niedziela, 11 grudnia 2022

Doświadczenie metafizyczne

Metafizyka jako nauka musi zakładać owo przednaukowe, miej lub bardziej intencjonalne, na początku słabo zreflektowane doświadczenie metafizyczne, a więc wielokrotnie powtarzalne osobiste spotkanie z konkretnym bytem, w którym odsłania się zalążkowo owa tajemnica istnienia, którą Leibniz wyraził pytaniem: „dlaczego jest raczej coś niż nic?”. Warunkiem tego doświadczenia jest świadome zwrócenie uwagi na jakiś konkretny byt, który pojawił się w polu naszego „widzenia”. To zwrócenie uwagi nie może być oczywiście tylko jakimś przelotnym spojrzeniem, powierzchownym jedynie zetknięciem się z nim, przeciwnie – winno być ono wyrazem otwartości na to, co przychodzi do mnie z zewnątrz, co może, czasami nieoczekiwanie, stanąć mi naprzeciw. W języku psychologii współczesnej można by powiedzieć, że owo zwrócenie uwagi na konkretny byt jest aktem uważności […]. Kiedy „uważnie” zwracamy się ku konkretnemu bytowi, który zjawia się w polu naszego bezpośredniego doznania, wówczas między nami a tym bytem zostaje ustanowiona specyficzna relacja, która nic nie zmienia w samym bycie, za to zmienia wiele w poznającym podmiocie, który najpierw reaguje słowem serca na principia bytu, a później zwraca się ku bytowi w akcie afirmacji. Relacja ta, będąca skutkiem nawiązania kontaktu z bytem, charakteryzuje się następującymi cechami:
v  Pierwotność. Doświadczenie metafizyczne polegające na spotkaniu z konkretnym bytem winno zawsze wyprzedzać w człowieku wszelkie inne doświadczenia. Ową pierwotność widać w rozwoju psychofizycznym dziecka, którego doświadczenie świata jest na początku czyste, niczym niepoprzedzone. Można powiedzieć, że dziecko posiada wrodzoną ciekawość i wrażliwość metafizyczną, której zaspokojenie daje mu radość, gdy zaczyna ono penetrować świat, który go otacza. Wszystkie późniejsze świadome doświadczenia metafizyczne są poniekąd aktualizacjami tej wrodzonej otwartości ludzkiego ducha na „mowę bytu”, który przemawia swoim istnieniem i swoją istotą. Człowiek, który tej wrodzonej skłonności nie aktualizuje, popada z konieczności w swego rodzaju stan samozaprzeczenia, gdyż aktualizacja możności człowieka do wejścia w metafizyczny związek z realnymi bytami jest poniekąd aktualizacją jego człowieczeństwa.
v  Bezpośredniość. Jeśli doświadczenie metafizyczne ma być doświadczeniem autentycznym, źródłowo poznawczym, to musi być ono bezpośrednie, a nie zapośredniczone refleksją nabudowaną na jakichś wcześniejszych – zwłaszcza oderwanych od rzeczywistości – spekulacjach. Na konkretny byt, który staje nam naprzeciw, nie należy patrzeć przez okulary jakiejś najbardziej nawet wyrafinowanej, lecz apriorycznej wiedzy, gdyż taka wiedza zaburza czystą, metafizyczną percepcję świata. W doświadczeniu metafizycznym między człowiekiem a bytem nie ma też miejsca na żaden pośrednik wolitywny, którym mogłaby być na przykład jakaś forma interesowności czy jakieś nastawienie na użycie. Interesowność bądź skłonności manipulacyjne wykluczają autentyczne, metafizyczne doświadczenie bytu. Jedynym celem tego doświadczenia jest „dotyk bytu”, w którym człowiek winien w pewnym momencie „poczuć” dotyk innego Bytu – źródła wszelkiego bytu.
v  Wyłączność. W doświadczeniu metafizycznym, czyli w spotkaniu człowieka z bytem, chodzi o wymóg wyłącznej obecności. Napotkany byt jest w tym doświadczeniu wydobyty z całości, z ogółu, z anonimowości i wypełnia sobą niemal cały horyzont aktualnego poznania, nie jest więc niczym niewyróżniającym się bytem pośród innych bytów, lecz wszystkie inne byty istnieją jakby w tle tego jednego, który teraz uobecnia się tylko dla mnie, ja zaś tylko dla niego.
v  Nietrwałość. Każdy napotkany byt, który staje się przedmiotem osobistego, metafizycznego doświadczenia, musi kiedyś, zazwyczaj po dość krótkim czasie, ustąpić miejsca innemu bytowi, który zjawia się na horyzoncie, by w pewnym momencie przykuć uwagę podmiotu poznającego stale otwartego na nowe doznania metafizyczne, a więc na nowe spotkania z innymi bytami. Życie człowieka jest nacechowane ciągłą przemiennością momentów autentycznie metafizycznych i tych, które stanowią poniekąd „zwykłą”, niemetafizyczną prozę życia. Tak naprawdę dopiero w niebie, gdy staniemy przed TYM, KTÓRY JEST, nasze doświadczenie metafizyczne, jak uczy teologia, stanie się permanentne, a nie tylko chwilowe (modo transeunte). 

Fragment ksiązki Śladami Istnienia


wtorek, 12 lipca 2022

Relatywizm w natarciu

Jakiś czas temu  w popularnym ośrodku SPA w Los Angeles doszło do potężnej awantury. Z jakiego powodu? Otóż jedna z klientek poskarżyła się obsłudze, że do damskiej szatni wszedł nagi mężczyzna z przyrodzeniem na wierzchu, na co okrzykami przerażenia i oburzenia zareagowały przebywające tam kobiety oraz małe kilkunastoletnie dziewczynki. Czy naprawdę uważacie – pytała pracowników recepcji zdenerwowana mama – że to w porządku, gdy nagi mężczyzna wchodzi do damskiej przebieralni, pokazując wszystkim kobietom, a także małym dziewczynkom, swojego penisa? W odpowiedzi usłyszała, że ów mężczyzna ma do tego prawo, bo jest osobą transseksualną i identyfikuje się jako kobieta. Z tym stanowiskiem nie mogły zgodzić się pozostałe kobiety przebywające z przebieralni, które solidarnie wyszły z szatni i udały się do recepcji, domagając się interwencji. Bezskutecznie. Obsługa pozostała nieugięta. Jeszcze jakiś czas temu w USA mężczyzna wchodzący nago do szatni, w której przebywałyby małe dziewczynki, zostałby natychmiast aresztowany za publiczny ekshibicjonizm. Być może nawet zostałby oskarżony o napaść seksualną. W każdym razie poniósłby konsekwencje z powodu szkód moralnych doznanych przez zgorszone jego zachowaniem dziewczynki. Tymczasem to zachowanie oburzonej mamy wielu komentatorów uznało za karygodne, widząc w nim przejaw obskurantyzmu i transfobicznej nietolerancji. Ktoś, kto uważnie śledzi tego typu wydarzenia, jakie od czasu do czasu mają miejsce w szeroko rozumianej sferze publicznej, nie może nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że mamy dziś do czynienia z postępującą w szybkim tempie rewolucją kulturową, w ramach której dokonuje się radykalne – mówiąc językiem Friedricha Nietzschego – „przewartościowanie wartości”. Za pomocą tego złożonego zabiegu kwestionuje się obowiązywalność dotychczasowych norm, szczególnie tych związanych z religią chrześcijańską i tradycyjnym modelem rodziny. Odrzuca się zarówno ich obiektywność, jak i uniwersalność. Niektórzy ideolodzy tego cywilizacyjnego przewrotu uważają nawet, że poza indywidualnym podmiotem, który utożsamia się z własnym ja, w rzeczywistości nie istnieje nic innego. Wszystko jest tylko osobistą projekcją, wyobrażeniem, produktem myśli. Nawet jeśli nie mogę zaprzeczyć, że coś istnieje obiektywnie, niezależnie ode mnie, to znaczenie tej rzeczy jest i tak ważne tylko dla mnie i w żaden sposób nie może być zobowiązujące dla nikogo innego. Nie ma więc prawdy obiektywnej, lecz tylko to, co ja sam uznaję za prawdę. Ewangeliczne zapewnienie: „prawda was wyzwoli” zastępuje się stwierdzeniem: „niewiara w jakąkolwiek obiektywną prawdę was wyzwoli”, bo nie będzie wówczas żadnych obiektywnych norm ograniczających swobodę działania. W ten sposób także dobro i zło redukują się ostatecznie do osobistych punktów widzenia i subiektywnych odczuć. Co więcej, nie jest nawet możliwe, by zakomunikować innym własną wizję świata: ja żyję w swoim świecie, ty – w swoim. Jesteśmy więc odrębnymi światami, które żyją obok siebie. Najważniejszą rzeczą jest to, aby te różne światy egzystowały w miarę bezkolizyjnie, to znaczy aby nikt nie naruszał obszaru mojej wolności osobistej. Co więcej, czasy współczesne charakteryzuje frenetyczne wręcz dążenie do stałego poszerzania granic tej wolności, co znajduje wyraz choćby w ciągłym rozbudowywaniu katalogu praw jednostkowych. Jest to widoczne zwłaszcza w sferze używanego na co dzień języka – coraz rzadziej używa się w nim wyrażenia „mam obowiązek”, często zaś można usłyszeć inne: „mam prawo do” (szczegółowo zjawisko to opisała i zdiagnozowała Mary Ann Glendon w książce Rights Talk). Stan wolności osobistej, zdaniem promotorów skrajnie liberalnej wizji świata, zostaje zakłócony wtedy, gdy ktoś – na przykład Kościół lub inna tego typu „opresyjna” instytucja – arbitralnie postanawia wtargnąć do mojego świata i narzucić mi swój punkt widzenia. Państwo jest właściwie tylko po to, by takową opresyjność „neutralizować” i w ten sposób zapewnić jednostkom bezkolizyjność ich społecznego współistnienia i swobodę działania. A gdyby taką opresyjną instytucją stało się samo państwo, to wówczas rolę strażnika wolności indywidualnej winna przejąć jakaś instytucja ponadpaństwowa (dla wielu jest nią dziś na przykład Unia Europejska). Przekonanie, że mój świat wartości to wyłącznie moja prywatna sprawa i że nie może on być on zakwestionowany przez odniesienie do jakichś norm obiektywnych i uniwersalnych, bo oznaczałoby to rzekome unicestwienie mojej indywidualnej wolności, jest stanowiskiem skrajnie relatywistycznym. Relatywizm, które wszystkie wartości uznaje za względne, uderza w tradycyjny porządek moralny oparty na prawie naturalnym. Jest to niestety pogląd wyznawany w coraz szerszych kręgach, zwłaszcza tych opiniotwórczych. Do jego rozpowszechnienia i zakorzenienia się w mentalności wielu ludzi przyczyniła się również popularność idei głoszonych przez takich myślicieli jak chociażby Peter Singer proponujących ludzkości „nową etykę”, w której dehumanizuje się de facto ludzką naturę. Takie pojęcia jak „prawda”, „cnota”, „dobro”, traktowane są przez te środowiska, odwołujące się do filozofii idealistycznych i subiektywistycznych, jako kluczowe słowa dialektyki ucisku albo nawet jako przejaw tzw. „mowy nienawiści”. Niestety, przeciwników takiego sposobu wartościowania, którzy, jak ta zdenerwowana mama w salonie SPA głośno protestująca w obronie moralnego bezpieczeństwa dziewczynek przebywających w szatni dla kobiet, mieliby odwagę sprzeciwiać się coraz bardziej agresywnej ofensywie środowisk skrajnie lewicowych, skupionych zwłaszcza wokół ideologii ruchu LGBT (liter w tym skrótowcu ciągle przybywa), nie ma za wielu, a jeśli nawet są, to zabierają głos raczej nieśmiało, zapewne z obawy, by nie zostać napiętnowanym za nietolerancję i brak współczucia dla osób, które czują się wykluczone. Problem w tym, że to właśnie te środowiska, choć dumnie wymachują sztandarem wolności, postępując zgodnie ze słynną zasadą sformułowaną przez Karla Poppera „nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji”, coraz bardziej, za pomocą różnych działań przemocowych, dążą do ograniczenia wolności wszystkim, którzy mają odwagę kontestować kierunek, w jakim zmierza współczesny świat, poddawany różnym ideologicznym eksperymentom. I tak walka z nietolerancją, która tak naprawdę jest niezgodą na proponowany przez nich totalny relatywizm, przekształca się w gruncie rzeczy w terror a rebours, podobny do terroru Jakobinów, którzy zniewalali i uśmiercali swoich przeciwników pod szczytnym hasłem wolności („Nie ma wolności dla wrogów wolności”). Konkretnym dowodem na coraz bardziej „terrorystyczne” zapędy dzisiejszych zwolenników „postępu i tolerancji” jest na przykład ostracyzm i ostra publiczna krytyka, jakiej doświadczają ci, którzy otwarcie się z nimi nie zgadzają. Nie tak dawno obiektem takiej bezpardonowej krytyki stali się chociażby ś.p. Roger Scruton – wybitny brytyjski filozof, czy pisarka J. K. Rowling – autorka sagi o Harrym Potterze, tylko dlatego, że mieli odwagę, kierując się przy tym odmiennymi  motywacjami (Scrutton był konserwatystą, Rowling bliższa jest wrażliwość lewicowa), głosić poglądy niezgodne z dominującą dziś w lewicującym mainstreamie światopoglądową narracją. Miejmy nadzieję, że społeczeństwa zachodnie, poddane coraz bardziej bezwzględnej ideowej tresurze, w końcu się jednak obudzą i w odruchu samoobrony wypowiedzą swoje „Non possumus”. 

wtorek, 5 lipca 2022

Covid-19. Przemyślenia z "łoża boleści"

Od niemal tygodnia po raz kolejny zmagam się z chorobą Covid-19. Tym razem jednak – myślę, że jest to jakaś zasługa odbytych szczepień – jej symptomy okazały się znacznie łagodniejsze niż za pierwszym razem, gdy wirus zaatakował mnie, zanim zdążyłem się przed nim zabezpieczyć. Gorączkę, niezbyt wysoką, miałem tylko przez trzy dni, nie miałem duszności ani uciążliwego kaszlu. Miałem za to bóle mięśni, lekki ból gardła i ogólne osłabienie. Najbardziej dokuczliwa okazała się ta konieczność samoizolacji, która odcina od świata zewnętrznego. Jestem żywym potwierdzeniem słuszności opinii wyrażonej w starożytności przez Arystotelesa, który twierdził, że człowiek jest istotą społeczną, tzn. potrzebuje innych ludzi, aby żyć po ludzku (w nowożytności podobne przekonanie żywił niemiecki filozof J. G. Fichte: „Człowiek jest człowiekiem tylko między ludźmi”). Przypadki tzw. dzieci wilczych faktycznie świadczą o tym, że człowiek sam, bez kontaktu z innymi ludźmi, bez relacji międzyosobowych nie potrafi żyć jak homo sapiens. Samotność i opuszczenie są dla niego czymś przykrym, nienaturalnym, a przymusowa izolacja jest odbierana jako dotkliwa kara albo ogromna niedogodność. W moim przypadku okres choroby nie skazał mnie jednak na całkowite odosobnienie. Piotr, nasz kucharz, dostarczał mi jedzenie, pani Janeczka kupiła owoce, moi bliscy a także wielu znajomych dzwoniło lub wysyłało SMS­­­­­­-y z pytaniami o mój stan zdrowia. Nie czułem się więc opuszczony, jednak problemem nie było to, że niczego nie mogłem otrzymać od innych, lecz to, że ja sam czułem się mocno ograniczony w dawaniu i posługiwaniu. Musiałem np. odłożyć wizytę u chorej, która prosiła mnie o wizytę, sprawy kancelaryjne załatwiałem przez telefon lub domofon, nie mogłem odprawiać w kościele mszy dla wiernych. A przecież „więcej szczęścia jest w dawaniu, aniżeli w braniu”. Faktycznie, takie okresowe społeczne wyautowanie jest na dłuższą metę trudne do przeżycia. Na szczęście ten czas wkrótce się kończy. Mam nadzieję, że jutrzejszy test to definitywnie potwierdzi. Ten okres choroby, który przyszedł całkiem niespodziewanie, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, powodując też pewien rodzaj irytacji, uświadomił mi jednak ważną prawdę, tę mianowicie, że związek duszy z ciałem, nie jest – wbrew temu co twierdził Platon – przypadłościowy, lecz istotowy (moi studenci metafizyki będą wiedzieli, na czym polega różnica między tymi dwoma rodzajami związków). Św. Tomasz z Akwinu pisał nawet, że związek duszy z ciałem jest „propter melius animae”, czyli dla większego dobra duszy. Kiedy więc ciało słabnie, dusza również doznaje pewnego ograniczenia, choć bez wątpienia często zdarza się i tak, że to właśnie mniejsze lub większe cierpienie ciała jest szansą na uzdrowienie chorej duszy. Mówi się na przykład, że choroba ciała i związany z nią przymus izolacji to jakaś szansa na głębsze nawrócenie, bo dają one więcej czasu na modlitwę. No ale kiedy obolałemu człowiekowi nic się nie chce, to niestety zazwyczaj dotyczy to również modlitwy. Trzeba się niekiedy do niej wręcz zmuszać, to znaczy pokonać wysiłkiem woli słabość ciała, którego kondycja bezpośrednio wpływa na stan ducha. Co prawda są mi znane przypadki przeczące tej regule. Kiedy byłem kapelanem w Zakładzie Opieki Leczniczej, poznałem tam pewnego chorego, sparaliżowanego i niewidomego pensjonariusza, który za każdym razem, gdy wchodziłem do jego pokoju i pytałem, co robi, niezmiennie odpowiadał, że właśnie odmawia różaniec. Był to  bez wątpienia człowiek święty, a mi, chociaż jestem księdzem, do świętości, jeszcze wciąż niestety daleko. Dlatego bliżej mi do postawy Apostołów, którzy w ogrodzie Getsemani, wezwani do modlitwy, nie sprostali temu wezwaniu zbyt długo, szybko bowiem ze zmęczenia zapadli w głęboki sen. Jezus tak zdiagnozował ich postawę: „Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe”. Bardzo trafne to spostrzeżenie, które można by odnieść, jak sądzę, do niejednego z nas. No więc, z pewnym zawstydzeniem muszę przyznać, że z moich pragnień duchowych też niewiele zostało, a dużo sobie obiecywałem, jak to moje życie modlitwy rozkwitnie w ten niespodziewany czas choroby. Nie mogę powiedzieć, że był to czas pod tym względem całkiem stracony, bo kilka rzeczy na nowo sobie uświadomiłem, zrodziło się we mnie też nieco dobrych przemyśleń i postanowień, choć wiem, że ich implementacja jak zwykle szybko napotka na przeszkody w postaci rutyny bądź lenistwa. Choć cierpienie bywa łaską, jeśli jest okazją do nawrócenia, to wolałbym jednak zbyt często nie chorować. W moim przypadku słabość ciała nie zawsze jest „ad melius animae”. Ja w ogóle jestem mało wytrzymały na ból (dawno temu, gdy byłem nastolatkiem, tak mi dokuczał ból zęba, że w końcu, w akcie desperacji, wypiłem całą butelkę poświęconej wody z Lourdes, z nadzieją, że stanie się cud i ząb nagle przestanie boleć). Lękiem napawa mnie wizja, że będę musiał kiedyś doświadczyć takich cierpień, jakich doznaje wielu chorych w szpitalach czy hospicjach. Przypominają mi się w tym miejscu słowa mojego ojca duchownego z seminarium, ks. Jerzego Chowańczaka, bardzo zacnego i świątobliwego kapłana, który pewnego razu z rozbrajającą szczerością wyznał: „Gdybym miał do wyboru drogę do świętości: zostać męczennikiem czy wyznawcą, to wybrałbym bycie skromnym wyznawcą”. Otóż to. Co prawda podpisuję się pod słowami, że gdy się dzieje wola Nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba, lecz mam nadzieję, że gdy chodzi o chorobę Covid-19, to przyczepiła się ona do mnie już po raz ostatni. No bo ileż można…


sobota, 25 czerwca 2022

Decyzja, która budzi nadzieję


Miała 21 lat. Była prostą, niewykształconą dziewczyną. Norma McCorvey – bo o niej tu mowa – znana szerzej pod pseudonimem „Jane Roe”, była wówczas w ciąży z trzecim dzieckiem. Pierwsze wychowywała jej mama, drugie zdecydowała się oddać do adopcji. Zastanawiała się, co powinna zrobić z trzecim. Myślała o aborcji, lecz nie mogła jej dokonać, bo w tamtym czasie prawo obowiązujące w stanie Teksas dopuszczało ją tylko w przypadkach gwałtu i kazirodztwa. Z „pomocą” przyszła jej niejaka Sarah Weddington młoda i ambitna prawniczka, która w jej imieniu złożyła pozew do Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, domagając się w nim zniesienia zakazu aborcji. Na szczęście dla dziecka, które żyło pod sercem Jane Roe, uniknęło ono swej przedwczesnej śmierci, bo urodziło się jeszcze przed wydaniem orzeczenia. Po urodzeniu zostało adoptowane. Kilkadziesiąt milionów dzieci, które zostały pozbawione życia w wyniku legalnej aborcji, takiego szczęścia nie miało, albowiem w 1973 roku Sąd Najwyższy ostatecznie uznał, że każda kobieta ma prawo do dokonania aborcji w zasadzie na każdym etapie ciąży. Sąd dość twórczo zinterpretował przepisy konstytucyjne. Według orzeczenia prawo do zabicia dziecka nienarodzonego miałoby wynikać z prawa do prywatności i wolności, gwarantowanego przez 14. poprawkę do konstytucji. Okazało się, że konstytucyjne prawo do życia, należące do katalogu praw fundamentalnych i niezbywalnych, nie chroni życia dzieci nienarodzonych. Po tym wyroku można je było zabijać w majestacie prawa. Jednak wczoraj po 50 latach, w dniu w którym katolicy czczą Najświętsze Serce Jezusa, Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych uchylił „śmiercionośne” orzeczenie ze sprawy Roe vs. Wade z 1973 r. i zlikwidował rzekomo konstytucyjne federalne prawo do aborcji. Ta decyzja otwiera w konsekwencji możliwość zakazywania aborcji na poziomie poszczególnych stanów, co już ma zresztą miejsce. Obrońcy życia przyjęli tę decyzję z radością, zaś zwolennicy zabijania nienarodzonych wpadli w furię. Już pojawiły się głosy wzywające do obywatelskiego nieposłuszeństwa, a także zapowiedzi licznych organizacji proponujących kobietom różne formy obejścia tego federalnego zakazu. Oznacza to, że walka o prawo do życia dla każdej istoty ludzkiej, w tym dla dzieci nienarodzonych, jeszcze się nie skończyła, lecz nabrała od wczoraj nowej dynamiki. Siły zła, dla których bezbronne poczęte dziecko jest wrogiem i agresorem, z pewnością nie dadzą za wygraną. Smuci mnie to, że cichymi poplecznikami tych sił, są niekiedy również ludzie uznający się za wierzących, o czym można było się przekonać podczas proaborcyjnych marszów, które miały miejsce w wielu miejscach w Polsce po decyzji podjętej niemal dwa lata temu przez nasz Trybunał Konstytucyjny. Niektórzy wówczas zamiast znaku Krzyża upodobali sobie znak pioruna. Bardzo to mnie dziwiło i smuciło, choć wiem, że w większości wypadków to poparcie, którego wtedy de facto udzielili agresywnie antyklerykalnemu lobby proaborcyjnemu, było obwarowane licznymi zastrzeżeniami. Chrześcijanin winien jednak pamiętać, że są takie sytuacje, kiedy nie ma miejsca na żaden kompromis: „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5, 37). Nie można usprawiedliwiać czegoś, co jest obiektywnym złem, choć jednocześnie nie wolno potępiać tych, którzy to zło czynią. Jednak także w trosce o ich zbawienie należy to zło nazywać po imieniu, a nie je umniejszać. Bagatalizując zło, być może odbiera się komuś szansę na jego nawrócenie. „O, nie skończona dziejów jeszcze praca. Nie przepalony jeszcze glob sumieniem!...” (Cyprian Norwid, Czasy). Wczorajsza decyzja Sądu Najwyższego USA przynosi jednak nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone i że cywilizacja śmierci nie odniesie zwycięstwa nad cywilizacją życia. To zależy również od nas. Warto pamiętać o słowach, których autorem jest ojciec nowożytnego konserwatyzmu, irlandzki filozof Edmund Burke: „Jedynym koniecznym warunkiem triumfu zła jest to, żeby dobrzy ludzie nie robili nic”.