie ze względu na to, że jest biały (albo, że jest bogaty), a więc, że "nie jest nasz", mimo że w sferze wartości moralnych jest on bliższy wielu czarnym obywatelom Ameryki niż prezydent Obama znany z forsowania bardzo liberalnych ustaw obyczajowych. Podobną postawę, w mniejszym jednak stopniu, prezentują Latyno-Amerykanie, choć przecież większość z nich to katolicy, a więc teoretycznie powinni popierać tego kandydata, które sprzeciwia się aborcji, redefiniowaniu pojęcia rodziny, legalizowaniu małżeństw homoseksualnych itp. Moim zdaniem o porażce Romneya zdecydowała również bardzo zachowawcza postawa szefów partii republikańskiej, którzy za każdym razem boją się postawić na kandydata bardziej wyrazistego, przez co nominację zdobywa polityk dość przeciętny, mało charyzmatyczny, niezdolny do zaprezentowania porywającej i spójnej wizji programowej. Jestem ciekaw, czy kiedykolwiek kandydatem na prezydenta zostanie jakiś katolik, nienależący jednak do liberalnego skrzydła. Sam byłbym w stanie wskazać takie postacie z amerykańskiego życia publicznego, będące gorliwymi katolikami, które świetnie nadawałyby się na prawdziwych mężów stanu. Na razie funkcje prezydenta Stanów Zjednoczonych będzie sprawował przez kolejne cztery lata człowiek, w którym cała postępowa lewica, nie tylko ta amerykańska, pokłada nadzieję, że odeśle do lamusa historii tradycyjny model społeczeństwa opartego na takich filarach jak rodzina i religia. Myślę, jednak, że te nadzieje, inaczej niż w Europie, tak szybko jednak w USA się nie spełnią. 

P.S.  Muszę skorygować słowa o pogodzie w Nowym Jorku. Jest co raz gorzej. Właśnie zaczął padać śnieg!

wtorek, 6 listopada 2012

Wybory

Tekst tego postu pojawi się jeszcze w poniedziałek, ale większość zajrzy na ten blog we wtorek. Będę więc pisał tak, jakbyśmy w chwili, gdy piszę, mieli już w Nowym Jorku wtorek. Nie jest to bynajmniej zwykły wtorek, jaki zdarza się każdego tygodnia. W USA taki wtorek jak dzisiaj (zawsze jest to wtorek po pierwszym poniedziałku listopada) zdarza się raz na cztery lata i ma charakter szczególny, ponieważ jest to dzień wyborów prezydenckich. Dzisiaj w końcu rozstrzygnie się, prawdopodobnie, kto zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych na kolejną czteroletnią kadencję. Napisałem wyżej "prawdopodobnie", ponieważ sondaże pokazują, że nie ma pewności co do tego, który z kandydatów zdobędzie wyraźną przewagę. Być może na ogłoszenie zwycięzcy trzeba będzie zaczekać wiele dni, aż zostaną policzone dokładnie wszystkie głosy. Poza tym, formalnie rzecz biorąc, prezydenta wybiera kolegium elektorów, których jest dokładnie tylu, ilu jest członków Izby Reprezentantów, czyli 538. Obywatele decydują więc w głosowaniu o tym, który z kandydatów otrzyma głosy elektorskie przypisane do poszczególnych stanów. Elektorzy, dokładnie w poniedziałek po drugiej środzie grudnia, wybierają nowego prezydenta. Wygrywa ten kandydat, który uzyska większość bezwzględną, czyli  przynajmniej 270 głosów elektorskich. W tej chwili w kilku stanach, w tzw. "swing states", sytuacja jest bardzo nieprzewidywalna, bo obaj kandydaci mają podobne poparcie. Zapowiada się więc ciekawy wieczór. Nie ukrywam, że chciałbym, aby została przerwana skrajnie liberalna misja przebudowy społeczeństwa amerykańskiego prowadzona przez obecnego prezydenta i jego ludzi, choć z drugiej strony nie za bardzo wierzę w czyste intencje Romneya w odniesieniu do deklarowanego przez niego przywiązania do wartości konserwatywnych, nie mówiąc już o tym, że wielką nieufność budzi we mnie jego przynależność do Mormonów. Niezależnie jednak od wątpliwości, które budzi we mnie kandydatura Romneya (myślę, że wśród polityków partii republikańskiej znalazłoby więcej znacznie lepszych kandydatów na stanowisko głowy państwa), uważam, że dobrze by się stało dla kraju, gdy to on jednak wygrał (albo raczej gdyby przegrał Obama). Co mnie tutaj kilka razy zdumiało, to fakt, że wielu katolików popiera obecnego prezydenta (niedawno w czasie Mszy udzielałem komunii kobiecie, która miała przyczepioną plakietkę z podobizną Obamy), mimo że jest zwolennikiem skrajnie liberalnego podejścia do aborcji i homoseksualizmu. Wiele katolickich diecezji jest z nim obecnie w sporze sądowym, wprowadził bowiem prawo nakazujące wszystkim instytucjom, także religijnym, refundowanie pracownikom dostępu do antykoncepcji, w tym wczesnoporonnej. Episkopat amerykański nazwał to bez ogródek zamachem na wolność religijną. Dlatego dziwi mnie niezmiennie postawa niektórych duchownych, którzy także popierają obecnego prezydenta. Zdaje się, że należą do nich obaj księża, z którymi mieszkam, choć nie jestem tego tak do końca pewny. Wywnioskowałem to z kilku rozmów na tematy polityczne. Dla księdza Raffertego, na przykład, republikański kandydat na wiceprezydenta, Paul Ryan, to "skrajny konserwatysta". A przecież, choć jest on zadeklarowanym przeciwnikiem aborcji, dopuszcza jednak dwa wyjątki: w przypadku ciąży w wyniku gwałtu lub ciężkiej niepełnosprawności dziecka nienarodzonego. I to ma być skrajny konserwatyzm? W tym konkretnym przypadku to dla mnie raczej konserwatyzm dość połowiczny. Kolejna rzecz, która mnie zaskakuję w kończącej się już kampanii, to to, że zupełnie jej nie widać na ulicach. Dzisiaj byłem w samym centrum Manhattanu, przy Times Square, najpierw szedłem 7 Avenue, a potem 38 Street. Nigdzie nie widziałem nawet jednego plakatu wyborczego. Tak samo w metrze. Niczego, co przypominałoby o toczącej się kampanii. Na mieście gorączki przedwyborczej w ogóle się nie czuje. Kampania toczy się bowiem głównie w telewizji, w Internecie, w prasie. A najbardziej istotną drogą komunikacji z wyborcami są spotkania bezpośrednie, do  których dochodzi na różnych wiecach gromadzących rzesze zwolenników obu kandydatów. Ważnym elementem kampanii są też debaty telewizyjne. W tych wyborach miały one spore znaczenie, zwłaszcza pierwsza debata prezydencka, w której Obama wypadł bardzo słabo. Moim zdaniem ta debata pokazała jego prawdziwe oblicze. Kiedy nie jest odpowiednio przygotowany przez swoich piarowców, wypada kiepsko. Gdyby nie media, które w USA są w większości liberalne (skąd my to znamy) i ostentacyjne poparcie wielu ikon współczesnej popkultury, to Obama nie miałby najmniejszych szans na elekcję. Gremialnie popierają go również Afro-Amerykanie oraz imigranci, mimo że wielu z nich należy do konserwatywnych wspólnot religijnych. Niejeden protestancki pastor wypowiadał się bardzo krytycznie o obecnym prezydencie, nawołując do odrzucenia w głosowaniu jego kandydatury. Zdaje się jednak, że w tym wypadku solidarność rasowa bierze górę nad solidarnością ze względu na wspólnotę wartości. No cóż, wypada zakończyć ten wpis słowami Irvinga Berlina napisanymi w 1918 roku: 

While the storm clouds gather far across the sea,
Let us swear allegiance to a land that's free,
Let us all be grateful for a land so fair,
As we raise our voices in a solemn prayer.
God bless America,
Land that I love.
Stand beside her, and guide her
Through the night with a light from above.
From the mountains, to the prairies,
To the oceans, white with foam
God bless America, My home sweet home
God bless America, My home sweet home.


niedziela, 4 listopada 2012

Pracowita niedziela

Czeka mnie dzisiaj dość pracowity dzień. Najpierw odprawiam Mszę w mojej amerykańskiej parafii. Później o godzinie trzeciej po południu odprawiam kolejną Mszę, tym razem dla Polaków w kościele św. Szczepana. Po Mszy mam mieć wykład dla członków Katolickiego Klubu Dyskusyjnego im. Błogosławionego Jana Pawła II, który działa w Nowym Jorku od wielu lat. Poznałem parę tygodni temu jego obecnego prezesa, który zaprosił mnie do wygłoszenia konferencji dla Polaków. Miałyby być też dostępne w sprzedaży moje książki, ale z uwagi na powszechne perturbacje „pohuraganowe” na razie nie dotarły ( i zdaje się, że szybko nie dotrą). Trudno. Innym razem. W tej chwili martwię się o to, czy dotrę na czas, ponieważ Mszę w Corpus Christi Church kończę o 14.00, będę więc miął tylko godzinę na dotarcie do kościoła św. Szczepana, który mieści przy 28st. Niestety, jest to już dolny Manhattan, który ciągle boryka się z problemami po przejściu huraganu Sandy. Nadal nie działa tu metro. Będę mógł dojechać tylko do Times Square, a stamtąd już tylko na piechotę. Mam nadzieję, że nie będę musiał przebijać się przez tłumy przechodniów. Ponieważ metro, którym codziennie przemieszcza się około 5 i pół  milionów ludzi, nie działa, więc o kilka milionów ludzi więcej porusza się w tych dniach „na powierzchni” a nie w podziemiach miasta. Zapełniły się przystanki autobusowe, trudno jest złapać wolną taksówkę. Od kościoła jest niedaleko do miejsc najbardziej dotkniętych przez kataklizm. Mieszkańcy tych obszarów, jak i mieszkańcy południowych części Brooklynu czy Staten Island, ciągle nie mają elektryczności, gazu, czasami też wody. To dość niezwykłe widzieć Amerykanów stojących w długich kolejkach po jedzenie, wodę, czy gaz. Wielkie problemy mają również kierowcy. Przed stacjami z paliwem kolejki pojazdów ciągną się nawet na kilkaset metrów. Pojawiły się już pierwsze przejawy społecznego niezadowolenia i zniecierpliwienia. Nie wiem, czy jest ono uzasadnione, bo zdaje się, że władze, robią, co mogą, jednak ludzie są coraz bardziej zmęczeni i poirytowani. Dzisiaj oglądałem zdjęcia zrobione w miejscach, gdzie huragan spowodował największe zniszczenia. Trudno nie współczuć ludziom, na przykład tym mieszkającym w Breezy Point na Queensie, których domy, w liczbie 100, doszczętnie spłonęły. Widziałem też filmy z rosyjskiej dzielnicy w Brighton Beach na Brooklynie, jak załamani mieszkańcy próbują uporządkowywać swoje sąsiedztwa. Ja sam siły huraganu nie odczułem, ale widzę, że jego skutki w tych dzielnicach, gdzie ta siła była bardzo mocno odczuwalna, są niekiedy naprawdę szokujące. Myślę jednak, że poza współczuciem potrzebny jest też jakiś namysł duchowy nad tym, co się stało. Bóg przemawia przez wydarzenia. Przy okazji takich wydarzeń jak przejście huraganu Sandy, w wyniku czego śmierć poniosło w samych tylko USA około 80 osób, przypomina mi się Ewangelia, w której uczniowie donoszą Jezusowi o tragicznej śmierci ludzi, którzy zginęli, gdy zawaliła się na nich wieża. Jezus powiedział im wówczas: „Myślicie, że oni byli większymi grzesznikami niż wy? Przeciwnie, powiadam wam, jeśli się nie nawrócicie, podobnie zginiecie”. Śledzimy tego typu sensacyjne wydarzenia, czasami jesteśmy naprawdę poruszeni skalą zniszczeń i przykładami ludzkich tragedii. Zapominamy jednak, że Bóg w ten sposób przemawia również do nas, a w każdym razie chce, by takie wydarzenia do nas przemawiały, by budziły nieco głębszą refleksję. Nie wszystko zależy od nas. Szkoda, że tak boleśnie musimy się niekiedy o tym po raz kolejny przekonywać.