piątek, 9 listopada 2018

Niepodległa

Dzisiaj mija dokładnie 100 lat od odzyskania przez naszą Ojczyznę niepodległości. Dla mnie to bardzo ważna rocznica. Wynika to z mojego szczerego patriotyzmu, który zawdzięczam głównie wychowaniu rodzinnemu. Można by powiedzieć, że miłość do Polski wyssałem niemal z mlekiem matki. Pierwszą nauczycielką patriotyzmu była dla mnie moja babcia, zagorzała czytelniczka Henryka Sienkiewicza, który pisał swoje książki "ku pokrzepieniu serc". Słuchając jej opowieści o perypetiach głównych bohaterów Trylogii, bardzo emocjonalnie identyfikowałem się z ich losem, z ich żarliwością, którą pałali jako obrońcy Rzeczypospolitej. Patriotką nie mniejszą od mojej babci była moja śp. mama. Jej patriotyzm wyrażał się między innymi w jej bezkompromisowej niechęci do komunizmu. Raz odczułem tę niechęć na własnej skórze. Dawno temu, mając 17 lat, zakupiłem w księgarni im. Bolesława Prusa w Warszawie jeden z wielu tomów składających się na serię wydawniczą poświęconą twórczości wodza rewolucji październikowej − Włodzimierza Lenina. Nie pamiętam, co mną wówczas kierowało, by takiego dziwnego zakupu dokonać. Może skusiło mnie bardzo ładne wydanie tej serii, takie w twardej okładce, na ładnym papierze. A może zwykła ciekawość, bo już wtedy interesowałem się kwestiami światopoglądowymi i filozoficznymi. Nie dane mi było jednak nawet w niewielkiej części zapoznać się z treścią wspomnianego dzieła napisanego przez głównego ideologa komunizmu, ponieważ moja mama, jak tylko tę książkę zobaczyła, natychmiast wyrwała mi ją z rąk i nie wiele myśląc, wrzuciła prosto w rozżarzone wnętrze kaflowego pieca, który ogrzewał wówczas nasze mieszkanie. Ten antykomunistyczny akt wandalizmu bardziej mnie wówczas rozśmieszył, niż rozzłościł. Dużo później uświadomiłem sobie, skąd się wzięła u mojej mamy ta szczera nienawiść do komunizmu. Otóż moja mama była "dzieckiem wojny", urodziła się bowiem w październiku 1939 roku w wiosce na Podlasiu, na terenach, które dwukrotnie były zajmowane i plądrowane przez Armię Czerwoną – we wrześniu 1939 roku, po napaści ZSRR na Polskę, i w roku 1944, gdy Armia Czerwona powróciła jako tzw. armia wyzwoleńcza, a tak naprawdę jako armia okupacyjna. Za każdym razem wywożono na Sybir bardzo wielu mieszkańców tych obszarów, o czym świadczy choćby tablica pamiątkowa, która znajduje się obok cmentarza w miejscowości Rudka (kościół parafialny w Rudce to świątynia, w której zostałem ochrzczony i przyjąłem I Komunię). A zaraz po wojnie rozpoczęły się na tych terenach represje wobec polskich patriotów. Szczególnie krwawo rozprawiono się z oddziałami Żołnierzy Wyklętych, których władze komunistyczne traktowały jak zwykłych bandytów. Incydent ze spaleniem dzieła Lenina przez moją mamę zdarzył się w czasie, gdy w Polsce trwał już od dwóch lat stan wojenny, który był kolejnym aktem przemocy komunistycznego reżymu wobec wolnościowych aspiracji polskiego narodu. Razem z moją najstarszą siostrą często słuchaliśmy wtedy, w atmosferze niemal konspiracyjnej, audycji nadawanych przez sekcję polską Radia Wolna Europa, które, mimo prób zagłuszania go przez służby bezpieczeństwa, informowało o różnych inicjatywach podejmowanych przez członków zdelegalizowanej Solidarności i innych działaczy podziemia antykomunistycznego. Nie pamiętam, w jaki sposób, ale docierały do nas również podziemne wydawnictwa, zarówno książki, jak i tzw. bibuła, czyli gazetki powielane lub drukowane potajemnie. Ważnym momentem w moim życiu w tamtym okresie było spotkanie z ks. Jerzym Popiełuszką. Udało mi się, jeszcze zanim został bestialsko zamordowany przez funkcjonariuszy niesławnego IV Departamentu MSW, wziąć udział w kilku Mszach za Ojczyznę, które odprawiał w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Bardzo przeżyłem jego pogrzeb. Do dziś pamiętam, jakie przygnębiające wrażenie zrobił na mnie szpaler zomowców, gdy ich mijałem, idąc wraz z innymi na mszę pogrzebową. Jednak w czasie Eucharystii, która zgromadziła rzesze ludzi, to przygnębienie szybko minęło. Czułem już wtedy, że z tej śmierci musi wyrosnąć dobro. I tak się stało. Po pięciu latach od tego tragicznego wydarzenia odbyły się w kraju pierwsze po wojnie wolne, choć jeszcze nie w pełni demokratyczne, wybory do parlamentu. A potem, niestety, przyszły pierwsze polityczne rozczarowania. Najbardziej gorzkie były te związane z konkretnymi osobami należącymi dawniej do antyreżymowej opozycji. Ku mojemu niemałemu zdziwieniu bardzo szybko niektóre z tych osób, w przeciwieństwie do mnie, znalazły się po drugiej stronie sporu ideologicznego, jaki ujawnił się już na początku przemian społeczno-politycznych zainicjowanych rozmowami okrągłego stołu. Szczególnie intensywnego charakteru nabrał ów spór w odniesieniu do kwestii prawnej ochrony życia poczętego. Osoby te, w kontrze do nauczania moralnego Kościoła, zajęły w tej kwestii i w wielu innych skrajnie liberalne stanowisko. Byli  to często ci sami ludzie, którzy w czasie stanu wojennego, w czasie prześladowań, korzystali z ochrony ze strony instytucji Kościoła. Dziś znajdują się nierzadko na pierwszej linii frontu walki z wartościami chrześcijańskimi i z samym Kościołem. W manifestacjach swojego celebryckiego antyklerykalizmu, a bywa że i antykatolicyzmu, są oni niekiedy nawet bardziej zapalczywi, niż byli kiedyś komuniści. Pewne zdumienie budzą we mnie dzisiaj również niektórzy moi znajomi, ludzie wierzący i skądinąd prawi, którzy zdają się nie rozumieć, jaka jest tak naprawdę stawka tej chwilami ostrej debaty światopoglądowej, jaka toczy się obecnie w naszym kraju. Ubolewam nad tym, że ta dyskusja, zwłaszcza w odniesieniu do sporów czysto politycznych, przekształca się niekiedy w walkę dwóch wrogo nastawionych do siebie plemion. Ja się w tej walce tak naprawdę nie odnajduję, bo nie chcę być niczyim wrogiem, a tym bardziej nie chcę nikogo uważać za mojego wroga. Nie stronię jednak od polityki, którą rozumiem tak, jak ją definiuje katolicka nauka społeczna − jako działanie na rzecz dobra wspólnego. W tym sensie każdy chrześcijanin jest zobowiązany do udziału w życiu politycznym. Dlatego, czyniąc zadość temu zobowiązaniu, korzystam z przysługującego mi, jak każdemu innemu obywatelowi, czynnego prawa wyborczego i biorę udział we wszystkich kolejnych wyborach: samorządowych, parlamentarnych, prezydenckich i europejskich. Jest to z mojej strony konkretny, choć nie najważniejszy, wyraz brania odpowiedzialności za losy mojego kraju. Zawsze jednak, zanim dokonam mojego wyboru, wpierw głęboko zastanawiam się nad tym, czyja wizja, czyj program polityczny daje choćby minimalną gwarancję na to, że Polska nadal będzie Polską, a więc krajem, który swoje obecne cywilizacyjne oblicze zawdzięcza przede wszystkim wierności chrześcijańskiej tradycji, będącej od 1000 lat źródłem narodowej tożsamości Polaków: Polonia semper fidelis. Ci, którzy mi takiej gwarancji nie dają, nigdy mojego głosu nie otrzymują. Choć Polska ciągle nie jest jeszcze taka, jaką ją sobie w moich marzeniach często wyobrażam, to mimo wszystko jest krajem, z którym się utożsamiam. Nade wszystko utożsamiam się z jego, chwilami bardzo dramatyczną i bolesną, historią, z tymi wszystkimi bohaterami dziejów naszego narodu kierującymi się maksymą: Bóg, honor, Ojczyzna, którą uważam za kwintesencję polskiego patriotyzmu. Dla wielu moich rodaków, szczególnie tych mieszkających w wielkich miastach, którzy koniecznie chcą uchodzić (głównie we własnych oczach) za ludzi postępowych i europejskich, ten bogoojczyźniany, jak go często pogardliwie nazywają, patriotyzm, jest wielce irytujący, utożsamiany często z nacjonalizmem albo z ciemnogrodem. Dla mnie jednak wciąż stanowi on podstawowy aksjologiczny drogowskaz, którym Polacy winni, w moim przekonaniu, kierować się w swoim postępowaniu, również po to, żeby w ten sposób choć w części spłacić olbrzymi dług wdzięczności wobec tych, którzy walcząc o wolność narodu, zapłacili za to najwyższą cenę − cenę własnego życia. W dniu uroczystych obchodów 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości, życzę sobie i wszystkim Polakom, byśmy ciągle na nowo brali sobie do serca słowa świętego Jana Pawła II wypowiedziane na krakowskich Błoniach podczas Jego pierwszej pielgrzymki do Ojczyzny: „Proszę was, abyście całe to duchowe dziedzictwo, któremu na imię Polska, raz jeszcze przyjęli z wiarą, nadzieją i miłością - taką, jaką zaszczepia w nas Chrystus na chrzcie świętym, abyście nigdy nie zwątpili i nie znużyli się, i nie zniechęcili, abyście nie podcinali sami tych korzeni, z których wyrastamy. Proszę was: abyście mieli ufność nawet wbrew każdej waszej słabości, abyście szukali zawsze duchowej mocy u Tego, u którego tyle pokoleń ojców naszych i matek ją znajdowało, abyście od Niego nigdy nie odstąpili, abyście nigdy nie utracili tej wolności ducha, do której On wyzwala człowieka, abyście nigdy nie wzgardzili tą Miłością, która jest największa, która się wyraziła przez Krzyż, a bez której życie ludzkie nie ma ani korzenia, ani sensu. Proszę was o to!”. Ojczyznę wolną pobłogosław Panie!

wtorek, 6 listopada 2018

Gdzie dwóch lub trzech


Nieco ponad trzy lata istnieje w parafii św. Marka Ewangelisty, gdzie od pewnego czasu (a dokładnie od czterech lat) dane mi jest być proboszczem, wspólnota młodzieży pracującej i studentów. Jest to bardzo niewielka liczbowo grupa młodych ludzi, którzy spotykają się dość regularnie, prawie w każdą niedzielę po Mszy św. wieczornej, by się wspólnie modlić i rozważać tematy związane z szeroko rozumianym życiem duchowym. Mimo różnych prób rozpropagowania jej działalności (najważniejszą z nich był wyjazd do Włoch, który miał miejsce 2 lata temu), do chwili obecnej jest to ciągle bardzo mała trzódka. Były nawet i takie momenty, kiedy wydawało się, że przestanie istnieć. Ja sam wielokrotnie zastanawiałem się, czy aby na pewno jest wolą Bożą, by spotykać się w tak małej grupie. Wiem też, że podobne wątpliwości kłębiły się w umysłach pozostałych uczestników naszych spotkań. Wydaje mi się, że pogłębiał je również fakt, że forma naszych spotkań nie była do tej pory jakoś specjalnie atrakcyjna. Chwila modlitwy, słowo księdza, dzielenie lub dyskusja, modlitwa na koniec. I już. Żadnego śpiewu, gry na gitarze, zapalonych świeczek i tym podobnych „klimatycznych” zabiegów. Niczego, co podobno działa na uczucia i wyobraźnię młodych ludzi. W tym roku po wakacjach długo nie dochodziło do pierwszego spotkania. Nikt z członków wspólnoty, poza Marcinem, nie pytał mnie wprost o to, kiedy ruszają nasze spotkania. Myślałem nawet, że grupa po prostu umarła śmiercią nagłą, choć spodziewaną. Tymczasem którejś niedzieli Marcin poinformował mnie, że członkowie wspólnoty wyrazili jednak chęć dalszego spotykania się. Przyznaję, miałem pokusę, żeby tę chęć zignorować. „Nie ma sensu ciągnąć tego na siłę” – pomyślałem, będąc od pewnego czasu przekonanym, że nie trafia do nich ani moja osoba, ani mój przekaz. Ale Marcin i Emilka nie odpuścili. I tak pod koniec października doszło w końcu do pierwszego spotkania, w którym wzięły udział trzy osoby: Emilka, Radek i Marcin. Na tym spotkaniu wspólnie doszliśmy do wniosku, że warto jeszcze dać szansę tej naszej maleńkiej trzódce, że należy spróbować „pozostawić ją jeszcze na ten rok, okopać i obłożyć nawozem, z nadzieją, że może wyda owoc w przyszłości”. Podjęliśmy również solenne zobowiązanie do codziennej modlitwy różańcowej w jej intencji. Ustaliliśmy oprócz tego, że tematem naszych spotkań będzie Dekalog. Cotygodniowe spotkania będą odbywać się w pewnym określonym cyklu. Każdy cykl będzie składał się z czterech spotkań. Na pierwszym spotkaniu uczestnicy będą dzielić się swoimi osobistymi przemyśleniami na temat poruszanego przykazania. Drugie spotkanie będzie miało charakter biblijny. Zadaniem członków wspólnoty w tygodniu poprzedzającym spotkanie jest znaleźć w Piśmie Świętym fragmenty dotyczące omawianego przykazania. Następnie w czasie spotkania mają je odczytywać i komentować. Z kolei trzecie spotkanie winno być poświęcone nauce Kościoła na temat danego przykazania. Na tym spotkaniu głównym mówcą ma być ksiądz, czyli w tym wypadku ja. Czwarte spotkanie ma mieć natomiast formę celebracji, której głównym elementem będzie adoracja Najświętszego Sakramentu. Po celebracji przewidziany jest czas na spotkanie przy herbacie. Osobiście uważam, że po tych czterech spotkaniach powinno mieć miejsce jeszcze piąte, mające charakter tzw. wyjścia integracyjnego: na kręgle, do  kina czy do pizzerii. Myślę, że wspólnota na to przystanie, tym bardziej, że tego typu wspólne spędzanie czasu zawsze cieszyło się sporym powodzeniem. Po takim „pięciopaku” przyjdzie kolej na kolejne przykazanie. Jest to zasadniczo program obliczony mniej więcej na dwa, a być może nawet na trzy lata. W minioną niedzielę odbyło się drugie spotkanie z pierwszego cyklu. Miało ono więc charakter biblijny. Muszę przyznać, że uczestnicy spotkania bardzo dobrze się do niego przygotowali. Ich komentarze były naprawdę głębokie i duchowo inspirujące. Pewnie dlatego było to spotkanie, które mnie samego bardzo wewnętrznie zbudowało. W efekcie zrodziło we mnie przeświadczenie, że warto jednak tę wspólnotę dalej prowadzić, nawet jeśli nadal pozostanie jedynie małą trzódką (choć na drugim spotkaniu było nas w sumie 10 osób, co jest wynikiem, jak na tę wspólnotę, dość imponującym). W każdym razie po tym spotkaniu wyzbyłem się pragnienia, by dokonał się jej gwałtowny wzrost ilościowy. Ilość nie zawsze przechodzi w jakość. Lepiej niech pozostanie małą trzódką, byle by tylko była to trzódka Pana. Zresztą On sam powiedział: „Gdzie dwóch lub trzech gromadzi się w imię moje, tam ja jestem pośród nich”. Podczas opisywanego tutaj spotkania, naprawdę poczułem Jego obecność. Choć moi młodzi przyjaciele mają różną formę przekazu, choć niektórzy z nich muszą przełamywać swoje wewnętrzne opory, by w ogóle zabrać głos, to jednak jest w ich słowach jakaś zawstydzająca mnie czasami głębia i szczerość. Dlatego słuchając ich minionego niedzielnego wieczoru, poczułem wdzięczność wobec Boga za to, że są. Poczułem też, że są większym darem dla mnie niż ja dla nich. I odkryłem, że są mi bliscy. Zależy mi na nich, choć kompletnie nie potrafię im tego komunikować. Różnica wieku robi swoje. A poza tym powszechnie zwracają się do mnie „księże proboszczu”, co raczej nie przełamuje barier emocjonalnych, choć, z drugiej strony, w swych ostatnich wpisach na Facebooku animatorka grupy wspomina mnie jako „księdza Sylwka”. Może to oznaczać jakiś przełom, bo nawet moi przyjaciele z Tarchomina zwracali się do mnie, mówiąc: „księże Sylwestrze”. Jest to jednak rzecz zupełnie drugorzędna. Najważniejsze, by wszyscy członkowie tej małej trzódki wzrastali w łasce i w mądrości. Łącznie z księdzem opiekunem.