Miałem dzisiaj wolny dzień, więc
postanowiłem kontynuować przerwaną przez sztorm Sandy realizację mojego planu, by
przynajmniej jeden dzień w tygodniu poświęcić na zwiedzanie miasta. Dzień był
wyjątkowo piękny, słoneczny, bez żadnej chmury na niebie. Powietrze z rana (była
godzina 10.00, gdy wyruszyłem w drogę, przyjmijmy jednak, że był to jeszcze
poranek) było więcej niż rześkie. Dzisiaj wędrowałem ulicą Broadway od 72
przecznicy do 14. Jest to jej najbardziej „turystyczny” odcinek, z jakim każdy
odwiedzający nowojorską metropolię turysta nie może się nie zapoznać. Najpierw
dotarłem do Columbus Circle przy 59 St. Można stąd pójść na spacer do Central
Parku albo podziwiać kolejny wieżowiec zbudowany przez Donalda Trumpa. Ponieważ
nieco zmarzłem, jako że zamiast kurtki włożyłem na siebie mój polar, postanowiłem
rozgrzać się ciepłą kawą zakupioną oczywiście w Starbucks Coffee. Usiadłem
wygodnie i popijając całkiem niezłe cappuccino zanurzyłem się w lekturze The Wall Street
Journal. Przypomniały mi się dobre czasy mojego rocznego, „doktoranckiego” pobytu
w mieście Pistoia we Włoszech. Moim stałym, niemal codziennym rytuałem była wtedy
poranna wizyta w barze San Vitale na rogu Corso Antonio Gramsci i Via Della Madonna,
gdzie wypijałem filiżankę cappuccino i zjadałem dwa rogaliki. Gazetą, którą w
międzyczasie czytałem, było Corriere Dello Sport. Byłem wówczas zagorzałym
kibicem klubu piłkarskiego Lazio Roma, dlatego z wielkim zaangażowaniem
śledziłem poczynania takich graczy jak Salas, Vieri, Nesta, Mihajlović i wielu innych. Zamiana włoskiej sportowej gazety
na poważny opiniotwórczy amerykański dziennik, w którym można przeczytać wiele
komentarzy autorów raczej konserwatywnych, takich na przykład jak Peggy Noonan,
to, przyznacie chyba, zmiana na lepsze. W każdym razie, po wypiciu cappuccino,
zjedzeniu ciastka „apple fritter” i po przeczytaniu o tym, co Peggy Noonan ma
do powiedzenia republikanom po porażce ich kandydata w wyborach prezydenckich, opuściłem
całkiem sympatyczny lokal Starbucks Coffee i nieśpiesznie ruszyłem w dalszą drogę.
Wkrótce dotarłem do samego serca Manhattanu, gdzie Broadway przecina się z 7 Aleją,
czyli do Times Square, który to plac mieści między 47 a 42 przecznicą. To miejsce jest
mekką turystów. Szczególnie imponująco wygląda ono nocą, gdy rozświetla je mnóstwo
świateł i reklam. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze na początku lat 90 było to jedno
z najbardziej niebezpiecznych miejsc w mieście. Mieściły się tutaj sex shopy, kwitła
prostytucja i handel narkotykami. Dzięki działaniom Rudego Giulianiego,
który był burmistrzem Nowego Jorku w latach 1994-2001, Big Apple (takim dziwnym nieco przydomkiem nazywają Amerykanie Nowy Jork) stał się najbezpieczniejszym
miastem spośród 25 największych miast Ameryki. Bezwzględna walka z
przestępczością przyniosła znakomite efekty. Zyskał zwłaszcza Times Square.
Dziś jest to miejsce bardzo bezpieczne (trzeba jednak uważać na kieszonkowców), znane z tego, że znajduje się w samym środku dzielnicy
teatralnej i stanowi centrum przemysłu rozrywkowego. Tutaj w budce Times Square Center TKTS
można kupić za połowę ceny niesprzedane bilety do któregoś z licznych teatrów na spektakl, który odbywa się w dniu zakupu.
Przed budką zawsze stoi długa kolejka turystów. Tak było i tym razem. Rzecz jasna ja w tej kolejce
nie zamierzałem stanąć, raz, że cena, choć o połowa tańsza, i tak była jak dla
mnie zbyt duża, dwa, że kupienie biletu do teatru na Broadwayu uznałbym za
wyraz snobizmu z mojej strony, tym bardziej, że nie lubię robić niczego, tylko
dlatego, że tak robią inni. Tak było też w Rzymie. Wbrew powszechnym
turystycznym zwyczajom nie wrzucałem, na przykład, pieniążka do Fontanny Di
Trevi lub nie wkładałem dłoni do Bocca Della Verita, i nie robiłem wielu innych
rzeczy, które stanowiły rytuał każdego „normalnego”, szanującego się turysty. W
Nowym Jorku również nie mam ochoty podążać owczym pędem za typowymi konsumentami
turystycznych atrakcji. Tym niemniej muszę przyznać, że kiedy stanąłem przed słynnym muzeum figur woskowych Madame Tussauds,
które mieści przy 42 St., zapragnąłem jednak to miejsce odwiedzić, i na dziś nie
zniechęca mnie nawet cena za bilet wstępu (36 dolarów). Najwyżej kupię sobie jedną książkę mniej. Muszę się tam wybrać. Po co? Właściwie to sam nie wiem. Czasami można sobie pozwolić na odrobinę irracjonalizmu. Zresztą
może niedługo stracę na to ochotę. No dobrze. Coś się za bardzo rozpisuję. Po
opuszczeniu Times Square, podążyłem w dół Manhattanu. Po kilkunastu minutach
dotarłem do Union Square. Jest to plac, gdzie 4 razy w tygodniu odbywa się targ
produktów rolnych, tzw. Greenmarket. Można wówczas kupić świeże owoce i
warzywa. Nie są tanie, ale są za to dobre. Po bokach placu znajduje się wiele
sklepów, w tym słynny Paragon Sports, który jest największym w mieście sklepem
z odzieżą sportową i nie tylko. Z placu poszedłem jeszcze w stronę Lower
Manhattan. Dotarłem do 12 przecznicy i stamtąd postanowiłem wrócić do domu. Byłem już lekko
zmęczony, a przede wszystkim głodny. Niestety, szybko tego głodu nie byłem w stanie zaspokoić, bo
kiedy po półgodzinnej podróży metrem dotarłem w końcu, głodny i nieco obolały,
do budynku plebanii, okazało się, że zapomniałem zabrać ze sobą klucza. Sekretarki w biurze
parafialnym już nie było a ksiądz Rafferty gdzieś wybył. Postałem chwilę bezradny przed
drzwiami i chcąc nie chcąc poszedłem do niedalekiej księgarni Barnes &
Nobles mieszczącej się tuż obok Columbia University. Spędziłem tam ponad dwie
godziny. I dobrze, bo znalazłem kilka ciekawych książek. Tak mnie zafrapowały,
że aż zapomniałem o głodzie. Ale w końcu opuściłem księgarnię i z nadzieją
ruszyłem do domu. Tym razem zdołałem wejść do środka. Była godzina 18.00 (w
Polsce 24.00). Zjadłem zupę z puszki, którą wcześniej rzecz jasna podgrzałem, parę śledzi, jednego banana, jedną gruszkę, wypiłem
puszkę coli dietetycznej i poszedłem do pokoju. Dzień uznałem za całkiem udany,
choć trochę męczący.