Właśnie zjadłem swoje pierwsze śniadanie na plebanii: kawa z mlekiem i do tego kawałek ciasta. Ciasto było z rodzynkami i wyglądało jak nasze ciasto drożdżowe. Niestety, kiedy ugryzłem spory kęs, okazało się, że jest naszpikowane kminkiem! Wyobrażacie to sobie?! Rodzynki i kminek razem! Ja nie cierpię kminku, więc gdy poczułem go w ustach, i to w takim niespotykanym stężeniu, omal nie wyplułem ugryzionego kawałka na stół. Na nieszczęście siedział na przeciwko mnie x Raymond. Cóż miałem robić? Zjadłem cały kawałek udając, że ciasto mi smakuje (dobrze, że proboszcz mnie o to nie spytał, bo musiałbym skłamać), starając się, by zbyt wielkie cierpienie nie malowało się na mojej twarzy. "Mój Boże - pomyślałem sobie - co za dziwny kraj! Ile jeszcze takich tortur będę musiał przeżyć?" I przypomniały mi się ciasta pieczone przez moją siostrę Elżbietę lub nasze kochane dziewczyny z Tarchomina np. przez Madzię. I znów uświadomiłem sobie, że kiedy miałem okazje je pałaszować, to za mało ten dar doceniałem. Nie ma jak to polskie ciasta! Ale się rozmarzyłem! I pomyśleć, że będę musiał czekać rok, by to moje skromne marzenie się spełniło! Precz z kminkiem!