czwartek, 24 października 2013

Ania Rutowicz


Ania w całej okazałości
Dzisiaj rano, po Mszy św., zaprosili mnie do siebie do domu przy ul. Śreniawitów na dawno obiecaną herbatę (i kawę) tudzież na płatki owsiane i ciasto Ania Rutowicz i jej rodzice. Miło mi się z nimi rozmawiało. Rodzice Ani to bardzo sympatyczni, kontaktowi, życzliwi ludzie. Gdy się ich pozna osobiście, łatwiej można zrozumieć, dlaczego Ania jest taka przesympatyczna, wszak niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ania od początku zresztą budziła we mnie szczerą sympatię. Kiedy ją poznałem (a było to już dość dawno temu, gdy była jeszcze gimnazjalistką), była bardzo nieśmiała, trochę nadwrażliwa, z nieco zaniżonym poczuciem własnej wartości. Szybko jednak odkryłem, że jest osobą bardzo uczynną, chętną do pomocy, do angażowania się w różne społeczne inicjatywy. Ogromna zmiana dokonała się w niej zwłaszcza wówczas, kiedy została animatorką wspólnoty młodzieżowej. Widziałem, jak wiele różnych pożytecznych cech rozwijało się w niej dzięki pełnieniu tej funkcji. Nabrała zwłaszcza pewności siebie. Dziś jest już dojrzałą osobą – bardzo zaradną, towarzyską, ciepłą, przyjaźnie do wszystkich nastawioną, często się uśmiechającą. Nie przypominam sobie żadnej sytuacji, w której dałaby znać o sobie jakaś nawet niewielka złośliwość z jej strony. Wydaje się, że nie jest zdolna do tego, by świadomie sprawić komuś przykrość. Jest też osobą nie wynoszącą się nad innych, skromną i troszczącą się również o życie duchowe, co zresztą uważam za sprawę najważniejszą („Bo cóż za korzyść odniesie człowiek, jeśli nawet cały świat zyska, a na duszy szkodę poniesie?”). Mam nadzieję, że taką już pozostanie, co więcej, ufam, że to, co w niej dobre, ulegnie jeszcze większemu pomnożeniu. Będzie tak na pewno, jeśli nadal będzie się troszczyć o bycie blisko Pana Jezusa. 

Ania z mamą i tatą
Zdaję sobie sprawę z tego, że będzie mocno zakłopotana, gdy będzie czytać te słowa. Mam jednak takie gorące pragnienie, by od czasu do czasu dawać w tym miejscu dobre świadectwo o ludziach, których Bóg postawił i stawia na mojej drodze, a którzy są moimi serdecznymi przyjaciółmi, bliskimi współpracownikami czy duchowymi podopiecznymi. Widzę w nich Boży dar dla mnie i chcę w taki sposób, za pomocą tego bloga, wyrazić swoją wdzięczność za ich obecność w moim życiu. Dzisiaj padło na Anię. Mam nadzieję, że przyjmie powyższe słowa z wyrozumiałością.

środa, 23 października 2013

Welcome again

Właściwie to miałem zamiar usunąć tego bloga i już to nawet ostatnio zrobiłem, postanowiłem jednak znów go reaktywować, choćby ze względu na te osoby, które, jak słyszałem, domagają się, by kontynuować pisanie kolejnych postów. Mój blog rozpoczyna zatem drugie, "polskie" życie. Nowe wpisy raczej nie będą tak ciekawe, jak te, które zamieszczałem w czasie mojego pobytu w USA, choć kto wie, wszak życie w naszym kraju może być chyba równie ciekawe co w Ameryce, może nawet pod pewnym względami bardziej ekscytujące, a w każdym razie z nie mniejszą ilością wyzwań. O pobycie w USA już prawie zapomniałem. Czasami nawet odnoszę wrażenie, jakby w ogóle tam mnie nie było. Niekiedy tylko mam delikatne ataki nostalgii, gdy przypomnę sobie o moich wędrówkach w Górach Skalistych czy popijaniu porannej kawy w Starbucksie. Młodzież z parafii (jak ja ich kocham) kupiła mi co prawda na urodziny kartę do Starbucksa za 100 zł, ale jeszcze z niej ani razu nie skorzystałem. W Fort Collins do najbliższej kafejki tej sieci miałem zaledwie 2 minuty drogi, i to pieszo, a tu w Warszawie musiałbym jechać aż do centrum miasta. Ciężko mi się więc zmobilizować, zwłaszcza jak pomyślę, że mógłbym utknąć na wieki w jakimś irytującym korku. Staram się nie zapomnieć mojego angielskiego, niepokoi mnie jednak to, że nie mam możliwości rozmawiania w tym języku. Szkoda byłoby się uwstecznić, gdy chodzi o tzw. spaeking skills. Za to staram się codziennie coś czytać, słuchać i oglądać, choć nie tak dużo, jak bym chciał. Nie mam po prostu czasu (To ci niespodzianka, przecież księża podobni nic nie robią, ot odprawią mszę, posiedzą sobie w kancelarii i niewiele więcej). Oprócz zajęć w parafii (a propos zajęć w parafii – mam wrażenie, że w naszym kościele spowiadających się ludzi jest więcej niż przed moim wyjazdem do USA, dziś na przykład znów posługiwałem w konfesjonale prawie godzinę), dużo czasu poświęcam ostatnio na sprawdzanie prac magisterskich moich seminarzystów, przygotowywanie wykładów, pisanie podręcznika do metafizyki, przygotowywanie spotkań wspólnotowych, redagowanie dwóch numerów diecezjalnego pisma naukowego itp. I jeszcze zachciało mi się prowadzenia bloga (http://xsylwester.blogspot.com/) w ramach działalności Młodzieżowego Koła Filozoficznego, który z mojej inicjatywy i na prośbę kilku studentów (i studentek i Roksany licealistki też) powstał przy naszej parafii. Do tego dochodzi pisanie na starym blogu. A w kolejce czekają jeszcze dwie książki, których pisanie zostało na razie przerwane, a przecież muszę do nich wrócić, choćby po to, by nie poszła na marne moja praca naukowa w USA. Na dodatek mam szczere pragnienie, by nie zaniedbywać praktyk duchowych jak choćby codziennej medytacji czy lektury duchowej. Jest to postanowienie szczególnie mocne w tym momencie, bo jestem świeżo po spowiedzi (a tak, księża też się spowiadają, bo też grzeszą, niestety). I jeszcze chciałoby się trochę pobiegać, bo, niestety, wredny brzuszek znów zaczął rosnąć. I ciśnienie znów dziwnie skacze. W USA wszystko było jakoś prostsze, powiedziałbym nawet że, w porównaniu z tym, czego doświadczam obecnie, czułem się tam niemal beztrosko (happy-go-lucky, jak mówią Amerykanie). No ale nie wypada tak narzekać, bo krzywda mi się nie dzieje, przeciwnie – cieszę się, że znów spotykam moich przyjaciół, że jestem wśród swoich parafian i że pogoda jak na razie okazuje się łaskawa. Co prawda zdążyłem już raz się przeziębić, ale należało się tego spodziewać. Mazowsze to jednak nie Kolarado. W każdym razie czas już na to, by bardziej stanowczo pożegnać się również emocjonalnie z Ameryką. Niech żyje Polska! Choć w Polsce klimat dla księży jakby znacznie mniej przychylny niż w USA. Ostatnie doniesienia o grzechach księży nie są z pewnością motywowane troską o dobro Kościoła, sądzę jednak, że mogą, wbrew intencji mainstreamowych mediów przyczynić się, paradoksalnie, do jego oczyszczenia. Zło ukrywane jest znacznie groźniejsze i bardziej destrukcyjne niż zło ujawnione. Pozwolę sobie przytoczyć w tym miejscu to, co na ten temat napisałem w swojej książce Dotknięcie Boga:
Prawdy nie należy się bać, nawet gdyby była bardzo gorzka, bo tylko „prawda wyzwala”. Wierność prawdzie to imperatyw kategoryczny, którym Kościół zawsze winien się kierować. Osobiście nigdy nie gorszyły mnie takie fakty, znane z historii Kościoła, jak: inkwizycja, zepsucie moralne kleru, szczególnie silne w niektórych wiekach, niekiedy bardzo rażące nieprzestrzeganie przez nich zasady ewangelicznego ubóstwa itp. Zanim wstąpiłem do seminarium wiedziałem dość dużo o ciemnych kartach historii Kościoła. Dla mnie było jednak czymś zupełnie oczywistym, że grzech w Kościele jest przede wszystkim dowodem na ludzką słabość. W tym samym Kościele zrodziło się i nadal się rodzi wielu świętych i to niekoniecznie tych znanych z procesów kanonizacyjnych. Są oni dowodem na to, że działa w Nim Bóg. Kościół musi tylko nieustannie się oczyszczać, walczyć ze złem, które w nim występuje, by nie utrudniać tego Bożego działania. Jednak orężem w tej walce nie może być samozakłamanie, lecz prawda, bo tylko ona umożliwia miłosierdziu Bożemu zwycięstwo nad grzechem: „Gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska”. Problemem Kościoła, wbrew pozorom, nie jest sam grzech, sam fakt, że w ogóle ma miejsce, bo miłosierdzie Boże zawsze jest większe od ludzkiej nieprawości, lecz przede wszystkim to, że grzech bywa nieuznawany, czasami skrywany, bagatelizowany czy nawet usprawiedliwiany. Wtedy jego destrukcyjna moc jest zdecydowanie największa, najbardziej szkodliwa
Więc aż tak się nie przejmuje tym, co się dzieje. Szatan nie wygra. Jestem o tym przekonany, choć wiem też, że niejeden słaby w wierze katolik od Kościoła się odwróci. Mam nadzieję, że nie będzie to zjawisko masowe. W każdym razie czuję, że ostanie skandale z udziałem kilku duchownych, to przede wszystkim wezwanie do mojego własnego nawrócenia. Myślę, że Jezus oczekuje ode mnie przede wszystkim właśnie tego, a nie ochoczego rzucania kamieniami. Każdy z nas przecież jest zdolny do popełniania równie ciężkich grzechów. Więc nawracajmy się i wierzmy w Ewangelię! No nieźle! Kończę ten wpis jakoś tak patetycznie.


P.S. Co prawda napisałem, że muszę się emocjonalnie rozstać z Ameryką, ale jakoś nie mogę oprzeć się pokusie, by zamieścić parę fotek z mojej wyprawy po południowych rejonach USA, która miała miejsce na zakończenie mojego pobytu w tym kraju. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu. Ot, taki mały nostalgiczny powrót do przeszłości.