czwartek, 3 stycznia 2013

Goodbye New York!

Widok na Manhattan od  strony East River
Po 4 miesiącach kończy się mój pobyt w Nowym Jorku. Przenoszę się dzisiaj do miasteczka Fort Collins w stanie Colorado. Przez najbliższe pół roku, jeśli oczywiście otrzymam zgodę tutejszych władz emigracyjnych na dalszy pobyt na teranie USA (moje dotychczasowe pozwolenie traci ważność 8 marca), będę rezydentem w parafii Błogosławionego Jana XXIII. Jest to w zasadzie parafia uniwersytecka, której duszpasterze sprawują opiekę nad studentami Colorado State University, co, rzecz jasna, nie jest dla mnie bez znaczenia. Zostałem oficjalnie zaproszony przez proboszcza parafii ks. Rocco Porter, ale możliwość pobytu w niej zawdzięczam głównie ks. Tadeuszowi Kopczyńskiemu, dobrze mi skądinąd znanemu, który od kilku lat pracuje tam w roli wikariusza. Nowy Jork zostawiam z dobrymi wspomnieniami. Było to dla mnie ważne, budujące, choć czasami niezbyt łatwe doświadczenie. Przede wszystkim całkiem dobrze poznałem samo miasto, a zwłaszcza Manhattan, choć nie udało mi się zwiedzić wszystkich najważniejszych miejsc (nie byłem niestety w żadnym muzeum ani na Wyspie Wolności, gdzie znajduje się słynna Statua Wolności, nie byłem też na moście brooklyńskim), gdyż program zwiedzania został rozpisany na rok, a nie na 4 miesiące. Myślę jednak, że będę miał jeszcze okazję, by te zaległości nadrobić. Sądzę, że udało mi się zaznajomić z atmosferą miasta, poznać jego społeczną i kulturową specyfikę. Przeżyłem tu również ostatni etap kampanii prezydenckiej a także huragan Sandy. Cieszę się również, że mogłem w tym czasie chociaż trochę poznać sposób funkcjonowania amerykańskiej parafii. Kilka rzeczy mi się spodobało, inne natomiast oceniłem krytycznie. Myślę jednak, że było to kolejne bardzo cenne doświadczenie, które z pewnością ubogaciło moje rozumienie rzeczywistości Kościoła, także w wymiarze jego różnych instytucjonalnych niedomagań. Szczególnie wartościowym owocem pobytu w Nowym Jorku jest poznanie kilku sympatycznych osób: Marka i Marty, Jamesa oraz w ostatnim czasie Eli, Grażynki i Ani, które biorą udział w spotkaniach grupy Ruchu Rodzin Nazaretańskich w polskiej parafii na Greenpoincie. Bardzo mile wspominam świąteczny obiad w ich gronie. Jestem wdzięczny zwłaszcza Eli za okazaną mi życzliwość i wsparcie. Równie mile wspominam spotkanie z Polonią, dla której wygłosiłem konferencję w ramach cyklicznych spotkań Katolickiego Klubu Dyskusyjnego.

Moja siostra Kasia
Do największych pozytywów mojego pobytu w mieście Nowy Jork zaliczam ożywienie mojej relacji z siostrą Kasią. Wcześniej, zwłaszcza od czasu, gdy wyemigrowała do USA, raczej rzadko się ze sobą kontaktowaliśmy. Pobyt w Nowym Jorku dokonał pod względem dużego przewrotu. Od początku Kasia troskliwie się mną zajęła i poświęciła mi sporo swego czasu. Jeśli się nie spotykaliśmy na mieście, to często rozmawialiśmy przez skype’e. Co prawda Kasia w czasie tych pogawędek głównie usiłowała, bez większego sukcesu, zarazić mnie swoją pasją do koni wyścigowych (nie poniosła jednak w tym względzie całkowitej klęski, bo przeczytałem parę artykułów o koniach, które mi przesłała, obejrzałem parę filmów na ten temat, a nawet postanowiłem, że na wiosnę pojadę z nią na któryś z wyścigów), ale mieliśmy też okazję do wymiany poglądów na inne tematy, na przykład te związane z historią. Kasia była w stosunku do mnie bardzo hojna. Z tego powodu odczuwam nawet małe wyrzuty sumienia, bo nie należy ona do osób, które dużo zarabiają. A mimo to tylko w ostatnich dniach zafundowała mi bilet na przedstawienie w Radio City, a wczoraj zaprosiła mnie do Hotelu Marriott przy Times Square do obrotowej restauracji na 48 piętrze, skąd można oglądać wieżowce Manhattanu i okolice. Kasia była w ciągu tego okresu naprawdę bratnią, a raczej siostrzaną duszą. Jestem jej za to bardzo wdzięczny, choć być może za mało jej to okazywałem. Ale z pewnością przeczyta ten wpis i się o tym dowie. Mam nadzieję, że nadal będziemy utrzymywać bliskie kontakty. Zresztą, myślę, że zanim wrócę do kraju, jeszcze się spotkamy na ziemi amerykańskiej, a później w Polsce. 

Nie mogę oczywiście nie napisać paru zdań o powodach mojej przeprowadzki. Jest ich kilka. Przede wszystkim nie jestem zadowolony z tempa realizacji mojego głównego celu, jakim jest nauczenie się języka angielskiego tak, bym mógł bez trudu porozumiewać się z ludźmi i korzystać z literatury, przede wszystkim naukowej. Na pewno moja znajomość języka angielskiego jest po tym czteromiesięcznym okresie znacznie bardziej zaawansowana niż na początku mojego pobytu w USA. Dużo zawdzięczam moim spotkaniom z Jamesem. Pomogły mi też odprawiane po angielsku msze święte i mówienie kazań w tym języku. Jednak, mimo że zamieszkałem na terenie parafii amerykańskiej, nie miałem zbyt wiele kontaktów z native speakerami. Księdza Kevina spotykałem najwyżej raz w tygodniu. Z księdzem Rafferty również widziałem się rzadko. Nie miałem kontaktu z parafianami, bo sama parafia jest raczej parafią dość anonimową i słabo zintegrowaną. Nieco bardziej osobisty kontakt miałem z tymi, którzy są zatrudnieni na plebanii: z Anną, która sprząta i pierze (była dla mnie bardzo życzliwa) z Antonio, który jest tutejszym kościelnym, i z Patricią pracującą w biurze parafialnym. Problem w tym, że wszyscy oni nie są Amerykanami (pochodzą z Puerto Rico i Dominikany) i stosunkowo słabo mówią po angielsku. Nie ukrywam, że z upływem czasu czułem się tu coraz bardziej samotny. Angielskiego uczyłem się głównie z książek i Internetu. Taką „bierną” metodą można uczyć się języka obcego także u siebie w kraju. Uznałem więc, że skoro dane mi jest przebywać na terenie USA, to muszę poszukać takiego miejsca, gdzie będę miał więcej okazji do spotkań z ludźmi i do rozmów w języku angielskim. Dodatkowo coraz bardziej zaczęły przeszkadzać mi antykonserwatywne poglądy księży, między innymi ich wyraźne poparcie dla polityki prezydenta Obamy i dla linii programowej New York Timesa, bodaj najbardziej liberalnego pisma opiniotwórczego w USA. W ostatnim czasie zdarzyło się też kilka incydentów, które, choć nie miały zbyt wielkiej wagi, utwierdziły mnie jednak w przekonaniu, że decyzja o zmianie miejsca pobytu jest słuszna. Oczywiście jestem wdzięczny księdzu Rafferty’emu za możliwość bycia na jego parafii przez ostatnie 4 miesiące. Obaj księża są zresztą bardzo kulturalni, mili i grzeczni, a w tym co robią są na swój sposób bardzo gorliwi. Mimo zasadniczych różnic w poglądach na wiele kwestii moralnych i kościelnych będę ich generalnie dobrze wspominał. Przede mną pobyt w nowym miejscu, oddalonym 4 tysiące kilometrów od Nowego Jorku. No cóż, nie pierwszy to raz, gdy zmieniam miejsce swojego pobytu. W średniowieczu bardzo mocno podkreślano, że egzystencja człowieka na ziemi jest egzystencją wędrowca, jest jakby nieustannym byciem „w drodze” – in statu viae. Zaczynam dość mocno tego doświadczać. Niedługo zapewne złożę meldunek z nowego miejsca, a tymczasem proszę Was, drodzy czytelnicy, przyjaciele i znajomi, o modlitwę, bo mimo wszystko czuję lekki stres, jak zawsze gdy przede mną nowe doświadczenie i nowe wyzwania.