"America, here we are!" - pomyślałem sobie nieco buńczucznie, gdy Boeing 767 po ponad dziewięciu godzinach lotu wylądował szczęśliwie na JFK Kennedy International Airport w Nowym Jorku. Odprawa paszportowa, która budziła we mnie pewien niepokój, przeszła jednak nadspodziewanie szybko i bezproblemowo. Obsługujący mnie urzędnik, wyraźnie zmęczony i znudzony, zadał mi właściwie tylko jedno pytanie. Po usłyszeniu odpowiedzi, bez zbędnego ociągania się postawił na formularzu I-94 pieczątkę i życzył na koniec miłego pobytu w USA. Znacznie dłużej natomiast przyszło mi czekać na mój bagaż. W końcu jednak pokaźnych rozmiarów walizka znalazła się w moich rękach. Było już bardzo późno, więc pośpiesznie skierowałem się ku wyjściu, a tam czekał już na mnie cierpliwie (samolot miał ponad godzinne opóźnienie) pan Marek Sobolewski - bardzo miły człowiek, który mieszka w Nowym Jorku od ponad dwudziestu lat. Jest on synem jednej z naszych pobożnych parafianek, która, dowiedziawszy się o moim wyjeździe, "wymusiła" na nim odebranie mnie z lotniska. Jak tylko wsiedliśmy do samochodu, wręczył mi, ku pewnemu mojemu zaskoczeniu, kopertę, w której znajdowała się pocztówka a na jej odwrocie takie oto słowa:
Drogi Ojcze Sylwestrze!Witamy Ojca serdecznie w Ameryce, w Nowym Jorku. Życzymy owocnego i błogosławionego czasu oraz opieki Bożej i Darów Ducha Świętego w tym wybranym czasie i miejscu.Prosimy o telefon w jakiejkolwiek potrzebie.Marek i Marta Sobolewscy
No i powiedźcie sami, czy po przeczytaniu takich słów nie zrobiłoby się wam miło? Droga z lotniska do Corpus Christi Church zajęła nam prawie godzinę, a to z powodu dwóch wypadków, które znacznie spowolniły ruch w kierunku Manhattanu. Jednak nie był to czas, który mi się dłużył, chociaż byłem zmęczony i senny. Pan Marek skutecznie umilał mi drogę swoimi opowieściami o Nowym Jorku. W ciągu jednej godziny opowiedział mi tyle historyjek na temat tego miasta, ile nie zdołałem przeczytać w wertowanych przed odlotem przewodnikach. Na miejsce dotarliśmy około 12.45 w nocy czasu lokalnego ( w Polsce była już 6.45 rano). Proboszcz, x. Raymond Rafferty, musiał na mnie z niecierpliwością wyglądać, bo jak tylko wysiadłem z samochodu, pojawił się nieoczekiwanie przed drzwiami plebanii. Przywitał się ze mną bardzo sympatycznie, zaprowadził na górę - na drugie piętro i pokazał moje lokum: sypialnię, łazienkę i gabinet. Potem, po wymianie kilku uprzejmości, zachęcił mnie do odpoczynku (Myślę jednak, że był bardziej zmęczony niż ja). Zostałem więc sam. Rozpakowałem się i zacząłem przygotowywać się do snu. Właśnie wtedy ujrzałem przy ścianie sporej wielkości karalucha. Obrzydliwe to stworzenie okazało się na szczęście martwe, a po wnikliwszym badaniu - także mocno zasuszone, co mnie zupełnie już uspokoiło, bo fakt ten oznaczał, że szanse na spotkanie z żywym przedstawicielem tego gatunku insektów nie wyglądały na zbyt duże. Przynajmniej taką żywiłem nadzieję.
Jeszcze zanim położyłem się do łóżka, postanowiłem doładować mój telefon komórkowy. I tu objawiła się pierwsza poważna niedogodność. Otóż gniazdka w USA są przystosowane do innego rodzaju wtyczek niż u nas w Polsce. Bolce wtyczki muszą być prostokątne i płaskie a nie owalne. Zrozumiałem więc, że, rad nierad, będę musiał kupić w sklepie specjalną przełączkę. Leżąc już w łóżku, pomyślałem sobie, że ta niedogodność ma także pewien wymiar symboliczny. Ja również będę musiał jakoś przystosować się do nowego miejsca, do innej mentalności i sposobu bycia. To znacznie trudniejsze niż kupienie przełączki, bo będzie wymagało ode mnie sporej dawki otwartości, pokory i elastyczności. Mam jednak nadzieję, że nie okaże się to aż tak trudne, tym bardziej, że mam niemałe doświadczenie z przystosowywaniem się do nowych miejsc i ludzi. Skoro swego czasu potrafiłem dogadać się z Niemcami, to powinienem odnaleźć się także wśród Amerykanów.