Niemal codzienne, dojeżdżając na
lekcje angielskiego, korzystam z nowojorskiego metra. Najpierw jadę linią numer
1, potem przesiadam się do 7, a na końcu, ostatnie dwa przystanki, podróżuję
linią G. Metrem, które nie należy może do najczystszych na świecie, można
właściwie dojechać w Nowym Jorku niemal w każde miejsce. Jest to wygodny i
szybki środek lokomocji. W moim przypadku jest to także ciekawe miejsce do
prowadzenia obserwacji: socjologicznych, antropologicznych, kulturowych. Lubię
przyglądać się ludziom podróżującym w metrze. Stanowią oni bardzo różnorodną
mieszankę przedstawicieli różnych narodowości i ras. W różny też sposób się
zachowują. Spora część, czasami nawet większość, słucha chyba jakiejś muzyki, o
czym świadczą słuchawki w ich uszach; inni czytają gazety lub książki, jeszcze
inni grają w różne gry na swoich komórkach. Niewielu prowadzi ze sobą rozmowy,
co trochę mnie zaskakuję. Niektórzy robią czasami dziwne, choć w sumie
sympatyczne rzeczy. Na przykład dzisiaj, gdy jechałem siódemką z Time Square w
kierunku Greenpointu, obserwowałem pewną murzyńską parę (myślę, że byli małżeństwem),
ludzi mniej więcej około 50-letnich, którzy, mile sobie przy tym gawędząc, robili
na drutach. Oboje! Ona robiła chyba sweter, on natomiast jakiś obrus albo
serwetę. Dla mnie był to widok raczej dość nietypowy (sądzę, że w warszawskim
metrze taki widok u wszystkich wzbudziłby niemałą sensację, a przynajmniej spore
zdziwienie), jednak dla pozostałych podróżnych było to najwyraźniej coś absolutnie
normalnego, bo nikt z nich nie zwracał na tych dwojga żadnej szczególnej uwagi,
nikt ich też dyskretnie nie obserwował. I to mi się tutaj podoba. Jeśli swoim
zachowaniem nikogo nie gorszysz lub nie przeszkadzasz, możesz właściwie robić
wszystko, na co masz ochotę. W tym się między innymi wyraża tak typowa
dla Amerykanów, zwłaszcza tych żyjących w wielkich metropoliach, tolerancja wobec różnych,
czasami nawet dość kontrowersyjnych, form wyrażania indywidualnej wolności. Moje
wątpliwości budzą jednak granice tej tolerancji. Odnoszę czasami wrażenie, że
coraz częściej przekształca się ona (również w Polsce) w
bezwarunkową akceptację także dla tych zachowań i postaw, które
budzą poważne zastrzeżenia moralne czy choćby tylko estetyczne. Nie dalej jak
wczoraj, gdy wraz z moją siostrą Kasią przechodziliśmy obok Madison Square
Garden, zmierzając w stronę Union Square, gdzie znajduje się największa chyba w
Nowym Jorku księgarnia należąca do sieci Barnes & Noble, w pewnej chwili
minął nas mężczyzna ubrany w kolorową sukienkę, w peruce z warkoczami, pchający przed
sobą dziecięcy wózek, w którym leżał mały… piesek. W moim odczuciu postępowanie tego człowieka było nie tyle ekspresją indywidualnej wolności, ile raczej
przejawem pewnego zaburzenia osobowości czy też wprost jakiegoś poważnego wynaturzenia.
W tym wypadku zasługiwało ono raczej na współczucie niż na bezwarunkową
akceptację. Zdaję sobie sprawę z tego, że ta opinia u tutejszych koryfeuszy
postępu i strażników politycznej poprawności mogłaby być uznana za
typowy objaw tzw. „mowy nienawiści” (hate speech). Póki co jednak, korzystając z możliwości swobodnego wypowiadania się (w USA gwarantuje ją Pierwsza Poprawka do Konstytucji), pozwolę sobie wyrazić przekonanie, że
społeczne przyzwolenie dla różnych dewiacji w dużym stopniu generuje właśnie tego typu
zachowania. Moim zdaniem wolność sytuowana i realizowana poza jakimkolwiek
kontekstem aksjologicznym, a więc oderwana od wartości, dzięki którym staje się
możliwością czynienia tego, co się czynić powinno, przeradza się stopniowo w
swoje zaprzeczenie, jakiś rodzaj karykatury, i ostatecznie obraca się przeciwko
samemu człowiekowi, zarówno w społecznym wymiarze jego egzystencji, jak i w
jego wymiarze indywidualnym. Przypominają mi się w tym miejscu słowa św. Pawła:
„Wszystko mi wolno, ale ja niczemu nie oddam się
w niewolę”.