W parafii Corpus Christi Church, w której
aktualnie przebywam w roli rezydenta, dokonało się nawrócenie na katolicyzm
Thomasa Mertona, jednego z największych współczesnych pisarzy katolickich. W
tutejszym kościele został on też ochrzczony. On sam opisuje ten ważny okres swego
życia w swojej biografii „Siedmiopiętrowa góra”. Nic więc w tym dziwnego, że w
Corpus Christi Church kultywuje się pamięć o Mertonie – o jego życiu i
twórczości. Zajmuje się tym International Thomas Merton Society. Stowarzyszenie
to w ciągu roku organizuje serię kwartalnych spotkań poświęconych Mertonowi.
Właśnie dziś odbyło się jedno z takich spotkań. Jego tematem był stosunek
Mertona do buddyzmu. Ponieważ proboszcz zaprosił mnie osobiście do udziału w
tym spotkaniu, uznałem, że nie wypada mi odmówić. Uznałem również, że będzie to
świetna okazja to doskonalenia umiejętności słuchania i rozumienia wypowiedzi w
języku angielskim. Nie dotrwałem jednak do końca. Moje odczucia są po tym
spotkaniu mieszane, przeważają jednak uczucia niepokoju i smutku. Przede
wszystkim nie rozumiem, dlaczego jako prelegenci wystąpili wyłącznie mówcy nie
reprezentujący katolickiego punktu widzenia, zwłaszcza że spotkanie odbywało
się w, bądź co bądź, katolickim kościele. Tymi mówcami byli: prof. Judith
Simmer-Brown z Naropa Uniwersity w Boulder w Colorado i prof. Paul Knitter z
protestanckiej uczelni Union Theological Seminary w Nowym Jorku.
Pani Judith Simmer-Brown od wielu już lat jest
praktykującą buddystką i w swoim referacie interpretowała pisma Mertona, dosyć
zresztą dowolnie dobierając cytaty z jego pism, w duchu własnej, wyraźnie
relatywistycznej koncepcji dialogu religijnego. Według niej dialog
międzyreligijny powinien mieć charakter „kontemplatywny”, tzn. nie powinien być
„konceptualny”, „werbalny”, „doktrynalny”, lecz powinien odbywać się na
poziomie serca, bo tylko tam, „w głębi naszego jestestwa”, możemy znaleźć
dobro, które stanowi jedyną płaszczyznę porozumienia. A gdzie odniesienie do
prawdy? – chciałoby się zapytać. Otóż pani profesor, jak zdołałem wyczytać z
kilku jej artykułów, uważa, że wszystkie religie są zasadniczo na takim samym poziomie,
posiadają tę samą wartość, co w praktyce oznacza, że na przykład Jezus i Budda
byli równorzędnymi, choć zupełnie różnymi, manifestacjami boskości i dlatego
ich wyznawcy mogą się wzajemnie ubogacać, bo mają sobie równie wiele
do zaofiarowania. Pewną ciekawostką w wystąpieniu pani profesor był fakt, że kilka razy przerywała ona swoją
wypowiedź, zapraszając słuchaczy do krótkiej medytacji, którą zresztą sama prowadziła.
Jej prelekcja została nagrodzona brawami. Brawa bił również ksiądz Rafferty.
Tylko ja nie klaskałem. Trzymając się kryteriów fundamentalizmu religijnego,
które pani prof. przedstawiła w swoim referacie, moja chłodna reakcja powinna
być zakwalifikowana w tym wypadku jako oczywisty przejaw niszczącego dialog dogmatyzmu i
fundamentalizmu.
Po pani prof. wystąpił ze swoim referatem prof.
Paul Knitter, były katolicki ksiądz. W roku 1984 na łamach New York Times, wraz
z 96 innymi katolickimi teologami, opublikował całostronicowe ogłoszenie pt. A Catholic Statement on Pluralism and
Abortion, domagając się w nim liberalizacji nauczania Kościoła na temat
aborcji. Prof. Knitter, który na łamach swego bloga i przy wielu innych
okazjach często krytykuje Jana Pawła II i Benedykta XVI, jest najważniejszym w USA,
obok prof. Johna Hicka, przedstawicielem religijnego relatywizmu, głoszącego
równość religii. Najlepiej świadczy o tym jego najnowsza książka
zatytułowana Bez Buddy nie mógłbym być
chrześcijaninem. W tym tytule nacisk należy położyć na słowa „nie mógłbym
być”. Na dodatek prof. Knitter łączy swoją relatywistyczną koncepcję religii z
teologią wyzwolenia, a więc w gruncie rzeczy z myślą marksistowską, twierdząc w
swoich publikacjach, że tzw. „ortopraksja” ma pierwszeństwo przed ”ortodoksją”,
czyli że nie liczy się poznanie, lecz działanie. Jego zdaniem powinniśmy nie tyle
poznawać świat, ile raczej zmieniać go na lepsze (Jest to wyraźne nawiązanie do
słynnego stwierdzenia Karola Marksa: „Filozofowie rozmaicie tylko
interpretowali świat; idzie jednak o to, aby go zmienić”). Niestety, prof.
Knitter nie odpowiada jednak na pytanie, w jaki sposób to robić, jeśli nie wie
się wpierw, czym jest samo dobro albo co to znaczy „być lepszym”, wszak odróżnienie
między tym, co lepsze, a tym co gorsze, wymaga obiektywnego kryterium. W jednym
ze swoich wpisów na blogu prof. Knitter napisał: „Absolut nie może być poznany,
może być jedynie urzeczywistniany”. Nietrudno zauważyć w tym stwierdzeniu typowe dla
współczesnej myśli nowożytnej antymetafizyczne nastawienie połączone z kantowskim
rozumieniem poznania, wedle którego intelekt ludzki z racji swoich strukturalnych ograniczeń nigdy nie będzie w stanie dotrzeć do istoty rzeczy. Nic więc w tym dziwnego, że i on w swoim wystąpieniu
zinterpretował Mertona jako zwolennika takiego dialogu międzyreligijnego,
zwłaszcza dialogu z buddyzmem, w którym Budda i Jezus jawią się jako
równorzędne niemal upostaciowania tego, co boskie. I jego wystąpienie również
zostało nagrodzone brawami.
A mi smutno robiło się na duszy w miarę trwania
spotkania. Przede wszystkim z tego powodu, że rozumienie mertonowskiej
koncepcji dialogu religijnego zostało tutaj przedstawione, moim zdaniem,
niezgodnie z jego własną koncepcją. Jak wyjaśniał swego czasu ks. dr hab. Adam
Świerzyński, w audycji radiowej poświęconej Mertonowi, którą prowadziłem w
Radiu Warszawa, Merton nie zmierzał bynajmniej w stronę jakiegoś synkretyzmu
religijnego, przeciwnie: pragnął pozostać wiernym swojej katolickiej tradycji i
monastycznemu powołaniu, szukając zarazem tego, co na pewnym podstawowym poziomie
jest wspólne różnym religiom i może być przez to okazją do dialogu. Faktycznie, Merton
nigdy publicznie nie wygłaszał poglądów jawnie sprzecznych z doktryną katolicką
bądź z oficjalnym nauczaniem Kościoła. Poza tym dla niego samego Jezus Chrystus nie
był jedynie jednym z wielu objawień bóstwa. Merton na pewno nie był relatywistą. Nie rozumiem więc, dlaczego katolicka organizacja, zajmująca się kultywowaniem życia
i myśli Mertona, robi to przy pomocy uczonych, którzy jego przesłanie
zniekształcają.
Na szczęście w trakcie wystąpień siedziałem w
ławce na wprost tabernakulum. W pewnym momencie pomyślałem sobie, że choć
jestem słaby, grzeszny, czasami przerażająco mało gorliwy, to jednak nie
odnajduję w sobie pokusy i nie mam takiego zamiaru, by dzielić moją miłość do
Jezusa np. z Buddą. Pan Jezus, i tylko On, nadaje sens memu życiu i powołaniu.
Zastanawiałem się też, jaki jest sens mojej obecności w tej parafii, gdzie proboszcz, któremu broń Boże nie zarzucam złej woli, nie ma nic przeciwko temu, by z ambony głoszone były poglądy
niezgodne z nauczaniem Kościoła. W świetle teologii wydarzeń moja obecność nie
jest z pewnością przypadkowa. Zrozumiałem dzisiaj, że przez czas mojego tutaj
pobytu mam po prostu głosić Ewangelię, mam dawać świadectwo prawdzie. Zacznę więc już od jutra, bo
właśnie jutro będzie moja pierwsza niedziela, gdy będę mógł głosić homilię do ludzi zgromadzonych
na Eucharystii.