Ponieważ dopadło mnie
przeziębienie (a jednak, nawet w Nowym Jorku ludzie chorują!), nie mam siły,
żeby zająć się jakąś aktywnością wymagającą większego zaangażowania intelektualnego.
Postanowiłem więc przejrzeć leżące na stole w pokoju obok kuchni egzemplarze
New York Times. Jest to zdaje się główna opiniotwórcza gazeta „Wielkiego Jabłka”
(The Big Apple), jak określa się tutaj miasto Nowy Jork. Przeglądając
dzisiejsze i wczorajsze wydania tego pisma, szukałem jakiejś wzmianki o naszym
kraju. Liczyłem, że natrafię na jakąś, choćby skromną, informację o nim, tym bardziej,
że w sobotę przeszedł ulicami Warszawy potężny marsz, który był największą bodaj
manifestacją polityczną i obywatelską w pokomunistycznej Polsce. Wbrew temu, co
pisał prof. Sadurski czy mówił Wałęsa (niestety, wypowiedzi naszego laureata
nagrody Nobla są coraz bardziej dla niego kompromitujące), manifestacja ta nie
miała charakteru antydemokratycznego, lecz przeciwnie: była świętem demokracji
i ci, którym zależy na aktywności Polaków, powinni się raczej cieszyć, że
ludzie potrafią się organizować i pokojowo wyrażać swoje poglądy, nawet jeśli z
tymi poglądami się nie zgadzają. W New York Times, owszem były wzmianki o
marszu niezadowolonych w Madrycie, który był zresztą dużo mniejszy niż ten warszawski,
o sytuacji na Ukrainie, o problemach osobistych kogoś z rządu koreańskiego, były
też obszerne informacje o wyborach w Gruzji, a o Polsce ani słowa. Co więcej,
takiej wzmianki nie widziałem też w poprzednich wydaniach od początku swego
pobytu tutaj, chociaż w tym czasie był z wizytą w Nowym Jorku nasz obecny prezydent.
Dosłownie jakby nadal w świadomości Amerykanów na mapie Europy w miejscu, gdzie
leży nasz kraj, była jakaś biała plama. Ta nieobecność spraw polskich,
zwłaszcza w pozytywnym kontekście (bo w negatywnym pojawiała się już niejeden
raz), na łamach tego poczytnego pisma dowodzi, że nasz kraj nie zajmuje istotnego
miejsca w amerykańskiej polityce zagranicznej. Jest to z pewnością wina także
naszych polityków, którzy boją się przemawiać donośnym głosem i twardo czasami
bronić naszych interesów narodowych. Może jest to po części również wina naszej
amerykańskiej Polonii, która jest bardzo patriotycznie nastawiona i to raczej prawicowo,
lecz jest mimo wszystko dosyć słabo zorganizowana, w przeciwieństwie na
przykład do emigracji irlandzkiej, która nie jest przecież dużo liczniejsza od
naszej. Wystarczy porównać paradę Pułaskiego i paradę św. Patryka, które raz do
roku przechodzą ulicami Manhattanu, by przekonać się, która z tych grup
narodowościowych jest lepiej zorganizowana. W świadomości przeciętnych
Amerykanów Polska kojarzy się z dwoma nazwiskami Karol Wojtyła i Lech Wałęsa
oraz z zagładą Żydów. Poza tym niewiele o niej wiedzą. Niektórzy nie byliby w
stanie znaleźć jej na mapie. Mój proboszcz, ksiądz Rafferty, to człowiek
światowy, który bywał w wielu krajach, choćby takich jak Australia czy Japonia.
Ale zna również dobrze Europę, bo wiele lat był duszpasterzem anglojęzycznych
katolików w Holandii. Miał wtedy okazję odwiedzić wiele innych krajów europejskich.
Był więc we Włoszech, w Niemczech, Irlandii, Hiszpanii, Francji, w krajach skandynawskich
i w Czechach. Ale do Polski nie pojechał, choć z Pragi do Krakowa przecież
niedaleko. Nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie odwiedził
naszego kraju. Po prostu nie zrodziło się w nim takie pragnienie. Szkoda. Uważam,
że niezależnie od przejawów kosmopolitycznego serwilizmu, które można zauważyć
w postawie naszych elit, my naprawdę możemy być dumni z tego, ze jesteśmy Polakami.
Bliższe zapoznanie się z naszą kulturą i historią daje zupełną inną perspektywę.
I są na to konkretne dowody. Takim dowodem jest na przykład mój nauczyciel angielskiego.
Ożenił się jakiś czas temu z Polką, dzięki czemu miał okazję poznać bliżej nasz
kraj. James jest zafascynowany naszą historią, którą nota bene uważa za bardzo
dramatyczną, jeśli nie tragiczną. Już kilka razy opowiadał mi o swoich pobytach
w Polsce i o tym, co ciekawego przeżył i zobaczył. Ale zdaje się, że James
należy jednak do tych nielicznych wyjątków. Gdyby nie żona, pewnie też niewiele by
o naszym kraju wiedział, zwłaszcza że w tutejszych środkach masowego przekazu
tematy polskie, o czym mogłem się dzisiaj przekonać osobiście, pojawiają się bardzo sporadycznie, a jeśli nawet już, to jakby trochę przy okazji.