Miała 21
lat. Była prostą, niewykształconą dziewczyną. Norma McCorvey – bo o niej tu
mowa – znana szerzej pod pseudonimem „Jane Roe”, była wówczas w ciąży z
trzecim dzieckiem. Pierwsze wychowywała jej mama, drugie zdecydowała się oddać
do adopcji. Zastanawiała się, co powinna zrobić z trzecim. Myślała o aborcji,
lecz nie mogła jej dokonać, bo w tamtym czasie prawo obowiązujące w stanie Teksas dopuszczało
ją tylko w przypadkach gwałtu i kazirodztwa. Z „pomocą” przyszła jej niejaka Sarah
Weddington młoda i ambitna prawniczka, która w jej imieniu złożyła pozew do
Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, domagając się w nim zniesienia zakazu aborcji. Na szczęście dla dziecka, które żyło pod sercem Jane Roe, uniknęło
ono swej przedwczesnej śmierci, bo urodziło się jeszcze przed
wydaniem orzeczenia. Po urodzeniu zostało adoptowane. Kilkadziesiąt milionów dzieci,
które zostały pozbawione życia w wyniku legalnej aborcji, takiego szczęścia nie
miało, albowiem w 1973 roku Sąd Najwyższy ostatecznie uznał, że każda
kobieta ma prawo do dokonania aborcji w zasadzie na każdym etapie ciąży. Sąd dość
twórczo zinterpretował przepisy konstytucyjne. Według orzeczenia prawo do
zabicia dziecka nienarodzonego miałoby wynikać z prawa do prywatności i
wolności, gwarantowanego przez 14. poprawkę do konstytucji. Okazało się,
że konstytucyjne prawo do życia, należące do katalogu praw fundamentalnych i niezbywalnych, nie chroni życia dzieci nienarodzonych. Po tym wyroku
można je było zabijać w majestacie prawa. Jednak wczoraj po 50 latach, w dniu w którym katolicy czczą Najświętsze Serce Jezusa, Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych uchylił „śmiercionośne” orzeczenie ze sprawy Roe vs. Wade z 1973 r. i zlikwidował
rzekomo konstytucyjne federalne prawo do aborcji. Ta decyzja otwiera w
konsekwencji możliwość zakazywania aborcji na poziomie poszczególnych stanów, co już ma zresztą miejsce. Obrońcy życia
przyjęli tę decyzję z radością, zaś zwolennicy zabijania nienarodzonych wpadli
w furię. Już pojawiły się głosy wzywające do obywatelskiego nieposłuszeństwa, a
także zapowiedzi licznych organizacji proponujących kobietom różne formy obejścia
tego federalnego zakazu. Oznacza to, że walka o prawo do życia dla każdej
istoty ludzkiej, w tym dla dzieci nienarodzonych, jeszcze się nie skończyła,
lecz nabrała od wczoraj nowej dynamiki. Siły zła, dla których bezbronne poczęte
dziecko jest wrogiem i agresorem, z pewnością nie dadzą za wygraną. Smuci mnie
to, że cichymi poplecznikami tych sił, są niekiedy również ludzie uznający się za wierzących,
o czym można było się przekonać podczas proaborcyjnych marszów, które miały miejsce
w wielu miejscach w Polsce po decyzji podjętej niemal dwa lata temu przez nasz
Trybunał Konstytucyjny. Niektórzy wówczas zamiast znaku Krzyża upodobali sobie
znak pioruna. Bardzo to mnie dziwiło i smuciło, choć wiem, że w większości
wypadków to poparcie, którego wtedy de facto udzielili agresywnie antyklerykalnemu lobby proaborcyjnemu,
było obwarowane licznymi zastrzeżeniami. Chrześcijanin winien jednak pamiętać,
że są takie sytuacje, kiedy nie ma miejsca na żaden kompromis: „Niech wasza
mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5,
37). Nie można usprawiedliwiać czegoś, co jest obiektywnym złem, choć jednocześnie nie wolno potępiać tych, którzy to zło czynią. Jednak także w trosce o ich zbawienie należy to zło nazywać po imieniu, a nie je umniejszać. Bagatalizując zło, być może odbiera się komuś szansę na jego nawrócenie. „O, nie skończona dziejów jeszcze praca. Nie przepalony jeszcze glob
sumieniem!...” (Cyprian Norwid, Czasy). Wczorajsza decyzja Sądu Najwyższego USA
przynosi jednak nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone i że cywilizacja śmierci
nie odniesie zwycięstwa nad cywilizacją życia. To zależy również od nas. Warto pamiętać
o słowach, których autorem jest ojciec nowożytnego konserwatyzmu, irlandzki
filozof Edmund Burke: „Jedynym koniecznym warunkiem triumfu zła jest to, żeby
dobrzy ludzie nie robili nic”.