sobota, 29 września 2012

Thomas Merton

W parafii Corpus Christi Church, w której aktualnie przebywam w roli rezydenta, dokonało się nawrócenie na katolicyzm Thomasa Mertona, jednego z największych współczesnych pisarzy katolickich. W tutejszym kościele został on też ochrzczony. On sam opisuje ten ważny okres swego życia w swojej biografii „Siedmiopiętrowa góra”. Nic więc w tym dziwnego, że w Corpus Christi Church kultywuje się pamięć o Mertonie – o jego życiu i twórczości. Zajmuje się tym International Thomas Merton Society. Stowarzyszenie to w ciągu roku organizuje serię kwartalnych spotkań poświęconych Mertonowi. Właśnie dziś odbyło się jedno z takich spotkań. Jego tematem był stosunek Mertona do buddyzmu. Ponieważ proboszcz zaprosił mnie osobiście do udziału w tym spotkaniu, uznałem, że nie wypada mi odmówić. Uznałem również, że będzie to świetna okazja to doskonalenia umiejętności słuchania i rozumienia wypowiedzi w języku angielskim. Nie dotrwałem jednak do końca. Moje odczucia są po tym spotkaniu mieszane, przeważają jednak uczucia niepokoju i smutku. Przede wszystkim nie rozumiem, dlaczego jako prelegenci wystąpili wyłącznie mówcy nie reprezentujący katolickiego punktu widzenia, zwłaszcza że spotkanie odbywało się w, bądź co bądź, katolickim kościele. Tymi mówcami byli: prof. Judith Simmer-Brown z Naropa Uniwersity w Boulder w Colorado i prof. Paul Knitter z protestanckiej uczelni Union Theological Seminary w Nowym Jorku.

Pani Judith Simmer-Brown od wielu już lat jest praktykującą buddystką i w swoim referacie interpretowała pisma Mertona, dosyć zresztą dowolnie dobierając cytaty z jego pism, w duchu własnej, wyraźnie relatywistycznej koncepcji dialogu religijnego. Według niej dialog międzyreligijny powinien mieć charakter „kontemplatywny”, tzn. nie powinien być „konceptualny”, „werbalny”, „doktrynalny”, lecz powinien odbywać się na poziomie serca, bo tylko tam, „w głębi naszego jestestwa”, możemy znaleźć dobro, które stanowi jedyną płaszczyznę porozumienia. A gdzie odniesienie do prawdy? – chciałoby się zapytać. Otóż pani profesor, jak zdołałem wyczytać z kilku jej artykułów, uważa, że wszystkie religie są zasadniczo na takim samym poziomie, posiadają tę samą wartość, co w praktyce oznacza, że na przykład Jezus i Budda byli równorzędnymi, choć zupełnie różnymi, manifestacjami boskości i dlatego ich wyznawcy mogą się wzajemnie ubogacać, bo mają sobie równie wiele do zaofiarowania. Pewną ciekawostką w wystąpieniu pani profesor był fakt, że kilka razy przerywała ona swoją wypowiedź, zapraszając słuchaczy do krótkiej medytacji, którą zresztą sama prowadziła. Jej prelekcja została nagrodzona brawami. Brawa bił również ksiądz Rafferty. Tylko ja nie klaskałem. Trzymając się kryteriów fundamentalizmu religijnego, które pani prof. przedstawiła w swoim referacie, moja chłodna reakcja powinna być zakwalifikowana w tym wypadku jako oczywisty przejaw niszczącego dialog dogmatyzmu i fundamentalizmu.

Po pani prof. wystąpił ze swoim referatem prof. Paul Knitter, były katolicki ksiądz. W roku 1984 na łamach New York Times, wraz z 96 innymi katolickimi teologami, opublikował całostronicowe ogłoszenie pt. A Catholic Statement on Pluralism and Abortion, domagając się w nim liberalizacji nauczania Kościoła na temat aborcji. Prof. Knitter, który na łamach swego bloga i przy wielu innych okazjach często krytykuje Jana Pawła II i Benedykta XVI, jest najważniejszym w USA, obok prof. Johna Hicka, przedstawicielem religijnego relatywizmu, głoszącego równość religii. Najlepiej świadczy o tym jego najnowsza książka zatytułowana Bez Buddy nie mógłbym być chrześcijaninem. W tym tytule nacisk należy położyć na słowa „nie mógłbym być”. Na dodatek prof. Knitter łączy swoją relatywistyczną koncepcję religii z teologią wyzwolenia, a więc w gruncie rzeczy z myślą marksistowską, twierdząc w swoich publikacjach, że tzw. „ortopraksja” ma pierwszeństwo przed ”ortodoksją”, czyli że nie liczy się poznanie, lecz działanie. Jego zdaniem powinniśmy nie tyle poznawać świat, ile raczej zmieniać go na lepsze (Jest to wyraźne nawiązanie do słynnego stwierdzenia Karola Marksa: „Filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat; idzie jednak o to, aby go zmienić”). Niestety, prof. Knitter nie odpowiada jednak na pytanie, w jaki sposób to robić, jeśli nie wie się wpierw, czym jest samo dobro albo co to znaczy „być lepszym”, wszak odróżnienie między tym, co lepsze, a tym co gorsze, wymaga obiektywnego kryterium. W jednym ze swoich wpisów na blogu prof. Knitter napisał: „Absolut nie może być poznany, może być jedynie urzeczywistniany”. Nietrudno zauważyć w tym stwierdzeniu typowe dla współczesnej myśli nowożytnej antymetafizyczne nastawienie połączone z kantowskim rozumieniem poznania, wedle którego intelekt ludzki z racji swoich strukturalnych ograniczeń nigdy nie będzie w stanie dotrzeć do istoty rzeczy. Nic więc w tym dziwnego, że i on w swoim wystąpieniu zinterpretował Mertona jako zwolennika takiego dialogu międzyreligijnego, zwłaszcza dialogu z buddyzmem, w którym Budda i Jezus jawią się jako równorzędne niemal upostaciowania tego, co boskie. I jego wystąpienie również zostało nagrodzone brawami.

A mi smutno robiło się na duszy w miarę trwania spotkania. Przede wszystkim z tego powodu, że rozumienie mertonowskiej koncepcji dialogu religijnego zostało tutaj przedstawione, moim zdaniem, niezgodnie z jego własną koncepcją. Jak wyjaśniał swego czasu ks. dr hab. Adam Świerzyński, w audycji radiowej poświęconej Mertonowi, którą prowadziłem w Radiu Warszawa, Merton nie zmierzał bynajmniej w stronę jakiegoś synkretyzmu religijnego, przeciwnie: pragnął pozostać wiernym swojej katolickiej tradycji i monastycznemu powołaniu, szukając zarazem tego, co na pewnym podstawowym poziomie jest wspólne różnym religiom i może być przez to okazją do dialogu. Faktycznie, Merton nigdy publicznie nie wygłaszał poglądów jawnie sprzecznych z doktryną katolicką bądź z oficjalnym nauczaniem Kościoła. Poza tym dla niego samego Jezus Chrystus nie był jedynie jednym z wielu objawień bóstwa. Merton na pewno nie był relatywistą. Nie rozumiem więc, dlaczego katolicka organizacja, zajmująca się kultywowaniem życia i myśli Mertona, robi to przy pomocy uczonych, którzy jego przesłanie zniekształcają.

Na szczęście w trakcie wystąpień siedziałem w ławce na wprost tabernakulum. W pewnym momencie pomyślałem sobie, że choć jestem słaby, grzeszny, czasami przerażająco mało gorliwy, to jednak nie odnajduję w sobie pokusy i nie mam takiego zamiaru, by dzielić moją miłość do Jezusa np. z Buddą. Pan Jezus, i tylko On, nadaje sens memu życiu i powołaniu. Zastanawiałem się też, jaki jest sens mojej obecności w tej parafii, gdzie proboszcz, któremu broń Boże nie zarzucam złej woli, nie ma nic przeciwko temu, by z ambony głoszone były poglądy niezgodne z nauczaniem Kościoła. W świetle teologii wydarzeń moja obecność nie jest z pewnością przypadkowa. Zrozumiałem dzisiaj, że przez czas mojego tutaj pobytu mam po prostu głosić Ewangelię, mam dawać świadectwo prawdzie. Zacznę więc już od jutra, bo właśnie jutro będzie moja pierwsza niedziela, gdy będę mógł głosić homilię do ludzi zgromadzonych na Eucharystii.

piątek, 28 września 2012

Nowojorskie metro

Niemal codzienne, dojeżdżając na lekcje angielskiego, korzystam z nowojorskiego metra. Najpierw jadę linią numer 1, potem przesiadam się do 7, a na końcu, ostatnie dwa przystanki, podróżuję linią G. Metrem, które nie należy może do najczystszych na świecie, można właściwie dojechać w Nowym Jorku niemal w każde miejsce. Jest to wygodny i szybki środek lokomocji. W moim przypadku jest to także ciekawe miejsce do prowadzenia obserwacji: socjologicznych, antropologicznych, kulturowych. Lubię przyglądać się ludziom podróżującym w metrze. Stanowią oni bardzo różnorodną mieszankę przedstawicieli różnych narodowości i ras. W różny też sposób się zachowują. Spora część, czasami nawet większość, słucha chyba jakiejś muzyki, o czym świadczą słuchawki w ich uszach; inni czytają gazety lub książki, jeszcze inni grają w różne gry na swoich komórkach. Niewielu prowadzi ze sobą rozmowy, co trochę mnie zaskakuję. Niektórzy robią czasami dziwne, choć w sumie sympatyczne rzeczy. Na przykład dzisiaj, gdy jechałem siódemką z Time Square w kierunku Greenpointu, obserwowałem pewną murzyńską parę (myślę, że byli małżeństwem), ludzi mniej więcej około 50-letnich, którzy, mile sobie przy tym gawędząc, robili na drutach. Oboje! Ona robiła chyba sweter, on natomiast jakiś obrus albo serwetę. Dla mnie był to widok raczej dość nietypowy (sądzę, że w warszawskim metrze taki widok u wszystkich wzbudziłby niemałą sensację, a przynajmniej spore zdziwienie), jednak dla pozostałych podróżnych było to najwyraźniej coś absolutnie normalnego, bo nikt z nich nie zwracał na tych dwojga żadnej szczególnej uwagi, nikt ich też dyskretnie nie obserwował. I to mi się tutaj podoba. Jeśli swoim zachowaniem nikogo nie gorszysz lub nie przeszkadzasz, możesz właściwie robić wszystko, na co masz ochotę. W tym się między innymi wyraża tak typowa dla Amerykanów, zwłaszcza tych żyjących w wielkich metropoliach, tolerancja wobec różnych, czasami nawet dość kontrowersyjnych, form wyrażania indywidualnej wolności. Moje wątpliwości budzą jednak granice tej tolerancji. Odnoszę czasami wrażenie, że coraz częściej  przekształca się ona (również w Polsce) w bezwarunkową akceptację także dla tych zachowań i postaw, które budzą poważne zastrzeżenia moralne czy choćby tylko estetyczne. Nie dalej jak wczoraj, gdy wraz z moją siostrą Kasią przechodziliśmy obok Madison Square Garden, zmierzając w stronę Union Square, gdzie znajduje się największa chyba w Nowym Jorku księgarnia należąca do sieci Barnes & Noble, w pewnej chwili minął nas mężczyzna ubrany w kolorową sukienkę, w peruce z warkoczami, pchający przed sobą dziecięcy wózek, w którym leżał mały… piesek. W moim odczuciu postępowanie tego człowieka było nie tyle ekspresją indywidualnej wolności, ile raczej przejawem pewnego zaburzenia osobowości czy też wprost jakiegoś poważnego wynaturzenia. W tym wypadku zasługiwało ono raczej na współczucie niż na bezwarunkową akceptację. Zdaję sobie sprawę z tego, że ta opinia u tutejszych koryfeuszy postępu i strażników politycznej poprawności mogłaby być uznana za typowy objaw tzw. „mowy nienawiści” (hate speech). Póki co jednak, korzystając z możliwości swobodnego wypowiadania się (w USA gwarantuje ją Pierwsza Poprawka do Konstytucji), pozwolę sobie wyrazić przekonanie, że społeczne przyzwolenie dla różnych dewiacji w dużym stopniu generuje właśnie tego typu zachowania. Moim zdaniem wolność sytuowana i realizowana poza jakimkolwiek kontekstem aksjologicznym, a więc oderwana od wartości, dzięki którym staje się możliwością czynienia tego, co się czynić powinno, przeradza się stopniowo w swoje zaprzeczenie, jakiś rodzaj karykatury, i ostatecznie obraca się przeciwko samemu człowiekowi, zarówno w społecznym wymiarze jego egzystencji, jak i w jego wymiarze indywidualnym. Przypominają mi się w tym miejscu słowa św. Pawła: „Wszys­tko mi wol­no, ale ja nicze­mu nie od­dam się w niewolę”.

środa, 26 września 2012

Spowiedź murzynki

Kiedy dzisiaj rano po zakończonej Mszy wróciłem do kościoła, by w ramach dziękczynienia jeszcze chwile się pomodlić, niespodziewanie podeszła do mnie pewna sympatyczna murzynka i poprosiła o spowiedź. Aż mnie na moment zatkało, gdy usłyszałem jej prośbę. Tutaj spowiedź odbywa się na życzenie w sobotę między 15 a 16. Byłem więc pewny, że w ciągu tygodnia nikt się z taką prośbą do mnie nie zwróci i że może nigdy nie będę musiał spowiadać po angielsku, przynajmniej jeszcze nie teraz, gdy moje umiejętności w posługiwaniu się tym językiem są dość ograniczone. Moja pewność okazała się jednak bardzo iluzoryczna, czego dowodem była owa stojąca nade mną murzynka, o bardzo z resztą łagodnym i ciepłym spojrzeniu. Kompletnie zaskoczony, usiłowałem się wymigać od spełnienia jej prośby, tłumacząc, że nie jestem Amerykaninem, że słabo znam angielski, a tak w ogóle to nawet nie znam formuły rozgrzeszenia po angielsku. Niestety, moje argumenty jednak jej nie zniechęciły, choć taką miałem nadzieję, i nie odwiodły od zamiaru wyspowiadania się. Dość rezolutnie kontrargumentowała, że rozgrzeszenia mogę jej przecież udzielić nawet w moim języku, bo i tak będzie ważne. Cóż było robić. Wyglądała na taką, która nie da za wygraną. Z upartą i silnie zdeterminowaną kobietą jeszcze nikt nie wygrał. Usiedliśmy więc z tyłu kościoła i zaczęła się moja pierwsza tutaj tego typu posługa sakramentalna. Okazało się, że moja penitentka nie miała jakichś ciężkich grzechów na sumieniu, raczej przyszła po duchowe umocnienie. Powiedziałem więc krótką naukę, starając się nie zrobić jakichś gigantycznych błędów, i udzieliłem jej rozgrzeszenia. I tu muszę napisać, że chyba nigdy nie widziałem u swoich penitentów takiej radości po spowiedzi jak u tej murzynki. Wyglądała na autentycznie szczęśliwą i bardzo mi za spowiedź dziękowała. Jej szczera radość wywołała we mnie od razu autorefleksję i pewien rodzaj wyrzutu sumienia, bo czyż ja w taki sposób, jak ona to pokazała, doceniam dar sakramentu pokuty? Czy czuję podobną, aż tak wielką radość, gdy słyszę słowa rozgrzeszenia? Szkoda, że tu w USA ten sakrament jest jakby zaniedbany, bo to niezwykłe narzędzie ewangelizacji. Z drugiej strony jednak, jeśli dostęp do niego jest tak łatwy jak w Polsce, to może z tego powodu zaczyna ludziom powszednieć? W każdym razie dzisiejszy ranny „incydent” uświadomił mi, że muszę się przygotować na kolejne tego typu sytuacje, więc postanowiłem czym prędzej przyswoić sobie formułę rozgrzeszenia po angielsku, licząc po cichu na to, że  następna spowiedź nie trafi się zbyt szybko, bo z moją znajomością języka nie czuję się jeszcze na siłach, by mierzyć się z „trudniejszymi” przypadkami, bo i takie mogą się przecież zdarzyć.

poniedziałek, 24 września 2012

Harlem

Wróciłem właśnie ze spaceru po ulicach Harlemu. Spacerowałem przede wszystkim po 125 Street, która jest główną ulicą tej słynnej, historycznej dzielnicy Manhattanu. Ja mieszkam przy 121, więc mam do centrum Harlemu niedaleko, mniej więcej około 10 minut na piechotę, jeśli idzie się tam wzdłuż Amsterdam Avenue, lub około 15 minut, jeśli z kolei idzie się tam ulicą Broadway. Kiedy znalazłem się blisko 125 Street, w pewnym momencie zorientowałem się, że wokół mnie są niemal sami murzyni (poprawność polityczna w USA każe ich nazywać „Afro-Amerykanami”). Jakbym przekroczył jakąś niewidzialną granicę, która rozdziela dwa odrębne światy. Bardzo mnie to zdziwiło, bo tam gdzie mieszkam, a więc zaledwie kilometr od centrum Harlemu, ludzi o czarnym kolorze skóry widzi się stosunkowo niewielu. Spacerując wzdłuż 125, nie zauważyłem, by ta ulica różniła się znacząco od innych tego typu ulic z obrzeży górnego Manhattanu. Oczywiście nie zapuściłem się dalej, w mniejsze uliczki, gdzie podobno bywa niebezpiecznie (przynajmniej tak napisali w moim przewodniku), ale jak już się bliżej zapoznam z duchem tych okolic, to z pewnością odważę się zawędrować znacznie dalej, z nadzieją, że nikt mnie po drodze nie spostponuje, dając do zrozumienia, że jako „białas” nie jestem tu mile widziany (Afro-Amerykanie są raczej religijni, co objawia się także w tym, że szanują duchownych, więc następnym razem, gdy wybiorę się na dłuższą wycieczkę w głąb Harlemu, założę koszulę z koloratką. W najgorszym wypadku zostanę męczennikiem, choć raczej mi to nie grozi). Zresztą Harlem powoli się zmienia tak pod względem demograficznym (osiedla się tu coraz więcej ludzi innych ras i narodowości), jak i architektonicznym. Na przykład jego wschodnia część staje się dzielnicą ludzi zamożnych i dlatego coraz mniej ma z dawnego ducha tej części Manhattanu, która szczególnie w latach trzydziestych i czterdziestych stanowiła centrum kultury murzyńskiej. Zdaje się poza tym, że naprawdę niebezpieczne uliczki znajdują się dziś głównie w niektórych częściach Bronxu, gdzie mieszka sporo ludzi biednych i bezrobotnych. Statystyki pokazują, że właśnie tam przestępczość jest największa. W każdym razie, gdy przechadzałem się nieśpiesznie po 125 Street, jakoś nikt z czarnych przechodniów nie był zdziwiony moją obecnością pośród nich, nawet wówczas, gdy mijałem grupę młodych mężczyzn stojących bez celu pod ścianą jakiegoś obskurnego budynku i wyglądających tak, jakby właśnie to stanie było sensem ich całego życia. To, że nie zwrócili na mnie najmniejszej uwagi, dobitnie dowodzi, jak sądzę, że w tej części Harlemu biały nie jest traktowany jako intruz. Dodam jeszcze, że przy 125 stoi katolicki kościół pod wezwaniem św. Józefa, do którego wstąpiłem na krótką chwilę, by się pomodlić. Rozbrzmiewał w nim chorał gregoriański, który nadawał wnętrzu świątyni specyficzny, bardzo kontemplacyjny klimat. Po wyjściu z kościoła wróciłem do siebie, mijając po drodze boisko szkolne, na którym murzyńskie dzieci bardzo radośnie i żywiołowo oddawały się różnym zajęciom sportowym. Ich radosne bieganie uświadomiło mi, że nie mogę poprzestać jedynie na spacerowaniu po ulicach miasta jako jedynej formie mojej aktywności fizycznej, tym bardziej, że znalazłem idealne miejsce do biegania, i to bardzo blisko mojego miejsca zamieszkania – tylko jakieś 5 minut drogi. Ale o tym następnym razem.

sobota, 22 września 2012

Serce Kościoła

Chociaż przebywam obecnie na terenie USA, to jednak nie potrafię oderwać się tak zupełnie od spraw polskich. Pomijając już kwestię oczywistej tęsknoty za bliskimi mi ludźmi, nadal żywo interesuje mnie to, co się w naszym kraju dzieje, dlatego tak często zaglądam do Internetu, by w ten sposób uczynić zadość swojej ciekawości. Właśnie przed chwilą przeczytałem fragment wywiadu, jaki kardynał Nycz udzielił tygodnikowi Polityka. W tym wywiadzie w odpowiedzi na pytanie Adama Szostkiewicza o to, „gdzie jest dziś serce polskiego katolicyzmu”, metropolita warszawski odpowiedział: „rodzajem serca w Kościele są też środowiska Znaku, Więzi czy Tygodnika Powszechnego, potrafiące rozmawiać i współdziałać przy wszystkich różnicach”. Otóż słowa te, choć nie posiadają wymiaru absolutnego, nieco mnie jednak zirytowały. Nie chodzi mi tu o samą nadmiernie i niezasłużenie pozytywną, według mnie, ocenę wskazanych środowisk (wśród których jedynie środowisko Więzi zasługuje, moim zdaniem, na życzliwą aprobatę, bo nie można ludziom tworzącym ten periodyk odmówić czegoś, co nazywa się sensus Ecclesiae), ale o wyrażoną w tych słowach określoną wizję Kościoła. Jest ona charakterystyczna dla pewnych "postępowych" kręgów, w których publikuje się wiele refleksji mocno przeintelektualizowanych, często kontrowersyjnych, na pograniczu ortodoksji, a tak niewiele rodzi się w nich rozważań będących świadectwem żywej wiary i miłości do Kościoła. Zdaje się, że ksiądz kardynał pozostaje pod jakimś przemożnym wpływem tychże środowisk, co nie jest może aż tak dziwne, jeśli weźmie się pod uwagę osobiste, można by powiedzieć "genetyczne" powiązania tego szacownego hierarchy z wymienionymi środowiskami (mam tu na myśli krakowskie pisma - Znak i Tygodnik Powszechny).

Odważając się na polemikę z poglądem metropolity warszawskiego, chce podkreślić, że w moim przekonaniu prawdziwe serce Kościoła polskiego bije dziś zupełnie gdzie indziej: przede wszystkim bije ono w żywych kościelnych wspólnotach, zarówno tych zakonnych, zwłaszcza kontemplacyjnych, jak i tych parafialnych, w których rodzi się wiele nowych powołań, także tych do pięknego życia małżeńskiego. Przekonałem się o tym wiele razy osobiście jako ktoś, kto od wielu lat jest zaangażowany w "oddolne" duszpasterstwo. Jego najważniejszą cechą jest bezpośredni kontakt z wiernymi, dzięki któremu już nie jeden raz dane mi było stanąć w prawdzie – zarówno tej dotyczącej mojej osoby, jaki tej, która dotyczy rzeczywistości całego Kościoła. Serce Kościoła to także te nielubiane przez naszych katolickich intelektualistów starsze „moherowe” panie, które wzorem prorokini Anny „dzień i noc” przebywają w kościele na modlitwie. Gdyby wszystkie te nasze matki i babcie nagle pewnego dnia się zbuntowały i choćby tylko przez miesiąc przestały przychodzić do kościoła, to Kościół, jestem o tym głęboko przekonany, doznałby wtedy ciężkiej zapaści, nie tylko duchowej, lecz także tej materialnej, czyli po prostu najzwyczajniej w świecie by zbankrutował. Sercem Kościoła są także, a może przede wszystkim, ludzie chorzy, często cierpiący po cichu, w swoim domach, hospicjach czy szpitalach. O tych ludziach św. Bazyli powiedział kiedyś, że są prawdziwym skarbem Kościoła.

W tych kręgach, które wyżej wymieniłem, nie rozwadnia się doktryny Kościoła, nie atakuje się Go publicznie za jego słabości, nie wzmacnia się swoją postawą coraz bardziej agresywnego antyklerykalizmu. Używając słów Jana Pawła II zaczerpniętych z jego „gorzkiego” listu do Tygodnika Powszechnego z dnia 5 kwietnia 1995 roku (nota bene te krytyczne słowa wydają się obecnie, wobec nowej linii programowej pisma, zwłaszcza po kupieniu go przez koncern ITI, bardzo już zdezaktualizowane – za delikatne), są to środowiska, w których Kościół z pewnością „może czuć się dość miłowany”. I tylko takie środowiska, moim zdaniem, zasługują na to, by utożsamiać je z „sercem Kościoła”. Szkoda, że jeden z głównych pasterzy Kościoła wydaje się tego nie rozumieć.Takie można odnieść wrażenie, gdy czyta się jego wypowiedź dla tygodnika Polityka, nota bene bardzo zasłużonego w walce z "zacofanym", "zamkniętym", "niedialogicznym" Kościołem.

wtorek, 18 września 2012

Pierwsza "amerykańska" Msza

Dzisiaj rano po raz pierwszy samodzielnie odprawiłem w naszym kościele Mszę św. w języku angielskim dla Amerykanów. Powiedziałem też krótkie, kilkuzdaniowe kazanie. Po mszy jedna miła pani, na moje pytanie o to, jak mi poszło, wyraziła opinie, że „everything was perfect”. A zatem nie jest tak źle z moją wymową, która sprawia mi jednak najwięcej problemów, o czym się przekonałem dzisiaj na lekcji, gdy przez dłuższą chwilę nie mogłem wymówić słów „sociologist” i „transubstantiation”. A tak w ogóle to moją pierwszą mszę odprawianą po angielsku bardziej niż ja przeżywał chyba ksiądz Rafferty, bo wczoraj o piątej popołudniu spotkał się ze mną w kościele w ramach swego rodzaju ćwiczeń bojowych, by przekonać się, czy następnego ranka dam sobie sam radę, a zwłaszcza czy będę dostatecznie głośno mówił, bo w miejscu przewodniczenia i przy ołtarzu nie ma nagłośnienia. Zdaje się, że próba generalna zrobiła na księdzu Rafferty dobre wrażenie, bo wyglądał na końcu bardzo uspokojonego i rozluźnionego. W ogóle mam wrażenie, że nabiera do mnie coraz większego zaufania.

P.S. Poniżej tekst mojej dzisiejszej krótkiej homilii po angielsku wraz z tłumaczeniem:

“When the Lord saw her, he was moved with pity for her”. These words tell us that God is never indifferent to the sufferings of his children. His love for us is always merciful, full of sympathy. In our world some people often feel alone, but in reality we are never alone, because Jesus is with us, always very close to us. “Come to me all you who are tired from carrying heavy loads and I will give you rest". So, we come to you, Lord, to be healed and reinforced. We come to you this morning, right now, so that you can look at us with love and be moved with pity. Move away from us everything what threatens us, especially what might lead us to our death: both the physical and the spiritual. May the awareness of your merciful look resting upon us be today for all of us, for the whole day, the source of our force and our hope!

Na jej widok Pan użalił się nad nią”. Te słowa mówią nam, że Bóg nigdy nie jest obojętny na cierpienia swych dzieci. Jego miłość do nas jest zawsze miłosierna, wypełniona współczuciem. W naszym świecie niektórzy ludzie często czują się samotni, lecz w rzeczywistości nigdy nie jesteśmy sami, ponieważ Jezus jest wśród nas, zawsze blisko nas. „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy obciążeni i utrudzeni jesteście, a Ja was pokrzepię”. Zatem przychodzimy do Ciebie, Panie, po uzdrowienie i umocnienie. Przychodzimy do Ciebie dzisiejszego ranka, właśnie teraz, abyś mógł spojrzeć na nas z miłością i użalić się nad nami. Odsuń od nas to wszystko, co nam zagraża, a zwłaszcza to, co może prowadzić nas ku śmierci, zarówno cielesnej, jak i duchowej. Niech świadomość twojego miłosiernego spojrzenia, które na nas spoczywa, będzie dzisiaj dla każdego z nas, przez cały dzień, źródłem naszej siły i naszej nadziei!

niedziela, 16 września 2012

W dniu urodzin

Dziś są moje urodziny. Taki dzień zmusza do poważnej, osobistej refleksji nad własnym życiem. Dziękuję Bogu za to, co było w nim dobrego, a to co złe, wynikające z mojej ludzkiej słabości i grzeszności, polecam miłosierdziu Bożemu. Tym wszystkim, którzy o mnie w tym dniu pamiętali, a szczególnie tym, którzy tę pamięć wyrazili w serdecznych życzeniach przesłanych drogą mailową, smsową lub facebookową - czy to po polsku, czy też po angielsku - z całego serca dziękuję. Chcę Wam powiedzieć, że było mi naprawdę bardzo miło, gdy je odczytywałem, choć oprócz wdzięczności wzbudziły we mnie także uczucia silnej tęsknoty za krajem i za Wami. Jeszcze raz bardzo za nie dziękuję. Polecam się nadal Waszej życzliwej pamięci i modlitwie. Przepraszam tych, którzy przesłali mi życzenia na komórkę, że nie nie odpowiedziałem, ale wyczerpał mi się już limit na koncie. Po niedzieli kupię komórkę z numerem lokalnym i wtedy będzie mi łatwiej się z Wami kontaktować. Moje urodziny będę dziś świętował z moją siostrą w małej włoskiej knajpce na Dolnym Manhattanie. Rzecz jasna, wszystkich serdecznie zapraszam! (ale ze mnie żartowniś, co?).

piątek, 14 września 2012

Moja siostra Kasia

Moja siostra Kasia i ja
W Nowym Jorku prawie od 8 lat żyje moja młodsza siostra Kasia. Bodaj od dwóch lat jest już obywatelką USA. Mieszka obecnie w dzielnicy Greenpoint, znanej z tego, że przebywa tu wielu Polaków, choć ostatnio przenoszą się do innej dzielnicy, Ridgewood na Queensie, gdzie jest po prostu taniej. Kasia w tych pierwszych dniach mojego pobytu w Nowym Jorku bardzo serdecznie się mną zajęła. Kupiła mi kartę miejską, nauczyła korzystać z metra, już dwa razy zafundowała mi obiad (niedługo moje urodziny, więc się jej odwdzięczę, żeby nie było, że jestem skąpy i nadużywam jej gościnności), a przede wszystkim w ciągu trzech dni pokazała niemal całe miasto, dzięki czemu mam już, niewielką co prawda, podstawową orientację w jego układzie.


We wtorek wieczorem zwiedzaliśmy centrum Manhattanu, a więc takie miejsca jak: Times Square, 5th Avenue, Rockefeller Center, Empire State Building. Wieżowce Manhattanu faktycznie robią niemałe wrażenie, gdy się je widzi pierwszy raz. Przez całą środę natomiast, od 12.00 do 19.30, "łaziliśmy" po dolnym Manhattanie, zwiedzając takie znane miejsca jak: Central Park, World Trade Center, Wall Street, Battery Park z widokiem na Statuę Wolności i New Jersey. W czwartek z kolei byliśmy na Greenpoincie, między innymi na molo, skąd rozciąga się piękny i romantyczny widok na cały Manhattan. Obiad zjedliśmy tego dnia w niewielkiej tureckiej restauracji (choć turecka, to obsługa polska), do której lubi chodzić moja siostra. Spędziliśmy tam trochę czasu. Jednym z tematów naszej rozmowy były... konie wyścigowe. Ten temat to prawdziwa pasja mojej siostry. O koniach pełnej krwi angielskiej wie niesamowicie dużo. Potrafi nie tylko wymieniać imiona koni, które były championami już wiele lat temu, lecz także opowiedzieć historię ich życia, łącznie z genealogicznymi ciekawostkami. Robi to z taką fascynacją w głosie, że aż budzi to podziw. 

Central Park
Ale Kasia to także wnikliwa obserwatorka nowojorskiego życia. Niektóre jej opinie są bardzo ciekawe i dogłębne, przede wszystkim oparte na jej osobistym doświadczeniu, a nie wyczytane z książek. Z dużą satysfakcją stwierdzam, że siostra ma dobrze po układane w głowie, o czym świadczy jej prosta filozofia życia, którą da się wyrazić sławami: "Nie żyje się po to, by zarabiać pieniądze i mieć ich coraz więcej, lecz zarabia się pieniądze po to, by żyć - i to żyć przyzwoicie i mądrze". Bardzo krytycznie ocenia ona tych rodaków, których jedynym celem życia wydaje się być gromadzenie pieniędzy. Nie muszę chyba dodawać, że to jej antymaterialistyczne nastawienie bardzo mnie cieszy.  

Wędrówki z Kasią miały jedną negatywną konsekwencję. W środę po prawie ośmiu godzinach zwiedzania odparzyłem sobie stopy, które jeszcze dziś mnie pieką. Niestety, sandały to nienajlepsze obuwie do miejskich wędrówek. Przed mną więc pierwsze poważniejsze zakupy - muszę kupić sobie odpowiednie buty do chodzenia po mieście. A propos zakupów: spędziłem w środę trochę czasu w jednej z księgarń należącej do znanej sieci Barnes & Noble, która przypomina trochę nasz Empik. Oferta książkowa jest w niej imponująca, zwłaszcza, gdy chodzi o audiobooki i książki historyczne. Obiecałem sobie, że któregoś dnia wybiorę się tam na dłużej.

Zdrowy amerykański hamburger
P.S.1 Żeby nikt nie pomyślał, że tylko zwiedzam Nowy Jork i się obżeram, to informuję, że codziennie uczę się angielskiego, na razie samodzielnie, ale już od piątku ruszają moje regularne lekcje. I tu znów ukłony dla mojej siostry, która "załatwiła" mi indywidualne nauczanie u bardzo fajnego Amerykanina. James, bo tak ma na imię, ze względu na sympatię do mojej siostry zgodził się uczyć mnie po bardzo niskiej (niższej niż w Polsce) cenie. Studiuję też liturgię po angielsku. Codziennie czytam Ewangelię na Mszach i ponoć, według opinii księdza Kevina (to drugi ksiądz, który mieszka na plebanii) robię to bardzo dobrze ("very well"). Po niedzieli będę po raz pierwszy odprawiał samodzielnie Mszę dla parafian, bo obaj księża będą wtedy nieobecni.


P.S.2 Gdyby ktoś chciał pooglądać więcej zdjęć z pierwszych dni mojego pobytu w Nowym Jorku, które robiła głównie moja siostra, to tutaj jest do nich link:  Zdjęcia z pierwszych dni w NY. Zdjęcia nie są wybitnej jakości, bo siostra nie ma najnowszego aparatu. Na moją sugestię, by kupiła sobie nowy, odpowiedziała, że ten, który posiada, w zupełności jej wystarcza, bo się do niego przyzwyczaiła i go lubi. No cóż, kolekcjonerką nowych gadżetów z pewnością nie jest. Ale może to i dobrze.

wtorek, 11 września 2012

Pierwsze śniadanie

Właśnie zjadłem swoje pierwsze śniadanie na plebanii: kawa z mlekiem i do tego kawałek ciasta. Ciasto było z rodzynkami i wyglądało jak nasze ciasto drożdżowe. Niestety, kiedy ugryzłem spory kęs, okazało się, że jest naszpikowane kminkiem! Wyobrażacie to sobie?! Rodzynki i kminek razem! Ja nie cierpię kminku, więc gdy poczułem go w ustach, i to w takim niespotykanym stężeniu, omal nie wyplułem ugryzionego kawałka na stół. Na nieszczęście siedział na przeciwko mnie x Raymond. Cóż miałem robić? Zjadłem cały kawałek udając, że ciasto mi smakuje (dobrze, że proboszcz mnie o to nie spytał, bo musiałbym skłamać), starając się, by zbyt wielkie cierpienie nie malowało się na mojej twarzy. "Mój Boże - pomyślałem sobie - co za dziwny kraj! Ile jeszcze takich tortur będę musiał przeżyć?" I przypomniały mi się ciasta pieczone przez moją siostrę Elżbietę lub nasze kochane dziewczyny z Tarchomina np. przez Madzię. I znów uświadomiłem sobie, że kiedy miałem okazje je pałaszować, to za mało ten dar doceniałem. Nie ma jak to polskie ciasta! Ale się rozmarzyłem! I pomyśleć, że będę musiał czekać rok, by to moje skromne marzenie się spełniło! Precz z kminkiem!

poniedziałek, 10 września 2012

Pierwsze chwile

"America, here we are!" - pomyślałem sobie nieco buńczucznie, gdy Boeing 767 po ponad dziewięciu godzinach lotu wylądował szczęśliwie na JFK Kennedy International Airport w Nowym Jorku. Odprawa paszportowa, która budziła we mnie pewien niepokój, przeszła jednak nadspodziewanie szybko i bezproblemowo. Obsługujący mnie urzędnik, wyraźnie zmęczony i znudzony, zadał mi właściwie tylko jedno pytanie. Po usłyszeniu odpowiedzi, bez zbędnego ociągania się postawił na formularzu I-94 pieczątkę i życzył na koniec miłego pobytu w USA. Znacznie dłużej natomiast przyszło mi czekać na mój bagaż. W końcu jednak pokaźnych rozmiarów walizka znalazła się w moich rękach. Było już bardzo późno, więc pośpiesznie skierowałem się ku wyjściu, a tam czekał już na mnie cierpliwie (samolot miał ponad godzinne opóźnienie) pan Marek Sobolewski - bardzo miły człowiek, który mieszka w Nowym Jorku od ponad dwudziestu lat. Jest on synem jednej z naszych pobożnych parafianek, która, dowiedziawszy się o moim wyjeździe, "wymusiła" na nim odebranie mnie z lotniska. Jak tylko wsiedliśmy do samochodu, wręczył mi, ku pewnemu mojemu zaskoczeniu, kopertę, w której znajdowała się pocztówka a na jej odwrocie takie oto słowa:

Drogi Ojcze Sylwestrze!
Witamy Ojca serdecznie w Ameryce, w Nowym Jorku. Życzymy owocnego i błogosławionego czasu oraz opieki Bożej i Darów Ducha Świętego w tym wybranym czasie i miejscu.
Prosimy o telefon w jakiejkolwiek potrzebie.
Marek i Marta Sobolewscy

No i powiedźcie sami, czy po przeczytaniu takich słów nie zrobiłoby się wam miło? Droga z lotniska do Corpus Christi Church zajęła nam prawie godzinę, a to z powodu dwóch wypadków, które znacznie spowolniły ruch w kierunku Manhattanu. Jednak nie był to czas, który mi się dłużył, chociaż byłem zmęczony i senny. Pan Marek skutecznie umilał mi drogę swoimi opowieściami o Nowym Jorku. W ciągu jednej godziny opowiedział mi tyle historyjek na temat tego miasta, ile nie zdołałem przeczytać w wertowanych przed odlotem przewodnikach. Na miejsce dotarliśmy około 12.45 w nocy czasu lokalnego ( w Polsce była już 6.45 rano). Proboszcz, x. Raymond Rafferty, musiał na mnie z niecierpliwością wyglądać, bo jak tylko wysiadłem z samochodu, pojawił się nieoczekiwanie przed drzwiami plebanii. Przywitał się ze mną bardzo sympatycznie, zaprowadził na górę - na drugie piętro i pokazał moje lokum: sypialnię, łazienkę i gabinet. Potem, po wymianie kilku uprzejmości, zachęcił mnie do odpoczynku (Myślę jednak, że był bardziej zmęczony niż ja). Zostałem więc sam. Rozpakowałem się i zacząłem przygotowywać się do snu. Właśnie wtedy ujrzałem przy ścianie sporej wielkości karalucha. Obrzydliwe to stworzenie okazało się na szczęście martwe, a po wnikliwszym badaniu - także mocno zasuszone, co mnie zupełnie już uspokoiło, bo fakt ten oznaczał, że szanse na spotkanie z żywym przedstawicielem tego gatunku insektów nie wyglądały na zbyt duże. Przynajmniej taką żywiłem nadzieję. 

Jeszcze zanim położyłem się do łóżka, postanowiłem doładować mój telefon komórkowy. I tu objawiła się pierwsza poważna niedogodność. Otóż gniazdka w USA są przystosowane do innego rodzaju wtyczek niż u nas w Polsce. Bolce wtyczki muszą być prostokątne i płaskie a nie owalne. Zrozumiałem więc, że, rad nierad, będę musiał kupić w sklepie specjalną przełączkę. Leżąc już w łóżku, pomyślałem sobie, że ta niedogodność ma także pewien wymiar symboliczny. Ja również będę musiał jakoś przystosować się do nowego miejsca, do innej mentalności i sposobu bycia. To znacznie trudniejsze niż kupienie przełączki, bo będzie wymagało ode mnie sporej dawki otwartości, pokory i elastyczności. Mam jednak nadzieję, że nie okaże się to aż tak trudne, tym bardziej, że mam niemałe doświadczenie z przystosowywaniem się do nowych miejsc i ludzi. Skoro swego czasu potrafiłem dogadać się z Niemcami, to powinienem odnaleźć się także wśród Amerykanów.