środa, 29 listopada 2017

Filmowa wizytówka

Jak niektórzy albo nawet wszyscy wiedzą, zrządzeniem Opatrzności Bożej od trzech lat jestem proboszczem parafii św. Marka Ewangelisty w Warszawie (jak ten czas leci). Od początku zależało mi na tym, by parafia była żywą wspólnotą, która budzi dobre skojarzenia. Z tego powodu już dwukrotnie zmieniałem stronę internetową parafii na bardziej nowoczesną, bogatszą i przejrzystą. Od pewnego też czasu chodził mi po głowie pomysł, by zrobić film o naszej parafii i zamieścić go na naszej stronie. Ucieszyłem się więc z inicjatywy internetowej telewizji Diecezji Warszawsko-Praskiej Salve TV, która w ramach projektu POD WEZWANIEM postanowiła nakręcić filmowe wizytówki wszystkich parafii w diecezji. Z pewną dozą niecierpliwości czekałem na naszą kolej. Ekipa telewizyjna pojawiła się w naszym kościele w lutym. Nagrywali niemal cały dzień. Zrobili też ujęcia z drona. Wczoraj, po długim czasie oczekiwania, filmik został wreszcie opublikowany na stronie naszej diecezji i w serwisie YouTube. Generalnie filmik mi się bardzo podoba, choć gdybym był reżyserem, pewnie nieco inaczej rozłożyłbym narracyjne akcenty. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że w tak krótkim czasie nie jest możliwy wyczerpujący opis parafialnej rzeczywistości, który wiernie oddałby całą jej specyfikę i bogactwo. Sądzę jednak, że efekt końcowy montażowych wysiłków filmowej ekipy jest więcej niż zadowalający. Zapraszam więc do obejrzenia. Może to zachęci niektórych do odwiedzin naszej parafii. Wszyscy goście są tu zawsze mile widziani, choć nie ukrywam, że najbardziej zależy mi na tym, by jej walory odkryli zwłaszcza ci, którzy mieszkają wprawdzie na terenie parafii, ale słabo albo wcale angażują się w życie naszej parafialnej wspólnoty. Kto wie, może poniższy filmik ich do tego zachęci? 



środa, 15 listopada 2017

Nowa Targowica

Rzadko odnoszę się w tym miejscu do bieżącej polityki. Dziś jednak nie zdołałem zdzierżyć i postanowiłem, w drodze wyjątku, skomentować to, co się wydarzyło parę godzin temu. Oto bowiem Parlament Europejski w Strasburgu przyjął w dniu dzisiejszym rezolucję przeciwko Polsce. Poparło ją 438 europosłów, w tym, niestety, większość posłów będącej w opozycji Platformy Obywatelskiej. Przeciwko było 152 parlamentarzystów. Rezolucja nosi znamiona dość bezpardonowego wtrącania się w wewnętrzne sprawy naszego kraju i jest wyrazem jawnej, coraz mocniej artykułowanej wrogości europejskiego mainstreamu wobec rządu w Polsce. Smutne, że tę ingerencję od pewnego czasu wspierają posłowie opozycji. Co więcej, są nawet jej głównymi inspiratorami. Tradycja Targowicy wydaje się ciągle żywa, niestety. Łukasz Adamski słusznie zauważył dzisiaj na portalu Wpolityce.pl, że motywacje ludzi pokroju Timmermansa czy Verhofstadta nie są bynajmniej tylko i wyłącznie czysto polityczne. Nie chodzi im bowiem tylko o to, by dokuczyć ludziom sprawującym władzę w naszym kraju czy nawet doprowadzić do obalenia ich rządów. Wojna przeciwko polskiemu rządowi wydaje się mieć także charakter wojny cywilizacyjnej. Prawicowy polski rząd, choć na pewno nie jest idealny, choć popełnia błędy, stara się jednak prowadzić podmiotową politykę na arenie międzynarodowej, a przede wszystkim nie poddaje się dyktatowi poprawności politycznej. Bardzo mocno broni chrześcijańskiej tożsamości Europy. Dlatego stanowi tak irytującą wszelkiej maści lewaków przeszkodę w przekształcaniu naszego kontynentu w jakąś postać eurokołchozu, będącego ucieleśnieniem utopijnych idei zbudowania nowego społeczeństwa, w którym ludzie nie są już poddani „opresji” tradycyjnych wartości ani tym bardziej nie podlegają wpływom takich "opresyjnych" instytucji jak rodzina czy Kościół. Wszystko, co sprzeciwia się ich inżynierii społecznej, jest przez nich określane mianem faszyzmu. Nieprzypadkowo posłowie z frakcji liberałów i socjalistów zaproponowali poprawkę, w której znalazły się i takie zdumiewające słowa: „Parlament Europejski potępia środki represji i akty prześladowania politycznego ze strony władz Polski, wymierzone przeciwko komunistom, antyfaszystom i innym demokratom. Niewiarygodne. Autorzy tych oszczerczych słów nie przyjmują do wiadomości, że komunizm był tak samo zbrodniczym systemem jak nazizm. Wszystko zaś, co jest negacją ich politycznych i ideologicznych koncepcji, jest dla nich faszyzmem, mową nienawiści lub nazizmem. Uważam, że dla lewicowych elit europejskich, zarażonych wirusem antykatolicyzmu, zasadniczym celem nie jest wcale sprawnie zarządzany związek wolnych i suwerennych państw, lecz tak naprawdę nowy, wyzuty z chrześcijańskiej tożsamości człowiek. Jest to aż nadto widoczne. Z przykrością czytałem tekst wystąpienia eurodeputowanego Janusza Lewandowskiego, posła reprezentującego Platformę Obywatelską. Przejdzie ono do annałów polskiego zaprzaństwa. Trudno się nie zgodzić z panią premier, która napisała na Twitterze: „Politycy, szkalujący swój kraj na forum międzynarodowym nie są godni jego reprezentowania”. Rozumiem, że są w naszym kraju ludzie, którym obecna władza się nie podoba. Mają prawo do jej krytyki. Mają prawo dążyć do tego, by w demokratycznej procedurze, jaką są wybory, straciła ona legitymizację do rządzenia. Ale uruchomianie sił zagranicznych do walki z demokratycznie wybranym rządem jest zachowaniem po prostu niegodnym, zasługującym na zdecydowane potępienie. Tak się po prostu nie godzi. Dlatego podpisuję się pod słowami Prezydenta Polski, który w ten oto sposób skomentował to publiczne linczowanie Polski: „Zachowanie i język posłów PO i ich koalicjantów w PE jest nie do zaakceptowania. To mowa kłamstwa, która uderza w Polskę, Polaków i nasze prawo wyboru. Gdzie szacunek dla demokracji?”. 

niedziela, 1 października 2017

Postęp szaleństwa

Włoscy filozofowie Alberto Giubilini, wykładający na University of Oxford, oraz Francesca Minerva wykładowczyni Ghent University opublikowali niedawno artykuł pt. „Partial-Birth and After-Birth Abortion”, w którym twierdzą, o zgrozo, że lekarze powinni mieć prawo odbierania życia noworodkom, których nie chcą biologiczni rodzice. Ten przerażający artykuł opublikowali w renomowanym piśmie zajmującym się etyką we współczesnej medycynie, a mianowicie w "Journal of Medical Ethic". Według nich noworodek nie jest jeszcze świadomy swojego istnienia, dlatego nie ma takiego samego prawa do życia co osoba taką świadomość posiadająca. Ich zdaniem od prawa do życia nowo narodzonego dziecka ważniejsze jest prawo rodziców do realizacji ich potrzeb, a tym samym do zabicia ich dziecka, jeśli widzieliby w nim przeszkodę w realizacji swojej wizji szczęśliwego życia. Zdaniem włoskich etyków wychowanie niechcianego dziecka może być zbyt dużym brzemieniem dla rodziny i społeczeństwa. „Nie możemy zakazać aborcji, tylko dlatego, że płód, a potem urodzone dziecko, mają jedynie potencjał, by stać się osobą” - napisali etycy, którzy zabijanie noworodków określili jako "aborcję po urodzeniu". Muszę przyznać, że lektura tego artykułu mną wstrząsnęła. Jeszcze bardziej wstrząsnęło mną odkrycie, że znaleźli się inni filozofowie, którzy zawartych w nim tez bronią, jak np. Michael Tooley czy Peter Singer. Niestety, takie są konsekwencje ofensywy ateizmu we współczesnym świecie i propagowania „świeckiej” etyki, która z założenia odrzuca prawo naturalne jako metafizyczną podstawę wszelkiego prawa stanowionego przez ludzi. Coraz częściej o prawie do życia ma decydować jedynie zestaw kryteriów arbitralnie ustanowionych przez tych, którzy „chcą być jak Bóg”. Zastanawiam się, czy to szaleństwo krzewicieli „postępu” kiedyś się w końcu zatrzyma. 

piątek, 15 września 2017

Niezwyciężeni

"Niezwyciężeni" - tak brzmi tytuł nowego filmu animowanego, którego produkcję zlecił IPN. W zaledwie cztery minuty opowiada on w niezwykle sugestywny i piękny sposób o 50 latach heroicznej walki Polaków o odzyskanie wolności. Ma on rozpocząć międzynarodową akcję edukacyjną, której celem jest przedstawienie widzom polskiej perspektywy historycznej okresu 1939-1989. Konieczność prezentowania szerokiej opinii publicznej na świecie polskiego punktu widzenia na nasze niedawne dzieje jest czymś oczywistym i naglącym, szczególnie w obliczu stale powtarzających się prób jej zakłamywania. Świadczą o tym chociażby często pojawiające się w zagranicznych mediach określenie "polskie obozy śmierci", książki Jana Grossa czy Jerzego Kosińskiego, a także filmy takie jak obraz Władysława Pasikowskiego "Pokłosie" czy niemiecki serial "Nasze matki, nasi ojcowie". Film "Niezwyciężeni" zaprezentowano dzisiaj w Warszawie w siedzibie IPN. Narratorem polskiej wersji filmu jest aktor Mirosław Zbrojewicz, zaś wersji angielskiej - brytyjski aktor Sean Bean. Przygotowywana jest również rosyjska wersja tej produkcji. Muszę przyznać, że ta animacja zrobiła na mnie duże wrażenie. Jest naprawdę świetnie zrobiona. Zresztą, każdy może przekonać się sam. Uważam, że film wart jest, by go propagować. Taki atrakcyjny, bardzo profesjonalny sposób krzewienia najnowszej, niezakłamanej historii Polski bardzo mi się podoba. Dobrze, że jest taka instytucja jak IPN. 



Poniżej wersja w języku polskim: 



Jednak jeszcze mocniejsze wrażenie robi wersja angielska: 




niedziela, 20 sierpnia 2017

Niedziela w Val di Zoldo

Pogoda dzisiaj w Val di Zoldo była prawdziwie włoska: il cielo azzurro e il sole. Wybrałem się więc na spacer. Wędrowałem niezbyt trudnym szlakiem w stronę Rifugio Coldai. Po drodze napotkałem grupę włoskich skautów. Było ich ok. 70, a być może nawet więcej. Właśnie przygotowali się do Mszy Świętej. Widok tylu młodych ludzi gromadzących się wokół polowego ołtarza bardzo mnie ucieszył. A potem, już po powrocie z wędrówki, była Msza w kościele w miasteczku Pecol położonym u stóp Monte Civetta. I znów miłe zaskoczenie. Kościółek był wypełniony ludźmi. "Nie jest chyba tak źle z Kościołem we Włoszech" - pomyślałem. Zbudowało mnie też aktywne uczestnictwo wiernych we Mszy, a zwłaszcza ich głośny śpiew. Jeśli dodać do tego lekturę książki Tomasza Halika, którego uważam za jednego z najbardziej inspirujących współczesnych pisarzy religijnych, to dzień dzisiejszy muszę uznać za obfitujący w dobre duchowe doświadczenia. Niedziela, po wczorajszej smutnej sobocie, okazała się dniem radosnym - prawdziwie Dniem Pana. Dzięki Ci Panie!

sobota, 19 sierpnia 2017

Bolesny powrót na ziemię

Siedzę właśnie na tarasie hotelu, w którym obecnie mieszkam. Przed moimi oczami rozciąga się imponujący widok majestatycznych gór doliny Val di Zoldo. Wieczór jest dość chłodny, pochmurny. Taka pogoda sprzyja zazwyczaj rozmyślaniom, które czasami określam jako fundamentalne lub egzystencjalne. Być może dlatego w pewnej chwili pomyślałem o tych, których już nie ma wśród żywych. O moich rodzicach, dziadkach, o moich kolegach. O tych niewidocznych świadkach śledzących gdzieś z wysoka moje życie. Zastanawiam się, co mieliby do powiedzenia na temat moich codziennych wyborów, form spędzania wolnego czasu, moich egzystencjalnych rozterek, moich potyczek z samym sobą? Może uśmiechają się pobłażliwie? A może się smucą? Może się irytują? Widzą moje życie z innej perspektywy, niż ta moja ziemska, która wydaje mi się taka oczywista i jedyna. Przypomina mi się w tym momencie pewna scena z filmu "Piknik pod wiszącą skałą". Podczas wędrówki w górę, jedna z dziewcząt, spoglądając w dół, gdzie u stóp "Wiszącej skały" odpoczywały pozostałe uczestniczki pikniku, wypowiedziała mniej więcej takie oto zdanie: "Zadziwiające, jak wielu ludzi wydaje się wieść życie bez sensu". Zdanie to było znakiem mentalnej zmiany, jaka się w niej dokonała w trakcie wędrówki. Była to zmiana życiowej perspektywy. Zastanawiam się, co by się stało, gdybym miał możliwość spojrzenia na swoje życie "z góry"? Z perspekrywy aniołów i świętych? Może doszedłbym do wniosku, że w moim życiu jest za mało sensu? Być może właśnie dlatego Jezus tak często zabierał swoich uczniów na wędrówkę wysoko w góry, by uwolnić ich choćby na krótki czas od tej ziemskiej, horyzontalnej perspektywy? Od dwóch dni wędruję po górach we włoskich Dolomitach. Wobec piękna i majestatu gór często odczuwam swoją małość i kruchość. W tym sensie góry uczą pokory. Ale też pobudzają do "filozoficznych" przemyśleń. W czasie moich wędrówek staram się wznieść się na "wyższy" poziom refleksji, spojrzeć na swoje życie z innej, "górnej" perspektywy. Podczas dzisiejszej wędrówki przychodziły mi do głowy różne wzniosłe myśli i idee. Jednak, gdy wracałem z gór, dość nieoczekiwanie moje szlachetne idee zderzyły się boleśnie z rzeczywistością. Dosłownie. Uderzyłem samochodem w mur posesji sąsiadującej z hotelem. Najpierw przeżyłem mały szok. Jak to się w ogóle stało? I co teraz? Na szczęście właściciele mojego hotelu okazali się bardzo zaradni. Samochód jest już w warsztacie (mur ocalał). Nie będę jednak mógł nim jeździć przez kilka dni, a może i tydzień. Nie będę więc mógł dojeżdżać na szlaki. Czyżby to koniec moich górskich wycieczek? Każde wydarzenie ma swój głębszy, duchowy sens. Nie wszystko da się przewidzieć, nie każdą przeszkodę ominąć. Może jednak Bóg chce mi powiedzieć, żebym za bardzo nie lewitował w swoim myśleniu o własnym życiu. "Wróć na ziemię, księżulku".

środa, 19 lipca 2017

Wizyta z Wietnamu

Hao i jego siostry: Ngoc, Phuong, Nguyet
Wczorajszy wieczór spędziłem w gronie grupy moich serdecznych przyjaciół. Wśród nich byli również Iwona i Hao Pham, którym swego czasu poświęciłem fragment książki „Dotknięcie Boga”. Okazją do tego miłego spotkania był przyjazd na ślub Kingi, która jest córką Iwony i Hao, trzech sióstr Hao z Wietnamu. Hao wiele razy opowiadał mi o swoich siostrach. W jego głosie można było wówczas wyczuć delikatną nutę tęsknoty i pewien rodzaj uznania dlatego, kim są obecnie jego siostry. Te rodzinne opowieści za każdym razem budziły we mnie pragnienie, by poznać kiedyś je osobiście. Wczorajsza kolacja pozwoliła to pragnienie spełnić. Siostry robią bardzo dobre wrażenie. Wszystkie trzy mają wyższe wykształcenie (dwie są nauczycielkami w liceum, a jedna pracuje w banku), są inteligentne, a jednocześnie skromne i bardzo serdeczne. Od razu je polubiłem, choć bezpośrednia komunikacja między nami nie była możliwa. Nie znam ich języka, a one mojego. Na szczęście Hao dobrze wywiązywał się z roli tłumacza. Wśród tematów naszej konwersacji, która toczyła się zresztą w szerszym gronie, pojawiły się również tematy religijne, związane z wiarą katolicką. Siostry interesowały się nawet tak trudnymi zagadnieniami teologicznymi jak kwestia Eucharystii. Sądzę, że głównym powodem zaciekawienia tymi tematami jest fakt, że kilka lat temu Hao został katolikiem. Byłem zresztą tym, który udzielił mu sakramentu chrztu. Nic więc dziwnego, że jego siostry, które same chrześcijankami nie są, wykazują zainteresowanie jego nowym duchowym domem, jakim stał się dla niego Kościół Katolicki. Kontakt z tymi uroczymi kobietami zrodził we mnie dzisiaj pewną refleksję nad słynną maksymą: extra Ecclesiam salus nulla („Poza Kościołem nie ma zbawienia”), sformułowaną w drugiej połowie III wieku przez św. Cypriana, biskupa Kartaginy. Maksymy tej nie rozumie się już w Kościele na sposób ekskluzywny, a więc ograniczający zbawienie tylko i wyłącznie do katolików. Kościół uczy obecnie, że wszyscy ludzie, jeśli tylko żyją w zgodzie ze swoim sumieniem i starają się być dobrymi ludźmi, mogą być zbawieni, bo w pewien sposób wszyscy należą do wielkiej rodziny dzieci Bożych odkupionych najdroższą krwią Chrystusa. Zarówno Hao, jak i jego siostry są dobrymi ludźmi, bardzo życzliwie nastawionymi do drugiego człowieka. Myślę, że jest to przede wszystkim owoc dobrego wychowania, które otrzymali od swoich rodziców, o których Hao zawsze mówi z wielkim szacunkiem i wdzięcznością. Wedle innej chrześcijańskiej maksymy „łaska Boża buduje na naturze” (Gratia supponit naturam). Jeśli więc chodzi o zasady moralne i ich przestrzeganie, o naturalne usposobienie charakteru, o takie cechy osobowości jak skromność, serdeczność, otwartość na innych, pracowitość, uczciwość, to odniosłem wrażenie, że moje nowe znajome z Wietnamu posiadają je w stopniu o wiele większym niż jeden ochrzczony członek Kościoła. Kto wie, może i ich natura spotka się kiedyś z Łaską, jak to się stało w przypadku ich brata, dzięki czemu mogłyby poznać pełną prawdę o Bogu, którą objawił o Nim Jezus Chrystus, ale nawet jeśli tak się nie stanie, to i tak wiem, że gdy trafię kiedyś do nieba, o ile miłosierdzie Boże na to pozwoli, to jest wielce prawdopodobne, że spotkam tam również trzy sympatyczne Wietnamki, które wczoraj dano mi było poznać nieco bliżej. 

niedziela, 16 kwietnia 2017

Skierowani ku wieczności

Twórcy austriackiej szkoły ekonomii, wśród których najważniejszą rolę odegrał bez wątpienia Ludwik von Mises, wprowadzili swego czasu do dyskursu ekonomicznego nową, specjalną kategorię tzw. preferencji czasowej. Jest to pojęcie, które, z grubsza rzecz ujmując, określa stopień naszego zorientowania na to, co jest teraz i na to, co będzie w przyszłości. Jeśli nasza preferencja czasowa jest mocno skierowana ku teraźniejszości, to wówczas dominuje w nas pragnienie jak najszybszej konsumpcji dóbr, które są dostępne tu i teraz. Jeśli natomiast jest skierowana ku przyszłości, to wówczas jesteśmy w stanie ograniczyć bieżącą konsumpcję na rzecz konsumpcji wyższych dóbr osiągalnych w czasie przyszłym. Każdy z nas ma swoją własną preferencję czasową – jest wychylony albo bardziej ku teraźniejszości albo bardziej ku przyszłości. Hans Hermann Hoppe, niemiecki filozof, zwolennik libertarianizmu, w książce Demokracja  bóg który zawiódł twierdzi, że bezpośredni wpływ na preferencję czasową ludzi ma przede wszystkim czynnik biologiczny, a mianowicie wiek człowieka. Według niego dziecko woli dobra teraźniejsze od dóbr przyszłych, gdyż prawie w ogóle nie ma ono poczucia czasu. Jego horyzont czasowy jest bardzo krótki. Żyje tylko chwilą obecną. Gdy chce coś mieć, to pragnie posiąść to natychmiast. Niecierpliwie się tego domaga. Nie posiada ono prawie w ogóle tej cechy charakteru, którą św. Tomasz z Akwinu określa jako longanimitas, czyli „długomyślność”, dlatego rodzicom trudno jest niekiedy wytłumaczyć swemu dziecku, że musi na coś dłużej poczekać. W miarę jednak jak dziecko dojrzewa i staje się osobą dorosłą, jego preferencja czasowa się zmienia, pojawia się w efekcie większe wychylenie ku przyszłości, gdyż człowiek dorosły ma już poczucie czasu, a jego horyzont czasowy bardzo się wydłuża. Pojawia się w nim wówczas motywacja do oszczędzania i do długoterminowego inwestowania. Można, oczywiście, wskazać również na inne czynniki, które w różnym natężeniu wpływają na naszą preferencję czasową, a więc na to, czy jesteśmy wychyleni bardziej w kierunku teraźniejszości czy bardziej ku przyszłości. Należą do nich: nasz statut materialny, posiadanie rodziny, nasza wizja szczęścia lub nasze rozumienie tego, co powszechnie nazywa się sukcesem itd. Wśród czynników wpływających na naszą preferencję czasową jest również i taki, którego nie zauważyli albo raczej nie docenili zwolennicy austriackiej szkoły ekonomii. Ma on swoje pierwotne źródło w fakcie opisanym przez Ewangelistów  w fakcie pustego grobu Jezusa. Tym czynnikiem jest zatem wiara w zmartwychwstanie i, w konsekwencji, w życie wieczne. Bo, jak pisał św. Paweł, jeśli Chrystus zmartwychwstał, to i my zmartwychwstaniemy. Po zwycięstwie Jezusa nad śmiercią horyzont czasowy chrześcijanina wydłuża się aż do nieskończoności. Życie na ziemi staje się dla niego jedynie dość krótkim wstępem do wieczności. Niestety, w szybkim tempie przybywa dzisiaj ludzi niewierzących w życie wieczne, a w każdym razie rośnie liczba ludzi żyjących tak, jakby w życie wieczne nie wierzyli, jakby nie wierzyli w zmartwychwstanie Jezusa, jakby nie wierzyli w to, że trzeciego dnia po śmierci Jezusa, Jego uczniowie nie znaleźli Jego ciała w grobie. Preferencja czasowa ludzi żyjących tak, jakby Chrystus nie zmartwychwstał, jest ograniczona jedynie do tego, co przemijalne. Ich horyzont czasowy nie wykracza poza życie doczesne. Jest na to, niestety, wiele dowodów. Tymczasem Chrystus naprawdę zmartwychwstał! Ten niezwykły fakt winien nadawać naszemu życiu nowy głębszy sens. W świetle zmartwychwstania Jezusa nasze życie na ziemi powinno być przede wszystkim udaną inwestycją w życie wieczne.

środa, 5 kwietnia 2017

Bóg nie chce śmierci grzesznika

Jan Matejko: Wskrzeszenie Łazarza
Często gdy w kościele podczas liturgii odczytywane są słowa Ewangelii o tym, jak Jezus przywraca do życia swego przyjaciela Łazarza, przychodzi mi na myśl scena opisana w powieści Zbrodnia i Kara, której autorem jest znakomity pisarz rosyjski Fiodor Dostojewski. W scenie tej jedna z głównych postaci powieści Sonia Marmieładow podczas spotkania z Rodionem Raskolnikowem odczytuje mu właśnie ten fragment napisanej przez św. Jana Ewangelii. Słowa tego tekstu Sonia odczytuje bardzo emocjonalnie, ponieważ odbiera je jako skierowane do siebie. Ona sama jest osobą głęboko wierzącą, ale jednocześnie uwikłaną w grzech, ponieważ z powodów ekonomicznych jest zmuszona uprawiać prostytucję. Czytany przez nią fragment Ewangelii budzi w niej silne przeświadczenie, że i dla niej jest nadzieja nowego życia, nadzieja odrodzenia. Sonia, wiedząc, że Raskolnikow po popełnieniu podwójnego morderstwa jest dręczony strasznym poczuciem winy, które przywiodło go niemal na skraj obłędu, pragnie, aby i on dostrzegł, że opowiadanie o wskrzeszeniu Łazarza jest orędziem miłosierdzia i nadziei zaadresowanym również do niego. Pragnie, aby uwierzył w dobroć Boga, którego łaskawość jest zawsze większa od naszej grzeszności. I rzeczywiście, spotkanie z Sonią, w czasie którego Rodion słucha słów Ewangelii o wskrzeszeniu Łazarza staje się dla niego początkiem procesu nawrócenia, impulsem prowadzącym do głębokiej, duchowej przemiany, która po pewnym czasie znajdzie wyraz w przyznaniu się do winy, w głębokiej skrusze i pokucie. Życie Rodiona Raskolnikowa opisane w powieści Dostojewskiego ma wymiar symbolu. Historia Kościoła to w niemałym wymiarze historia niekiedy bardzo spektakularnych duchowych wskrzeszeń, historia grzeszników, którzy byli bardzo głęboko pogrążeni w śmierci duchowej i moralnej, a potem mocą łaski Bożej zostali przywróceni do życia. Było ich wielu: Szaweł z Tarsu, Clayton Anthony Fountain, Claude Newman, Aleksander Serenelli, Bernard Nathanson, Jacques Fesch itd. To także historia każdego z nas. Nasze sumienia nie są zapewne obciążone takimi zbrodniami, jakich dopuścili się wyżej wymienieni „wskrzeszeni”, lecz przecież nie jeden już raz, przede wszystkim  w sakramencie pokuty, Bóg przywracał nam pełnię życia w łasce. To, czego On od nas oczekuje, to jedynie niestawianie oporu mocy Jego Miłosierdzia. W 1867 roku Jan Matejko namalował obraz zatytułowany Wskrzeszenie Łazarza. Bezpośrednim bodźcem do powstanie tego dzieła była śmierć jego szwagra, czyli brata żony Teodory, a także jego serdecznego przyjaciela, księdza Stanisława Giebułtowskiego. Śmierć tego młodego jeszcze kapłana, uczestnika Powstania Styczniowego, miała miejsce w mieszkaniu Matejków przy ulicy Krupniczej w Warszawie dnia 13 kwietnia 1866 roku. Poprzedziła ją trwająca wiele dni agonia. Matejko bardzo przeżył śmierć swojego przyjaciela. Długo nie mógł się z nią pogodzić. Na obrazie Łazarz ma właśnie rysy twarzy księdza Giebułtowskiego. W centrum malowidła znajduje się Chrystus, który wyciąga prawą rękę. Jest ona jednak skierowana nie w stronę Łazarza, lecz w stronę tych, którzy oglądają obraz. Jezus wydaje się zwracać bezpośrednio do nas. Z jego postaci emanuje Boska moc. Jakby chciał powiedzieć do każdego z nas: „Poddaj się Mojej mocy, a będziesz żył”.

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Chrześcijańki personalizm

Jezus natomiast udał się na Górę Oliwną, ale o brzasku zjawił się znów w świątyni. Cały lud schodził się do Niego, a On usiadłszy nauczał ich. Wówczas uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę którą pochwycono na cudzołóstwie, a postawiwszy ją pośrodku, powiedzieli do Niego: Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz? Mówili to wystawiając Go na próbę, aby mieli o co Go oskarżyć. Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień. I powtórnie nachyliwszy się pisał na ziemi. Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do niej: Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił? A ona odrzekła: Nikt, Panie! Rzekł do niej Jezus: I Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz.


Bardzo lubię ten dzisiejszy fragment Ewangelii, w którym jest mowa o pierwszym, dramatycznym spotkaniu Jezusa z Marią Magdaleną. Dochodzi do niego wówczas, gdy pewnego dnia faryzeusze i uczeni w Piśmie przyprowadzają tę kobietę do Mistrza z Nazaretu zaraz po tym, jak przyłapano ją na cudzołóstwie. Tekst opisujący to zdarzenie jest bogaty w różne ukryte znaczenia. Jego uważna lektura w połączeniu z uruchomieniem wyobraźni jest w stanie, jak sądzę, wiele z nich wydobyć na wierzch. Medytując dzisiaj rano nad zawartością tego tekstu odkryłem jedno z takich znaczeń. Doszedłem mianowicie do wniosku, że znajdujemy w nim nie tylko wyjaśnienie tego, co jest warunkiem sine qua non prawdziwego nawrócenia, lecz także swoisty manifest chrześcijańskiego personalizmu. Karol Wojtyła, jeszcze jako kierownik Katedry Etyki na Wydziale Filozofii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, w książce Miłość i Odpowiedzialność sformułował tzw. „normę personalistyczną”. Wedle tej zasady żaden człowiek, żadna osoba ludzka nie może być używana jako narzędzie do realizacji jakiegoś celu, nawet najbardziej wzniosłego. Osoba jest celem, nigdy zaś środkiem do celu. Innymi słowy, każdy człowiek zasługuje na to, by być miłowanym bezwarunkowo, właśnie dlatego, że jest człowiekiem, a więc istotą obdarzoną niezbywalną godnością. Myślę, że w świetle dzisiejszej Ewangelii normę personalistyczną można również wyrazić nieco inaczej: zawsze najważniejszy jest konkretny człowiek, a nie zasady czy przepisy, choćby były najświętsze. W scenie, którą powyższa Ewangelia opisuje, Jezus skupia swoją uwagę na konkretnej kobiecie, widzi ją jako osobę pogrążoną w moralnej nędzy, a przez to bardzo nieszczęśliwą. Jego spojrzenie wyraża miłość i współczucie. Inaczej natomiast patrzą na ową cudzołożnicę ci, którzy ją do Niego przyprowadzają. Dla nich nie jest ona osobą, która nade wszystko potrzebuje pomocy, którą trzeba dźwignąć z upadku, której należy dać szansę na wyzwolenie się z grzechu, lecz jest kimś, kto złamał obowiązujące zasady, i kto w związku z tym zasługuje jedynie na bezwzględny osąd i na najwyższy wymiar kary – na śmierć przez ukamienowanie. Dla nich ważniejsze są zasady niż człowiek. Zresztą, dali temu wyraz niejednokrotnie, choćby wtedy, gdy z oburzeniem patrzyli na to, jak Jezus uzdrawiał w szabat. Do dziś podobną niemiłosierną mentalność prezentują wyznawcy islamu w wielu krajach arabskich, o czym świadczą wyroki śmierci wykonywane na kobietach podejrzewanych o niewierność. Niestety, zdarza się niekiedy, że także wśród chrześcijan ta mentalność daje o sobie znać, choć, rzecz jasna, w o wiele mniej drastycznej formie. Zawsze dzieje się tak, gdy, powołując się na zasady, potępiamy człowieka albo gdy przedstawiamy go w złym świetle, przyczyniając się do tego, że staje się na przykład ofiarą publicznego ostracyzmu. Jezus uczy nas innej postawy. Każdego człowieka, nawet tego, który postępuje źle, należy traktować z miłością. Miłość, która nie ma nic wspólnego z nie stawiającą żadnych wymagań tolerancją,  pozwala zrozumieć, że każdy kto, postępuje niemoralnie, krzywdzi wpierw samego siebie. Ktoś taki potrzebuje nawrócenia, a nie napiętnowania i potępienia. Mądra miłość stara się pomóc takiej osobie najpierw zejść z manowców grzechu, a potem odkryć, że istnieje inna droga, po której warto iść przez życie – droga wyznaczona Bożymi przykazaniami.  „I Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz”. Bo „Bóg nie chce śmierci grzesznika, lecz by się nawrócił i miał życie”. Bóg jest zwolennikiem personalizmu. I nie może być inaczej, skoro jest samą Miłością.

poniedziałek, 20 marca 2017

Alice Bah Kuhnke

Alice Bah Kuhnke, minister ds. Kultury i Demokracji Szwecji, zapowiedziała podjęcie przez rząd działań służących integracji powracających z wojny na Bliskim Wschodzie bojowników ISIS ze szwedzkim społeczeństwem. Pani minister uważa, że w ramach tych działań dżihadyści powinni otrzymać od państwa zasiłki, darmowe mieszkanie i dostęp do edukacji. „Oni muszą zostać przywróceni do naszego demokratycznego społeczeństwa” – powiedziała Bah Kuhnke. Pani minister zastrzegła, że pomoc powinni otrzymać tylko ci islamscy bojownicy, którym nie udowodniono zbrodni wojennych. Swój najnowszy pomysł motywuje ona dążeniem do wyeliminowania z życia społecznego takich negatywnych zjawisk jak: „discrimination, extremism, threats and hate” (zob. http://www.government.se/government-of-sweden/ministry-of-culture/alice-bah-kuhnke/). Nietrudno zauważyć, że ten pomysł to nic innego jak dolewanie oliwy do ognia i musi być oceniony nie tylko jako kontrowersyjny, ale przede wszystkim jako groźny dla obywateli Szwecji (od słów swojej minister odciął się nawet sam premier Szwecji, uczynił to jednak w sposób raczej dość łagodny). Głos pani minister i jej pomysły na resocjalizację "żołnierzy" z ISIS odpowiedzialnych za okrutne zbrodnie - dokonywane szczególnie na chrześcijanach, także na małych dzieciach - takie jak: gwałty, podrzynanie gardeł, wieszanie na krzyżu, można by uznać za rzadki przejaw urzędniczej naiwności i krótkowzroczności. Problem w tym, że jest on całkiem reprezentatywny dla sposobu myślenia wielu przedstawicieli zachodnioeuropejskich elit, przesiąkniętych ideologią multikulturalizmu i politycznej poprawności. Za proponowanymi przez nich rozwiązaniami kryje się typowe dla lewicowej mentalności utopijne przekonanie o tym, że każdy człowiek jest z natury dobry, a jego skłonność do czynienia zła, pojawia się w nim na skutek oddziaływania czynników zewnętrznych, które można stosunkowo łatwo wyeliminować lub osłabić przez odpowiednią socjotechnikę. Myślenie lewicowe, odwołujące się do oświeceniowej idei postępu, wyraźnie wierzy w możliwość prowadzenia takiej polityki społecznej, której realizacja zapewniłaby warunki owego postępu. Tego typu polityka grzeszy jednak naiwnym optymizmem, ignorując prawdziwą naturę ludzkiego bytu, człowiek bowiem, wbrew tym poglądom, nie jest bynajmniej istotą doskonałą, niemal bez żadnej skazy, któremu wystarczy jedynie stworzyć odpowiednie warunki polityczne i ekonomiczne, by mógł realizować  swoje wyłącznie indywidualne cele, nie wchodząc w kolizję z innymi ludźmi, zwłaszcza z tymi, którzy mają inne przekonania. Po grzechu pierworodnym skaza moralna psująca naturę ludzką jest bardzo poważna. Chrześcijaństwo uczy, że gdy ta skaza nie jest leczona łaską samego Boga może prowadzić do przemiany człowieka w krwawą bestię. Socjotechniką można ją co najwyżej zneutralizować, lecz nie można jej całkowicie usunąć. Poza tym elity europejskie nie chcą przyznać, że podstawowym czynnikiem zmieniających wyznawców islamu w morderców niewinnych ludzi jest właśnie ich afiliacja religijna. Poprawność polityczna każe traktować islam na równi z innymi religiami. Co ma jednak wspólnego chrześcijańskie przykazanie miłości z islamskim wezwaniem do zabijania niewiernych? Chrześcijaństwo, choć w swej historii miało mało chlubne epizody, będące dowodem na sprzeniewierzenie się duchowi Ewangelii, jest jednak religią pokoju, islam zaś - religią wojny. Przypomniał o tym w swoim słynnym wykładzie w Ratyzbonie papież Benedykt XVI, nazywając islam „religią miecza”. Wówczas przedstawiciele zachodnioeuropejskich elit przyjęli te słowa wręcz z oburzeniem. Dziś, w kontekście zbrodni dokonywanych przez ISIS, a wcześniej przez wiele innych organizacji terrorystycznych, bardzo dobrze widać, że były to słowa prorocze, właściwie i trafnie wskazujące na zagrożenie ze strony wojowniczego islamu. Ciekawe, ilu chrześcijan musi jeszcze umrzeć z rok bojowników Allaha, by tę samą optykę przyjął papież Franciszek i europejskie elity? Może jestem zbytnim pesymistą, lecz nie widzę większych szans na pokojową integrację islamskich emigrantów ze społeczeństwami krajów, do których przebywają w coraz większej liczbie, głównie po zasiłki, a nie po to, by się z nimi asymilować. Przykład takich krajów jak Francja, Niemcy czy chociażby Szwecja pokazuje, że budują oni swoje własne enklawy, przekształcające się często w strefy „no-go”, tworząc w ten sposób rodzaj społeczeństwa równoległego czy nawet alternatywnego. Niestety, w wielu miejscach, jak na przykład w Brukselskiej dzielnicy Molenbeek, skutecznie wypierają oni rodowitych mieszkańców, którzy w tych miejscach nie czują się już jak u siebie w domu, a przede wszystkim nie czują się bezpieczni. Choć raczej unikam na tym blogu jednoznacznych deklaracji politycznych, to jednak nie mogę w tym miejscu nie wyrazić zadowolenia z faktu, że w Polsce rządzą na szczęście ludzie, których w odniesieniu do kwestii emigracji cechuje zdrowy realizm polityczny i dla których kwestia bezpieczeństwa własnych obywateli wydaje się być sprawą priorytetową.

czwartek, 9 marca 2017

Mój problem z papieżem

Papieża Franciszka darzę szczerą sympatią. Trudno go zresztą nie lubić. Bardzo doceniam silnie duszpasterski rys jego posługi. Zazdroszczę mu również jego serdeczności i bezpośredniości w relacjach z ludźmi. Jeden z tytułów papieskich, zaczerpnięty z tradycji starorzymskiej, to „Summus Pontifex”, będący w użyciu w Kościele od V wieku. „Pontifex” oznacza dosłownie „budowniczy mostów”. Otóż uważam, że bardzo pasuje on do obecnego Namiestnika Chrystusa, bo rzeczywiście bardzo ujmujące w naszym papieżu jest to jego uparte dążenie do dialogu z tymi, którzy są na peryferiach Kościoła, a nawet z tymi, którzy wydają się być poza Kościołem. Sądzę ponadto, że całkowicie słuszny jest jego postulat, by Kościół był jak najmniej wykluczający, a jak najwięcej „inkluzywny”, czyli włączający, łączący. A jednak nie potrafię uwolnić się od pewnego krytycyzmu wobec jego nauczania i sposobu zarządzania Kościołem. Co więcej, od pewnego czasu krytycyzm ten narasta coraz bardziej i niekiedy przyjmuje formę pewnego rozczarowania. Było to dla mnie powodem do niemałych wyrzutów sumienia, mając bowiem świadomość różnych swoich deficytów, zarówno tych osobowościowych, jak i tych związanych z moją posługą duszpasterską, uważałem ów krytycyzm za coś, delikatnie mówiąc, niestosownego, nawet za pewien rodzaj bezczelności. Czy można artykułować różnego typu zastrzeżenia wobec kogoś, komu nie dorównuje się w stopniu choćby minimalnym w takich cnotach jak gorliwość duszpasterska, pobożność, pracowitość? I pewnie nie napisałbym tego postu, gdyby nie lektura fragmentów książki Papież. Posłanie i misja, której autorem jest sam prefekt Kongregacji Nauki Wiary, kardynał Gerhard Ludwig Müller. W jednym z tych fragmentów kard. Müller pisze, że nie należy gloryfikować papieża. Jego zdaniem nie pomaga się papieżowi, gdy jest się wobec niego zupełnie bezkrytycznym. Uprawia się wówczas swoisty kult osoby. Skoro tak, to przy całej mojej sympatii do papieża, pozwolę sobie w tym wpisie na maleńką ekspresję mojego krytycyzmu. Otóż wracając dzisiaj wieczorem samochodem na plebanię, natknąłem się w radiu na audycję Radia Watykańskiego. Omawiany był akurat wywiad, jakiego Ojciec Święty udzielił czasopismu "Die Zeit". W omówieniu redakcyjnym przedstawione zostały dwa wątki z wywiadu, choć oczywiście rozmowa z papieżem opublikowana na łamach niemieckiej gazety dotyczyła wielu innych kwestii. Pierwszy wątek dotyczył powołań kapłańskich, których jest coraz mniej w Kościele. Z problemem braku powołań boryka się wiele Kościołów lokalnych, w tym także Kościół za naszą zachodnią granicą. Papież komentując to niepokojące zjawisko, stwierdził, że za malejącą liczbą powołań kryje się głównie krach demograficzny, nieobecność młodych ludzi w Kościele, postępująca desakralizacja życia społecznego. Gdy tego słuchałem, kręciłem głową na znak dezaprobaty. Przyznawałem naturalnie rację papieżowi, że wymienione przez niego fakty mogą być powodem kryzysu powołań. Są to jednak przyczyny o charakterze głównie socjologicznym, ważne, ale moim zdaniem wcale nie najważniejsze. Powody są według mnie dużo głębsze. I są przede wszystkim wewnątrzkościelne, a nie zewnętrzne. Papież dodał co prawda, że jedną z przyczyn spadku powołań upatruje w tym, że wciąż za mało modlimy się o powołania. I trudno się z tym nie zgodzić. Sądzę jednak, że brak modlitwy o powołania odsłania szerszy problem. Kościół, przynajmniej ten na Zachodzie, przestał być skarbnicą duchowości, a stał się „bezduszną” instytucją w dosłownym tego słowa znaczeniu. Bez-duszną, czyli pozbawioną duchowości. Przejawia się to w różny sposób, na przykład w sposobie odprawiania Eucharystii, która dla wielu kapłanów i wiernych ma być przede wszystkim miłym spotkaniem towarzyskim, a nie uwielbieniem Boga. Misterum fascinans niemal całkowicie zastąpiło w liturgii misterium tremendum. Mam poza tym wrażenie, że dla obecnego papieża wykluczeni to przede wszystkim ci, którzy żyją ma marginesie życia społecznego: biedni, bezrobotni, uchodźcy. Faktem jest, że w wielu krajach ten margines jest bardzo duży, ale jeszcze większy i szybko się powiększający jest margines ludzi wyjawionych duchowo, co z kolei prawie zawsze idzie w parze z regresem moralnym. To wyjałowienie to także skutek swoistej protestantyzacji Kościoła. Papież Franciszek zdaje się tego nie dostrzegać, o czym może świadczyć także jego sympatia okazywana dość liberalnym teologom niemieckim, takim chociażby jak Walter Kasper, którym niekiedy bliżej jest do teologii protestanckiej niż katolickiej. Uleganie tej tendencji odnajduję również w niektórych dokumentach papieskich, szczególnie w tych miejscach, gdzie daje o sobie znać pewna niejednoznaczność przekazu, zwłaszcza gdy papież dotyka drażliwych kwestii moralnych. Drugi wątek poruszony w wywiadzie Franciszka dla "Die Zeit" to ocena obecnych procesów społeczno-politycznych zachodzących we współczesnym świecie (sądzę, że papież odnosi się głównie do Europy i USA). Ojciec Święty wyraża niepokój wobec odradzania się w naszych społeczeństwach ruchów populistycznych. Jego zdaniem populizm jest niebezpieczny, ponieważ odwołuje się do postulatu kształtowania silnych tożsamości. Te wywody papieża skwitowałem głębokim westchnieniem, szczególnie wtedy, gdy papież przywołał, zastrzegając, że czyni to jedynie tytułem przestrogi, przykład Hitlera jako populisty. Odniosłem wrażenie, że papież myśli podobnie do wielu lewicowych intelektualistów, którzy we wszelkich ruchach akcentujących potrzebę budowania tożsamości narodowych widzą przejaw groźnego nacjonalistycznego populizmu. Tymczasem tego typu tożsamość nie wyklucza przecież tożsamości wyższego rzędu, o ile, rzecz jasna, ta druga nie jest antagonistyczna w stosunku do pierwszej. Czy istnieją takie tożsamości wyższego rzędu? W moim przekonaniu jedyna silna i zarazem uniwersalna tożsamość ponadnarodowa to tożsamość religijna, chrześcijańska właśnie, zwalczana przez europejskich i wielu amerykańskich polityków. Z pewnością nie jest i nie może nią być tożsamość budowana na ideowych konstrukcjach wymyślonych swego czasu przez masonerię, ponieważ jest na wskroś antynarodowa. Kiedyś był nią komunizm, dziś natomiast – skrajny liberalizm. Tymczasem chrześcijaństwo jest wspólnotą, owszem, ponadnarodową, lecz z pewnością nie antynarodową.  Trzeba więc bardzo uważać, by animatorów nowych ruchów społecznych, wśród których są także chrześcijańscy konserwatyści, nie wkładać do jednego worka z oznaczeniem: „populizm”. I jeszcze jedna uwaga co do samego populizmu, o którym papież wspomina w wywiadzie dla "Die Zeit". Niektórzy krytycy papieża swoisty miękki populizm zarzucają właśnie papieżowi. Taki miękki populizm, z grubsza rzecz ujmując, polega na tym, że mówi się rzeczy miłe dla słuchaczy. Papież rzeczywiście bardzo dba o to, by jego język był łagodny, koncyliacyjny. I ludziom się to podoba (Franciszek surowy bywa jedynie w stosunku do księży, którym stawia wiele zarzutów, często nawiasem mówiąc słusznych, choć moim zdaniem, gdy chodzi o duchownych, to na większą krytykę zasługują raczej biskupi, niż zwykli kapłani). Św. Paweł pouczał: ”Zaklinam cię wobec Boga i Chrystusa Jezusa: głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, w razie potrzeby wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz. Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań ponieważ ich uszy świerzbią – będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom. Ty zaś czuwaj we wszystkim, znoś trudy, wykonaj dzieło ewangelisty, spełnij swe posługiwanie!” (2 Kor 4, 1-5). Być może się mylę, ale odnoszę wrażenie, że papież raczej stroni od tego typu niełatwego, konfrontacyjnego profetyzmu. Mieli natomiast odwagę czynić to Jan Paweł II i papież Benedykt. Potrafili mówić także rzeczy niemiłe dla słuchaczy, umieli również mówić w sposób zdecydowany, napominający, niekiedy surowy. Papieżowi Janowi Pawłowi II zdarzało się nawet mówić podniesionym głosem, choć w takich sytuacjach adresatem jego mocnych słów byli raczej wielcy tego świata a nie maluczcy. Brakuje mi tego profetycznego tonu w nauczaniu Franciszka, jakby czasami bał się konfliktu z tymi, którzy uzurpują sobie prawo do budowania Nowego Porządku Świata z kompletnym pominięciem prawa naturalnego i woli „ciemnego” ludu. Moim zdaniem antypopulizm zachodnich, głównie lewackich elit zniewolonych utopijnym dążeniem do zbudowania "idealnego" społeczeństwa, w którym w życiu publicznym nie ma miejsca dla religii, zwłaszcza dla katolicyzmu, jest tak samo groźny jak populizm pewnych skrajnych, prawicowych polityków, którzy na fali narastającego społecznego niezadowolenia dążą do zdobycia władzy, grając świadomie na negatywnych emocjach (głównie chodzi o różne fobie) coraz bardziej rozczarowanych i niekiedy mocno wkurzonych członków ludu.

środa, 1 marca 2017

Ciało kontra duch

W Środę Popielcową, w pierwszym dniu Wielkiego Postu, tłumy ludzi przychodzą do kościoła, aby uczestniczyć w liturgicznym obrzędzie posypania głów popiołem. To prosty, a zarazem bardzo wymowny znak.  Chrześcijańska antropologia uczy, że człowiek to jedność ciała i ducha. Popiół jest symbolem naszego materialnego ciała. Kruchość naszej cielesnej egzystencji podkreśla również Księga Rodzaju: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz”. Popiół przypomina nam zatem, że nasze ciało nosi w sobie pierwiastek nicości - pochodzi z ziemi i po śmierci wraca do ziemi. Natomiast nasz duch pochodzi wprost od Boga: „Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia”. Człowiek jest więc jednością cielesno-duchową. To wcielony duch albo uduchowione ciało. Grzech pierworodny sprawił jednak, że doświadczamy w sobie pewnego napięcia między naszą cielesnością i duchowością. Czasami to napięcie staje się głębokim wewnętrznym rozdarciem. Św. Paweł w Liście do Galatów napisał: „Ciało bowiem do czego innego dąży niż duch, a duch do czego innego niż ciało, i stąd nie ma między nimi zgody, tak że nie czynicie tego, co chcecie”. W jeszcze bardziej dramatycznym tonie owo rozdarcie między ciałem a duchem Apostoł opisuje w Liście do Rzymian
Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać - nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka. A zatem stwierdzam w sobie to prawo, że gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło. Albowiem duchowy człowiek we mnie ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym. W członkach zaś mojego ciała spostrzegam prawo inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i podbija mnie w niewolę pod prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci? Tak więc duchem służę Prawu Bożemu, ciałem zaś - prawu grzechu. 
Mimo zatem naszych starań, a nawet wielkich zmagań, nie zawsze udaje się nam podporządkować ciało duchowi. Ma to swoje negatywne konsekwencje. Według autora Listu do Galatów, gdy pożądliwości ciała panują nad dążeniami ducha, to wówczas popełniamy czyny, które niekiedy bardzo dosadnie świadczą o tym, jak skarlały może być w nas nasz duch: „nierząd, nieczystość, wyuzdanie, uprawianie bałwochwalstwa, czary, nienawiść, spór, zawiść, wzburzenie, niewłaściwa pogoń za zaszczytami, niezgoda, rozłamy, zazdrość, pijaństwo, hulanki”. Gdy natomiast to duch panuje w nas nad naszym ciałem, wówczas rodzą się w naszym życiu tzw. owoce ducha: „miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie”. Czas Wielkiego Postu to czas pracy nad sobą, czas ascezy i pokuty, w którym poprzez różne cielesne wyrzeczenia ćwiczymy naszego ducha, aby umiał panować nad ciałem: „A ci, którzy należą do Chrystusa Jezusa, ukrzyżowali ciało swoje z jego namiętnościami i pożądaniami. Mając życie od Ducha, do Ducha się też stosujmy”. W ciągu czterdziestu dni winniśmy wytrwale dążyć do tego, by duch stał się w nas mocniejszy. W dniu dzisiejszym większość ludzi wierzących i praktykujących zapewne odmówiła swemu ciału normalnej ilości pokarmu. W ten sposób zapanowali nad swym głodem, aby pokazać sobie i Bogu, że duch może być w nich mocniejszy aniżeli ciało. Taki jest chrześcijański sens postu. Człowiek udowadnia sobie samemu, że jego ciało potrafi być uległe duchowi. Na początku Wielkiego Postu, wielu katolików podejmuje z reguły jakieś postanowienia: jeden ogranicza picie alkoholu, drugi rezygnuje z palenia papierosów, ktoś inny składa obietnicę, że nie będzie jadł słodyczy. Są też tacy, którzy rezygnują z oglądania telewizji, aby czas przeznaczony zazwyczaj na siedzenie przed telewizorem poświęcić na lekturę Biblii czy jakiejś dobrej książki, a jeszcze inni decydują się na to, by wstać rano wcześniej niż zwykle po to, aby mieć więcej czasu chociażby na poranną modlitwę. To są tylko drobne wyrzeczenia, które przynoszą jednak zbawienne skutki, ponieważ dzięki nim, pozwalamy prowadzić się duchowi i w ten sposób nie popadamy w niewolę ciała. Oczywiście, nie wolno zapominać, że moc naszego ducha zależy przede wszystkim od naszej relacji z Bogiem. To On jest źródłem naszej mocy. „Przechowujemy ten skarb w naczyniach glinianych, aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas”. Wielki Post to czas otwierania się na bliskość Tego, bez którego „nic uczynić nie możemy”. 

piątek, 24 lutego 2017

Kolejne bluźnierstwo

Nie jestem w stanie obudzić się rano sam, bez pomocy budzika. Codziennie więc budzi mnie alarm w postaci sygnału radiowego, który uruchamia się o określonej godzinie. Tak stało się również wczoraj. Dokładnie o godzinie 6:10 z głębokiego snu wyrwała mnie audycja, w której reporterka radiowa przepytywała ludzi opuszczających budynek Teatru Powszechnego w Warszawie po obejrzeniu przez nich bluźnierczego spektaklu pt. „Klątwa”. Ich wypowiedzi brzmiały mniej więcej podobnie: „owszem, sztuka jest bulwersująca”; „przedstawienie rzeczywiście obraża”; „sztuka demaskuje demony katolicyzmu” itp. Wszyscy ci widzowie podkreślali, że wolność wypowiedzi artystycznej jest dla nich nadrzędną wartością, a ci, którym przedstawienie się nie podoba, nie muszą przecież go oglądać. Następnie dziennikarka przeprowadziła wywiad z młodymi ludźmi z grupy ewangelizacyjnej, którzy stali przed teatrem i odmawiali różaniec. Jeden z protestujących powiedział, że nie są tu po to, aby krzyczeć czy wywieszać transparenty, lecz po to, by się modlić. Przekonywał, że taka forma protestu przeciwko bluźnierstwu jest w tej sytuacji, jego zdaniem, najlepsza, najbardziej adekwatna. Przysłuchując się tym wypowiedziom, zdałem sobie sprawę z tego, że ci wychodzący z teatru i ci modlący się przed nim należą do dwóch odmiennych grup, które są od siebie bardzo odległe, między którymi dialog nie jest prawie możliwy. Sam oczywiście identyfikuję się z tą drugą grupą. We wczorajszej Ewangelii Jezus mówił o tym, że istnieją dwie kategorie postaw wobec religii i duchowości chrześcijańskiej. Pierwszą prezentują ci, którzy szanują poglądy ludzi wierzących, ich system wartości i to, co dla nich jest święte. Co więcej, nie tylko ich szanują, ale potrafią okazać im życzliwość w konkretnych formach pomocy czy solidarności. Drugą kategorię reprezentują ci, którzy szydzą z wiary, obrażają wierzących, są gorszycielami, którym „byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza”, niż pozwolić na to, by byli powodem zgorszenia. Bez wątpienia reżyser granego w Teatrze Powszechnym spektaklu „Klątwa”, także aktorzy, którzy w nim wystąpili, oraz widzowie, którzy na koniec nagrodzili go owacją na stojąco, należą do pierwszej kategorii. Dziennikarz portalu „wPolityce.pl”, historyk i komentator polityczny, Piotr Zaremba, który postanowił osobiście pofatygować się do teatru, by później niejako z pierwszej ręki zdać sprawę czytelnikom z tego, co zobaczył, napisał, że spektakl „Klątwa” to przedstawienie „zrobione przez złych ludzi dla innych złych ludzi”. To mocne stwierdzenie, ale myślę, że miał rację. Trudno mi zrozumieć, jaki cel przyświeca - poza ordynarnym prowokowaniem wierzących - tym, którzy udając artystów, przekraczają po raz kolejny granice przyzwoitości i dobrego smaku, którzy epatują swoją wulgarnością i nade wszystko jawną wrogością wobec katolicyzmu. Co popycha ich w stronę uprawiania tego typu rynsztokowej twórczości? Jestem przekonany, że ten sam reżyser i ci sami aktorzy nie odważyliby się w kraju muzułmańskim wystawić „sztuki”, w której jedna z aktorek uprawiałaby seks oralny z figurą Mahometa. Wyznawcy islamu mogliby wówczas zareagować bardzo zdecydowanie aż do wysadzenia teatru w powietrze. Ich życie byłoby w niebezpieczeństwie. Wobec katolików ci pseudoartyści pozwalają sobie natomiast na chamską, kloaczną wręcz prowokację. Nie pierwszy raz i za pewne, niestety, nieostatni. Takie mamy czasy. Kiedy katolicy mówią, ze aborcja jest zabójstwem, wówczas wrogowie Kościoła i miłośnicy tolerancji twierdzą, że to język piętnujący i, tym samym, wykluczający. Gdy natomiast oni sami wulgarnie atakują wartości wyznawane przez katolików, wtedy twierdzą, że to dozwolona forma korzystania z wolności słowa. Typowy przejaw moralności Kalego. Do czego jednak zachęca nas, ludzi wierzących, ta kolejna, obrzydliwa prowokacja środowisk antyklerykalnych i antykatolickich? Myślę, że przede wszystkim powinna pobudzać nas do wdzięczności Bogu za to, że w tym starciu dwóch światów, dane jest nam stanąć po właściwej stronie barykady, a więc po stronie tych, którzy wyznają prawdziwe wartości: Prawdo, Dobro i Piękno. Dar wiary jest naprawdę czymś bardzo cennym. Warto walczyć o to, by go nie utracić. Powinniśmy również wyrażać wdzięczność Bogu za obecność wokół nas tych ludzi, którym nasza wiara nie przeszkadza, którzy wyznają ten sam lub podobny system wartości, którzy okazują nam życzliwość, a nie pogardę, dlatego że należymy do Chrystusa. Wśród takich ludzi jest zapewne wielu naszych bliskich, przyjaciół, znajomych. I wreszcie wobec tego typu prowokacji jak ów bluźnierczy spektakl „Klątwa” winniśmy mimo wszystko zachowywać „zimną krew”, tzn. manifestując słuszne niezadowolenie oraz zdecydowany sprzeciw, nie dać się sprowokować złu i nie odpowiadać pięknym za nadobne. Niezaprzeczalnym faktem jest, że ludziom wierzącym w Polsce została wypowiedziana wojna, w której agresorzy nie przebierają w środkach. I chociaż często wystawia się cierpliwość wierzących na próbę, chociaż co i rusz wyszydza się wartości religii katolickiej, chociaż daje się upust demonicznej wrogości do Kościoła, zwłaszcza do jego pasterzy, to nie wolno wyznawcom Chrystusa przejść na drugą stronę barykady ze złymi emocjami, szczególnie z nienawiścią. W żaden sposób nie należy wpisywać się agresywnymi  reakcjami w logikę plemiennej walki, należy natomiast próbować zło zwyciężać dobrem, tzn. wyjść do nieprzyjaciół Krzyża z dłonią wyciągniętą na znak pokoju, z deklaracją przebaczenia, a przede wszystkim z modlitwą. Jezus wzywał swoich uczniów: „Módlcie się za tych, którzy was prześladują”. Tak właśnie uczynili wczoraj przed teatrem młodzi katolicy, którzy na bluźnierczą prowokację odpowiedzieli modlitwą. Jestem im za to wdzięczny, tym bardziej, że moją pierwszą reakcją na informację o tym kolejnym „artystycznym” akcie profanacji była złość, a nie modlitwa. Tym natomiast, którzy wyprodukowali ów antykościelny i antykatolicki kicz, i tym, którzy dostrzegają w nim „artyzm” i ekspresję myślenia postępowego bo antyreligijnego, szczerze współczuję. Jesteście bardzo zaślepieni. Bardzo. I wcześniej lub później przyjdzie się wam zmierzyć z konsekwencjami waszych wyborów. Mimo wszystko mam nadzieję, że zostanie dana wam łaska nawrócenia. 

niedziela, 19 lutego 2017

Szaleństwa "postępu"

Mary Wagner
Dowiedziałem się kilka dni temu, że francuski rząd przyjął ostatecznie nową ustawę zakazującą pod sankcją karną szerzenia w Internecie, na przykład na portalach bądź stronach internetowych, informacji, które mogłyby odwieść kobiety od zabicia dziecka poczętego. Nie mogłem w tę wiadomość uwierzyć.  Myślałem, że to może tzw. fake news. Ale wiadomość została potwierdzona w kilku źródłach. I ręce mi opadły. Wiedziałem, że tego typu przekonywanie kobiet zamierzających dokonać aborcji, aby tego czynu zaniechały, już od pewnego czasu było we Francji traktowane jako przestępstwo, za które można było zostać ukaranym. Już to wydawało mi się absolutnie niczym nieuzasadnionym pogwałceniem wolności wypowiedzi. Tymczasem nowa ustawa jeszcze bardziej zaostrzyła obowiązujące przepisy prawne. Teraz kara za to „przestępstwo” to 2 lata więzienia i grzywna w wysokości 30 tysięcy Euro! Po tym jak Rada Stanu, która jest najwyższym organem sądownictwa administracyjnego we Francji, zakazała niedawno emisji reklamy z uśmiechniętymi dziećmi z zespołem Downa, gdyż takie wyrażanie szczęścia mogłoby, zdaniem sędziów, „naruszyć spokój sumienia kobiet, które legalnie dokonały innych osobistych wyborów”, to kolejny już przygnębiający przykład na to, jak daleko Francja, zwana kiedyś Najstarszą Córą Kościoła, odeszła od Ewangelii i stała się jednym z najbardziej nieprzyjaznych krajów dla ludzi, którzy uważają, że dziecko w łonie matki posiada niezbywalne prawo do życia. To, co  najbardziej szokuje w ostatniej decyzji władz francuskich, to nawet nie sama penalizacja działań uświadamiających, czym jest aborcja, lecz fakt, że ten zakaz jest drastycznym zakwestionowaniem wolności słowa, ponieważ oznacza, ni mniej, ni więcej, bezwzględne ocenzurowanie obrońców życia, tym samym faktyczne wykluczenie ich z debaty publicznej. Wiadomo, że chodzi przede wszystkim o katolickich działaczy pro-Life. To, co się dzieje we Francji, ten galopujący tzw. postęp, jest jednak zjawiskiem szerszym, bo dotyka całą Europę, która przestaje być kontynentem chrześcijańskim. Brak powołań, zamykane i burzone kościoły, uwiąd intelektualny i degrengolada moralna elit, ofensywa prymitywnej kontrkultury hołdującej niskim gustom, terror poprawności politycznej – wszystko to pokazuję skalę duchowego upadku zachodnich społeczeństw. Na tle takich krajów jak Francja, Niemcy, Holandia czy Hiszpania nasz kraj jawi się wciąż jako ostoja ewangelicznych wartości. Niektórym marzyłby się również i u nas taki arogancki tryumf laicyzmu, z jakim mamy do czynienia w wyżej wymienionych krajach, ciągle jednak, ludzie wierzący w Polsce, ojczyźnie Jana Pawła II, stawiają temu opór. Ale można odnieść wrażenie, że determinacja w obronie chrześcijańskich wartości z roku na rok jest jakby coraz słabsza. Ilu z nas wspiera sprawę obrony życia, chodząc chociażby na marsze organizowane przez ruchy pro-Life? Kiedy niedawno pojawiła się propozycja objęcia prawną ochroną wszystkie dzieci, organizacje proaborcyjne podniosły histeryczne larum i zorganizowały akcję społeczną pod nazwą „czarny poniedziałek”. Adekwatnej odpowiedzi ze strony środowisk katolickich nie było. Inną sprawą jest to, że ochrona życia nie może się ograniczać jedynie do odpowiedniego zapisu w Konstytucji czy Kodeksie Karnym. Chodzi o takie działania, które realnie będą służyły obronie życia tych najsłabszych istot ludzkich. Wśród takich działań na pierwszym miejscu wymieniłbym świadczenie konkretnej pomocy matkom oczekującym potomstwa. Choćby z konfesjonału wiem, że żadna normalna kobieta, z wyjątkiem tych najbardziej zdemoralizowanych, niemal pozbawionych sumienia, nie decyduje się na dokonanie aborcji ot tak – zupełnie dobrowolnie i bez powodu, jedynie dla kaprysu. Za taką decyzją kryje się najczęściej jakiś ogromny lęk, uczucie osamotnienia, presja otoczenia, w szczególności męża. Za grzech aborcji częściej o wiele bardziej bywa odpowiedzialne otoczenie kobiety niż ona sama. Na drugim miejscu wśród działań służących obronie życia nienarodzonych wskazałbym akcje uświadamiające, czym jest aborcja. Dyskusje na temat przerywania ciąży, które się przetoczyły przez nasz kraj w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, sprawiły, że nie ma dziś w Polsce niemal nikogo, kto widziałby w zabijaniu dzieci nienarodzonych coś dobrego. Ciągle jednak wielu ludzi nie ma świadomości, czym w gruncie rzeczy jest aborcja. Pamiętam, że gdy byłem uczniem pierwszej klasy technikum, a było to już ponad 35 lat temu (!), pewnego dnia pani pedagog, w porozumieniu z naszą wychowawczynią, wyświetliła nam film ukazujący sam przebieg zabiegu usunięcia ciąży. Film był pozbawiony komentarza redaktorskiego, nie miał też ścieżki dźwiękowej, a i tak zrobił na nas ogromne wrażenie. Szczególnie ostatnia scena, gdy lekarz, który wykonywał aborcję metodą rozkawałkowywania małego ciałka dziecka, wyjął na koniec główkę tego dziecka oderwaną od tułowia. Kadr został wówczas zatrzymany. Patrzyliśmy wszyscy poruszeni na tę główkę umieszczoną w szczypcach chirurgicznych. Do dziś pamiętam ten widok. Wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że aborcja nie jest zwykłym zabiegiem usunięcia jakiegoś tam zlepka tkanek, jak chcą go widzieć feministki, lecz jest zabiciem człowieka, i to bezbronnego, niewinnego, w miejscu, w którym powinno czuć się bezpieczne, a które może stać się dla niego śmiertelną pułapką. Nawet film Natansona „Niemy krzyk” nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Wszyscy wtedy byliśmy pod wrażeniem tego, co zobaczyliśmy. Nie wiem, dlaczego pani pedagog i nasza wychowawczyni zafundowali nam ten seans, bo nigdy później nie dały się poznać jako zwolenniczki postawy pro-Life. Nawet nie wiem, czy były osobami wierzącymi i praktykującymi. Gdyby powtórzyły to dziś we Francji, na mocy nowego prawa mogłyby trafić do więzienia. Jest już zresztą taki kraj, w którym obrońców życia wsadza się do więzienia za to, że próbują uświadamiać kobiety zamierzające zabić swe dziecko, że dokonują złego wyboru. Takim krajem jest Kanada, a częstym bywalcem kanadyjskich więzień z powodu działalności pro-Life jest Mary Wagner, która wbrew sądowym zakazom, odwiedza kliniki aborcyjne, by nakłaniać kobiety do zmiany ich decyzji. Jestem pełen podziwu dla tej heroicznej niewiasty, bo sam nie mam w sobie tyle odwagi i determinacji, by w taki bądź podobny sposób bronić wyznawanych przeze mnie wartości. Ale co do jednego jestem pewny. Gdyby to ode mnie zależało, to do listy uczynków miłosierdzia co do ciała dodałbym jeszcze ten: „Życie dzieci nienarodzonych chronić!”. 

piątek, 17 lutego 2017

Boże i ludzkie

"Zejdź Mi z oczu, szatanie!"
Pobudziła mnie do intensywnego myślenia wczorajsza Ewangelia, a szczególnie ostre upomnienie skierowane przez Jezusa pod adresem Piotra: „Zejdź Mi z oczu, szatanie, bo myślisz o tym, co ludzkie, a nie o tym, co Boże”. Ktoś mógłby zinterpretować te słowa jako mające wydźwięk antyhumanistyczny. Co jest złego w tym, że my ludzie myślimy o tym, co ludzkie? Wydaje mi się, że problem z interpretacją słów Jezusa pojawia się wówczas, gdy to, co ludzkie, przeciwstawimy temu, co Boskie, jakby chodziło o dwie rzeczywistości istniejące obok siebie. Tak właśnie rozumieli relację Bóg – świat myśliciele Oświecenia reprezentujący nurt zwany deizmem, według których Bóg istnieje poza tym, co należy do tego świata. W konsekwencji jest też nieobecny w tym, co ludzkie. Jeśli więc przyjmie się taki dychotomiczny podział na to, co czysto ludzkie, i na to, co wyłącznie Boskie, to wówczas wynika z tego prosty wniosek: zmierzać ku temu co Boże, można tylko pod warunkiem, że porzuci się to, co ludzkie, skoro Bóg istnieje poza tym światem. W ten sposób, jak twierdził Marks, religia prowadzi do alienacji człowieka, najpierw w myśleniu, a potem w działaniu. Myśląc o Bogu istniejącym gdzieś w niebie, stajemy się bierni w sprawach odnoszących się do życia ludzkiego na ziemi. Dlatego zarówno ateiści, jak i deiści  głoszą pogląd, że aby zająć się tym, co ludzkie, należy porzucić to, co Boskie. Według nich bowiem mamy do czynienia z dychotomią, którą w języku logiki nazywa się alternatywą wykluczającą: albo-albo. Albo wybierasz to, co ludzkie, albo to, co Boskie. Albo myślisz o tym, co Boże, albo o tym, co ludzkie. Albo angażujesz się w przemianę tego świata, albo czekasz z założonymi rękami na lepsze życie w przyszłym świecie. Tertium non datum. Jednak ta alternatywa jest fałszywa. Nie ma radykalnego oddzielenia tego, co ludzkie od tego, co Boskie. Transcendencja Boga nie oznacza bynajmniej Jego nieobecności w tym świecie, przeciwnie, jak pisał św. Paweł, „w Bogu poruszamy się, żyjemy, jesteśmy”. Dotykamy tu tego przymiotu Boga, który filozofia nazywa immanencją. Jesteśmy nieustannie zanurzeni w Bogu, ale jednocześnie On przenika nas swoją obecnością. Uleganiem szatańskiej pokusie (szatan zawsze chce nas oddzielić od Boga) jest myślenie o nas, o naszym ziemskim życiu w oderwaniu do Boga, od naszego zakotwiczenia w Nim, które ma nie tylko wymiar naturalny, ale i nadprzyrodzony. Dopiero więc, gdy zwracamy się ku Boskiemu centrum naszej egzystencji, możemy podjąć prawdziwą refleksję o człowieku. Wówczas myślenie o tym, co ludzkie, będzie zarazem myśleniem o tym, co Boże, ponieważ nasze człowieczeństwo jest swego rodzaju epifanią Boga. Człowieka nie można bowiem zrozumieć bez Boga, skoro został stworzony na Jego obraz i podobieństwo. Miał rację Terencjusz, gdy mówił, że nic co ludzkie nie może być nam ludziom obce, ale my chrześcijanie musimy maksymę Terencjusza uzupełnić: nic co ludzkie nie jest nam obce, pod warunkiem jednak, że nie żyjemy tak, jakby Bóg nie istniał, ponieważ Jego istnienie jest źródłem naszej bytowości, naszej ludzkiej godności, bo wieź z Nim zapewnia nam to, że nie pobłądzimy w naszym myśleniu, że nie będzie to tylko ludzkie myślenie. Tylko perspektywa teologiczna umożliwia pełną i dogłębną aprobatę tego, co ludzkie. Inaczej mówiąc, prawdziwy humanizm może być tylko teocentryczny. Wbrew takim myślicielom jak Jean Paul Sartre czy Karol Marks, którzy uważali, że afirmacja Boga nieuchronnie prowadzi do negacji człowieka, prawdziwa jest inna implikacja: to zakwestionowanie Boga prowadzi do pomniejszenia wartości człowieczeństwa. Historia pokazała, że bezbożne, czysto laickie myślenie, tak charakterystyczne dla propagatorów świeckiego humanizmu, prowadzi w konsekwencji do powstania nieludzkich ideologii i systemów sprawowania władzy. I tak oto „ludzkie”, czyli bez-Bożne, przekształca się ostatecznie w antyludzkie.

wtorek, 14 lutego 2017

Żebrak i klaun

Søren Kierkegaard, duński filozof, prekursor egzystencjalizmu, w swoim dziele Albo-albo przytacza pewną anegdotę. Oto do pewnej wioski przyjeżdża wędrowny cyrk. Artyści rozbijają namiot tuż poza wioską i przygotowują się do występu. Nagle w obozowisku wybucha pożar. Dyrektor cyrku wysyła klauna, już uszminkowanego i ubranego w swój charakterystyczny strój, do wsi po pomoc, również dlatego, że ogień może rozprzestrzenić się po ściernikach, które pozostały po niedawnych żniwach, i dotrzeć do wioski. Klaun biegnie i prosi mieszkańców, aby pospieszyli z pomocą. Wieśniacy jednak nie wierzą mu, uważając, że jego nawoływania to sposób na przyciągnięcie jak największej liczby widzów na przedstawienie. Klaszczą więc i zaśmiewają się do łez, jednak nie ruszają się z miejsca. Na próżno klaun błaga, tłumaczy, że wcale nie udaje, że mówi im o czymś rzeczywistym i poważnym. Jego wysiłki wywołują kolejne salwy śmiechu. Ludzie uważają po prostu, że klaun świetnie gra swoją rolę. W końcu jest za późno – ogień trawi nie tylko cyrk, ale i wieś. Do tej anegdoty nawiązał we Wprowadzeniu w chrześcijaństwo kard. Josef Ratzinger, późniejszy papież Benedykt XVI. Powołując się na interpretację Harvey’a Coxa, zawartą w jego znanej książce The Secular City, utożsamia on klauna z nauczycielem teologii. Teolog – według Ratzingera – to ktoś, kto usiłuje mówić o rzeczywistości duchowej, nadprzyrodzonej, lecz współcześni nie biorą go na poważnie. A jeśli nawet go słuchają, to czynią to z dużą dawką sceptycyzmu. Myślę, że powiastkę duńskiego filozofa można interpretować znacznie szerzej, bo bardzo szeroki jest zakres osób, które mogą wystąpić w roli klauna apelującego do ludzi, by podjęli działania, które w ostatecznym rozrachunku uratują ich samych przed zagładą. Klaunem z anegdoty Kierkegaarda jest chociażby każdy, kto usiłuje przekonać ludzi żyjących na tym świecie, że sens ich ziemskiej egzystencji wykracza dalece poza horyzont doczesności i że źle czynią, gdy żyją tak, jakby Bóg nie istniał. Wielu nie traktuje go poważnie. Jego słowa są ignorowane lub bagatelizowane. Czasami nawet wywołują gwałtowny sprzeciw. Również Jezus doświadczył podobnego odrzucenia i niewiary ze strony swoich słuchaczy. Na przykład wtedy, gdy mówił im o tym, że tylko spożywanie Jego ciała i krwi jest gwarantem życia wiecznego. Niewielu Mu wówczas uwierzyło: „Twarda jest ta mowa. Któż jej może słuchać!” – rzekli w odpowiedzi na słowa Mistrza z Nazaretu. I odeszli od Niego jeden po drugim. Byli wśród nich także niektórzy Jego uczniowie! Podobne doświadczenie stało się udziałem św. Pawła, gdy przebywając w Atenach, postanowił pewnego dnia przekonać ludzi zebranych na Areopagu do tego, by stali się chrześcijanami. „Posłuchamy Cię innym razem” – powiedzieli do niego obecni na zgromadzeniu Grecy, gdy tylko usłyszeli o zmartwychwstaniu. Czyż w naszych czasach losu klauna nie podzielił w jakimś wymiarze Jan Paweł II? Czy naprawdę słuchaliśmy Go, gdy do nas przemawiał? Czy daliśmy mu posłuch jako naród? Jako Kościół? Podobne pytania można postawić w odniesieniu do osoby i posługi jednego z największych współczesnych teologów – papieża Benedykta XVI. Za przykład sprzeciwu wobec jego nauczania może posłużyć chociażby reakcja światowej opinii publicznej na wykład papieski wygłoszony w Ratyzbonie w dniu 12 września 2006 roku. Ileż w tej reakcji było lekceważenia i wrogości! Co się kryje za tego typu negacją przepowiadania współczesnych proroków? Skąd opór wobec ich słów? Sądzę, że głównym powodem jest po prostu zwykła religijna obojętność, która sprawia, że wszelki teologiczny dyskurs odbierany jest jako nieciekawy i nużący. Innym razem jest to skutek owego Weberowskiego „odczarowania świata”, które uśmierca w ludziach wrażliwość na „magiczny” wymiar rzeczywistości. Dochodzę czasami do wniosku, że moje własne doświadczenie, oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji, jest nieco podobne do tych opisanych wyżej. Zdarzają się bowiem takie chwile w moim życiu, gdy wydaje mi się, że to, co mówię lub to, co piszę, jest kierowaniem słów w próżnię. Owszem, często dzieje się tak, że otacza mnie większe lub mniejsze grono słuchaczy, choćby podczas niedzielnych Mszy świętych, które odprawiam w moim kościele parafialnym, niektórzy też zajrzeli do jednej z moich książek, jeszcze inni od czasu do czasu przeczytają to, co napiszę na blogu, ale chyba dla niewielu ma to jakieś znaczenie. Nie twierdzę, że spotykam się tylko z samą obojętnością, przeciwnie, informacje zwrotne, które niekiedy otrzymuję od moich słuchaczy, przekonują, że nie zawsze ten mój trud głoszenia słowa jest daremny, jednak często odnoszę wrażenie, że to, co staram się przekazać innym, nie wywołuje w nich zbyt dużego rezonansu. Różne są tego powody. Być może to moje „mówienie” jest za mało autentyczne, za mało osobiste. Może zbyt wyuczone, skażone duchem swoistej liturgicznej teatralności lub teologicznej poprawności? Z pewnością bywa bardzo nieporadne co do formy. Zapewne często też miałkie w treści i powierzchowne. A przede wszystkim dotknięte jedną podstawową wadą – nie jest wzmocnione świadectwem osobistego życia. W każdym razie uświadomiłem sobie jakiś czas temu, że kierkegaardowska relacja klaun – mieszkańcy wioski nie jest w odniesieniu do moich relacji prostą dychotomią: ten, kto obdarzony jest wiedzą – ci, którzy są jej pozbawieni. Oświecony i nieoświeceni! Ja sam przecież wciąż jestem w drodze, jak inni, wciąż płynący w chyboczącej się łódce Kościoła po wzburzonym oceanie niepewności. Zmagający się z wątpliwościami. Zbyt wiele sytuacji w moim życiu pokazało mi, że moje ręce są puste, gdy nie napełni je Ktoś inny. Że jestem jedynie glinianym naczyniem. Że sam mogę być co najwyżej żebrakiem, który jest posłany do innych żebraków, by powiedzieć im z przekonaniem, że znalazł Kogoś, kto rozdaje chleb za darmo, choć nie zawsze on sam z tego korzysta. Chleb prawdy. Chleb miłości. Chleb życia. Tylko tyle. Aż tyle! 

środa, 8 lutego 2017

Kurs Przedmałżeński

Wczoraj odbyło się pierwsze spotkanie w ramach wiosennego cyklu Kursu Przedmałżeńskiego. Bierze w nim udział 11 par narzeczonych. Wszyscy zamierzają wziąć ślub jeszcze w tym roku. Moje zdziwienie wzbudził fakt, że tylko jedna para jest z mojej parafii. Będę więc prowadził kurs głównie dla nie swoich parafian. Ten fakt zasadniczo nie ma dla mnie znaczenia, bo w Kościele wszyscy stanowią jedną rodzinę niezależnie od miejsca zamieszkania. Uczestnicy kursu, którzy wzięli udział we wczorajszym spotkaniu, robią dobre wrażenie. Słuchają uważnie. Czy biorą sobie do serca to, co jest im mówione, tego nie wiem, ale odniosłem wrażenie, że są dosyć otwarci, choć jeszcze nieco skrępowani, jakby niepewni tego, co ich czeka. Usiłowałem przekonać ich do tego, by duchowe przygotowanie do zawarcia sakramentu małżeństwa, nie było dla nich czymś drugorzędnym. Wiadomo, że najwięcej czasu i energii (a także pieniędzy) narzeczeni tracą na przygotowania do wesela. Tymczasem nawet najbardziej udana uroczystość weselna nie zapewni nowożeńcom małżeńskiego i rodzinnego szczęścia. Znam, niestety, niemałą liczbę osób rozwiedzionych, których wesela miały imponujący rozmach. Lecz co z tego? „Cóż z tego – mówi Jezus w Ewangelii – jeśli nawet cały świat zyskasz, a na duszy szkodę ponosisz?”. Najważniejsze jest, aby życie małżeńskie było udane. Zależy to przede wszystkim od tego, czy będzie budowane na mocnym fundamencie wartości duchowych. Dobre małżeństwa i rodziny, które znam od lat, dlatego są dobre, bo starają żyć łaską sakramentu małżeństwa. Wyraża się to w praktykowaniu wspólnej modlitwy, wspólnym uczestniczeniu w niedzielnej Eucharystii, częstej spowiedzi. Niektórzy biorą udział w spotkaniu wspólnot małżeńskich i rodzinnych. Szkoda, że moi poprzedni kursanci nie odpowiedzieli na zaproszenie do udziału w takich spotkaniach. Jestem przekonany, że dziś, gdy w naszym społeczeństwie dominuje anonimowość i indywidualizm, gdy kultura hołduje niskim gustom, gdy w mass mediach propaguje się antywartości negujące chrześcijańską cywilizację, dobre środowisko daje oparcie i umocnienie, chroniąc jednocześnie przed egoistycznym zamknięciem się w sobie. Starałem się przekonać uczestników kursu, że warto naprawdę zaprosić Jezusa do tej łodzi, na której w dniu ślubu odbiją od brzegu i wypłyną na głębię. Jego obecność jest gwarancją pokoju i szczęścia. Nie pieniądze, nie dom czy mieszkanie. On powiedział „Beze Mnie nic uczynić nie możecie”. Te słowa odnoszą się przede wszystkim do miłości, także miłości małżeńskiej, która winna być miłością bezwarunkową i bezinteresowną. Tylko Jezus do takiej miłości nas uzdalnia. Dzieje się tak w myśl zasady: „z kim się zadajesz, takim się stajesz”. W tych małżeństwach, w których małżonkowie nie zadają się z Bogiem, w których jest on właściwie nieobecny, bardzo szybko triumfuje egoizm; w konsekwencji dochodzi do niezgody, konfliktów i różnych form niewierności. Tam natomiast, gdzie Bóg jest obecny, tam dojrzewają owoce Ducha, które w Liście do Galatów wymienia św. Paweł: „miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie”. Nie wiem, rzecz jasna, czy moi słuchacze dadzą się przekonać, by wejść na drogę głębokiej przyjaźni z Jezusem. Mam jednak nadzieję, że także dzięki tym naszym spotkaniom dobre pragnienia zrodzą się w ich sercach i będą stale motywować ich do wysiłku budowania dobrych, szczęśliwych, bo prawdziwie chrześcijańskich  małżeństw i rodzin.