Czeka mnie dzisiaj dość pracowity
dzień. Najpierw odprawiam Mszę w mojej amerykańskiej parafii. Później o godzinie
trzeciej po południu odprawiam kolejną Mszę, tym razem dla Polaków w kościele św.
Szczepana. Po Mszy mam mieć wykład dla członków Katolickiego Klubu Dyskusyjnego
im. Błogosławionego Jana Pawła II, który działa w Nowym Jorku od wielu lat.
Poznałem parę tygodni temu jego obecnego prezesa, który zaprosił mnie do
wygłoszenia konferencji dla Polaków. Miałyby być też dostępne w sprzedaży moje
książki, ale z uwagi na powszechne perturbacje „pohuraganowe” na razie nie
dotarły ( i zdaje się, że szybko nie dotrą). Trudno. Innym razem. W tej chwili
martwię się o to, czy dotrę na czas, ponieważ Mszę w Corpus Christi Church
kończę o 14.00, będę więc miął tylko godzinę na dotarcie do kościoła św. Szczepana,
który mieści przy 28st. Niestety, jest to już dolny Manhattan, który ciągle
boryka się z problemami po przejściu huraganu Sandy. Nadal nie działa tu metro.
Będę mógł dojechać tylko do Times Square, a stamtąd już tylko na piechotę. Mam
nadzieję, że nie będę musiał przebijać się przez tłumy przechodniów. Ponieważ
metro, którym codziennie przemieszcza się około 5 i pół milionów ludzi, nie działa, więc o kilka
milionów ludzi więcej porusza się w tych dniach „na powierzchni” a nie w
podziemiach miasta. Zapełniły się przystanki autobusowe, trudno jest złapać
wolną taksówkę. Od kościoła jest niedaleko do miejsc najbardziej dotkniętych przez
kataklizm. Mieszkańcy tych obszarów, jak i mieszkańcy południowych części
Brooklynu czy Staten Island, ciągle nie mają elektryczności, gazu, czasami też
wody. To dość niezwykłe widzieć Amerykanów stojących w długich kolejkach po
jedzenie, wodę, czy gaz. Wielkie problemy mają również kierowcy. Przed stacjami
z paliwem kolejki pojazdów ciągną się nawet na kilkaset metrów. Pojawiły się
już pierwsze przejawy społecznego niezadowolenia i zniecierpliwienia. Nie wiem,
czy jest ono uzasadnione, bo zdaje się, że władze, robią, co mogą, jednak
ludzie są coraz bardziej zmęczeni i poirytowani. Dzisiaj oglądałem zdjęcia zrobione
w miejscach, gdzie huragan spowodował największe zniszczenia. Trudno nie współczuć
ludziom, na przykład tym mieszkającym w Breezy Point
na Queensie, których domy, w liczbie 100, doszczętnie spłonęły. Widziałem też
filmy z rosyjskiej dzielnicy w Brighton
Beach na Brooklynie, jak załamani mieszkańcy próbują uporządkowywać swoje
sąsiedztwa. Ja sam siły huraganu nie odczułem, ale widzę, że jego skutki w tych
dzielnicach, gdzie ta siła była bardzo mocno odczuwalna, są niekiedy naprawdę szokujące.
Myślę jednak, że poza współczuciem potrzebny jest też jakiś namysł duchowy nad
tym, co się stało. Bóg przemawia przez wydarzenia. Przy okazji takich wydarzeń jak
przejście huraganu Sandy, w wyniku czego śmierć poniosło w samych tylko USA
około 80 osób, przypomina mi się Ewangelia, w której uczniowie donoszą Jezusowi
o tragicznej śmierci ludzi, którzy zginęli, gdy zawaliła się na nich wieża.
Jezus powiedział im wówczas: „Myślicie, że oni byli większymi grzesznikami niż
wy? Przeciwnie, powiadam wam, jeśli się nie nawrócicie, podobnie zginiecie”.
Śledzimy tego typu sensacyjne wydarzenia, czasami jesteśmy naprawdę poruszeni
skalą zniszczeń i przykładami ludzkich tragedii. Zapominamy jednak, że Bóg w
ten sposób przemawia również do nas, a w każdym razie chce, by takie wydarzenia
do nas przemawiały, by budziły nieco głębszą refleksję. Nie wszystko zależy od
nas. Szkoda, że tak boleśnie musimy się niekiedy o tym po raz kolejny
przekonywać.