środa, 7 listopada 2012

I po wyborach

W Nowym Jorku od rana fatalna pogoda: wieje silny wiatr, pada deszcz i jest zimno. Trochę jakby dostosowała się do nastrojów tych, którzy oczekiwali na inny wynik wyborów prezydenckich. Nie jest on jednak jakimś wielkim zaskoczeniem, wielu komentatorów życia politycznego raczej się go spodziewało, niektórzy tylko spośród nich, reprezentujący nurt konserwatywny, liczyli na to, że może jednak w decyzjach wyborców przeważą względy przede wszystkim merytoryczne. Tymczasem znów ogromna większość Afro-Amerykanów (4 lata temu było to aż 95%) zagłosowała za obecnym prezydentem. W ten sposób zaprezentowali w praktyce (choć zapewne nie wszyscy) rasistowskie w gruncie rzeczy preferencje swoich decyzji, i nie zawsze był to rasizm „pozytywny” a więc trochę taki à rebours, z którym mamy do czynienia w przypadku głosowania za danym kandydatem ze względu na to, że posiada on ten sam kolor skóry –  nie jeden raz bowiem dał o sobie znać także rasizm „negatywny”, ponieważ odniosłem wrażenie, po wysłuchaniu wywiadów ze zwykłymi wyborcami, że wielu Afro-Amerykanów głosowało przeciwko Romneyowi głownie ze względu na to, że jest biały (albo, że jest bogaty), a więc, że "nie jest nasz", mimo że w sferze wartości moralnych jest on bliższy wielu czarnym obywatelom Ameryki niż prezydent Obama znany z forsowania bardzo liberalnych ustaw obyczajowych. Podobną postawę, w mniejszym jednak stopniu, prezentują Latyno-Amerykanie, choć przecież większość z nich to katolicy, a więc teoretycznie powinni popierać tego kandydata, które sprzeciwia się aborcji, redefiniowaniu pojęcia rodziny, legalizowaniu małżeństw homoseksualnych itp. Moim zdaniem o porażce Romneya zdecydowała również bardzo zachowawcza postawa szefów partii republikańskiej, którzy za każdym razem boją się postawić na kandydata bardziej wyrazistego, przez co nominację zdobywa polityk dość przeciętny, mało charyzmatyczny, niezdolny do zaprezentowania porywającej i spójnej wizji programowej. Jestem ciekaw, czy kiedykolwiek kandydatem na prezydenta zostanie jakiś katolik, nienależący jednak do liberalnego skrzydła. Sam byłbym w stanie wskazać takie postacie z amerykańskiego życia publicznego, będące gorliwymi katolikami, które świetnie nadawałyby się na prawdziwych mężów stanu. Na razie funkcje prezydenta Stanów Zjednoczonych będzie sprawował przez kolejne cztery lata człowiek, w którym cała postępowa lewica, nie tylko ta amerykańska, pokłada nadzieję, że odeśle do lamusa historii tradycyjny model społeczeństwa opartego na takich filarach jak rodzina i religia. Myślę, jednak, że te nadzieje, inaczej niż w Europie, tak szybko jednak w USA się nie spełnią. 

P.S.  Muszę skorygować słowa o pogodzie w Nowym Jorku. Jest co raz gorzej. Właśnie zaczął padać śnieg!