wtorek, 6 listopada 2012

Wybory

Tekst tego postu pojawi się jeszcze w poniedziałek, ale większość zajrzy na ten blog we wtorek. Będę więc pisał tak, jakbyśmy w chwili, gdy piszę, mieli już w Nowym Jorku wtorek. Nie jest to bynajmniej zwykły wtorek, jaki zdarza się każdego tygodnia. W USA taki wtorek jak dzisiaj (zawsze jest to wtorek po pierwszym poniedziałku listopada) zdarza się raz na cztery lata i ma charakter szczególny, ponieważ jest to dzień wyborów prezydenckich. Dzisiaj w końcu rozstrzygnie się, prawdopodobnie, kto zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych na kolejną czteroletnią kadencję. Napisałem wyżej "prawdopodobnie", ponieważ sondaże pokazują, że nie ma pewności co do tego, który z kandydatów zdobędzie wyraźną przewagę. Być może na ogłoszenie zwycięzcy trzeba będzie zaczekać wiele dni, aż zostaną policzone dokładnie wszystkie głosy. Poza tym, formalnie rzecz biorąc, prezydenta wybiera kolegium elektorów, których jest dokładnie tylu, ilu jest członków Izby Reprezentantów, czyli 538. Obywatele decydują więc w głosowaniu o tym, który z kandydatów otrzyma głosy elektorskie przypisane do poszczególnych stanów. Elektorzy, dokładnie w poniedziałek po drugiej środzie grudnia, wybierają nowego prezydenta. Wygrywa ten kandydat, który uzyska większość bezwzględną, czyli  przynajmniej 270 głosów elektorskich. W tej chwili w kilku stanach, w tzw. "swing states", sytuacja jest bardzo nieprzewidywalna, bo obaj kandydaci mają podobne poparcie. Zapowiada się więc ciekawy wieczór. Nie ukrywam, że chciałbym, aby została przerwana skrajnie liberalna misja przebudowy społeczeństwa amerykańskiego prowadzona przez obecnego prezydenta i jego ludzi, choć z drugiej strony nie za bardzo wierzę w czyste intencje Romneya w odniesieniu do deklarowanego przez niego przywiązania do wartości konserwatywnych, nie mówiąc już o tym, że wielką nieufność budzi we mnie jego przynależność do Mormonów. Niezależnie jednak od wątpliwości, które budzi we mnie kandydatura Romneya (myślę, że wśród polityków partii republikańskiej znalazłoby więcej znacznie lepszych kandydatów na stanowisko głowy państwa), uważam, że dobrze by się stało dla kraju, gdy to on jednak wygrał (albo raczej gdyby przegrał Obama). Co mnie tutaj kilka razy zdumiało, to fakt, że wielu katolików popiera obecnego prezydenta (niedawno w czasie Mszy udzielałem komunii kobiecie, która miała przyczepioną plakietkę z podobizną Obamy), mimo że jest zwolennikiem skrajnie liberalnego podejścia do aborcji i homoseksualizmu. Wiele katolickich diecezji jest z nim obecnie w sporze sądowym, wprowadził bowiem prawo nakazujące wszystkim instytucjom, także religijnym, refundowanie pracownikom dostępu do antykoncepcji, w tym wczesnoporonnej. Episkopat amerykański nazwał to bez ogródek zamachem na wolność religijną. Dlatego dziwi mnie niezmiennie postawa niektórych duchownych, którzy także popierają obecnego prezydenta. Zdaje się, że należą do nich obaj księża, z którymi mieszkam, choć nie jestem tego tak do końca pewny. Wywnioskowałem to z kilku rozmów na tematy polityczne. Dla księdza Raffertego, na przykład, republikański kandydat na wiceprezydenta, Paul Ryan, to "skrajny konserwatysta". A przecież, choć jest on zadeklarowanym przeciwnikiem aborcji, dopuszcza jednak dwa wyjątki: w przypadku ciąży w wyniku gwałtu lub ciężkiej niepełnosprawności dziecka nienarodzonego. I to ma być skrajny konserwatyzm? W tym konkretnym przypadku to dla mnie raczej konserwatyzm dość połowiczny. Kolejna rzecz, która mnie zaskakuję w kończącej się już kampanii, to to, że zupełnie jej nie widać na ulicach. Dzisiaj byłem w samym centrum Manhattanu, przy Times Square, najpierw szedłem 7 Avenue, a potem 38 Street. Nigdzie nie widziałem nawet jednego plakatu wyborczego. Tak samo w metrze. Niczego, co przypominałoby o toczącej się kampanii. Na mieście gorączki przedwyborczej w ogóle się nie czuje. Kampania toczy się bowiem głównie w telewizji, w Internecie, w prasie. A najbardziej istotną drogą komunikacji z wyborcami są spotkania bezpośrednie, do  których dochodzi na różnych wiecach gromadzących rzesze zwolenników obu kandydatów. Ważnym elementem kampanii są też debaty telewizyjne. W tych wyborach miały one spore znaczenie, zwłaszcza pierwsza debata prezydencka, w której Obama wypadł bardzo słabo. Moim zdaniem ta debata pokazała jego prawdziwe oblicze. Kiedy nie jest odpowiednio przygotowany przez swoich piarowców, wypada kiepsko. Gdyby nie media, które w USA są w większości liberalne (skąd my to znamy) i ostentacyjne poparcie wielu ikon współczesnej popkultury, to Obama nie miałby najmniejszych szans na elekcję. Gremialnie popierają go również Afro-Amerykanie oraz imigranci, mimo że wielu z nich należy do konserwatywnych wspólnot religijnych. Niejeden protestancki pastor wypowiadał się bardzo krytycznie o obecnym prezydencie, nawołując do odrzucenia w głosowaniu jego kandydatury. Zdaje się jednak, że w tym wypadku solidarność rasowa bierze górę nad solidarnością ze względu na wspólnotę wartości. No cóż, wypada zakończyć ten wpis słowami Irvinga Berlina napisanymi w 1918 roku: 

While the storm clouds gather far across the sea,
Let us swear allegiance to a land that's free,
Let us all be grateful for a land so fair,
As we raise our voices in a solemn prayer.
God bless America,
Land that I love.
Stand beside her, and guide her
Through the night with a light from above.
From the mountains, to the prairies,
To the oceans, white with foam
God bless America, My home sweet home
God bless America, My home sweet home.