|
Widok na Manhattan od strony East River |
Po 4 miesiącach kończy się mój pobyt w Nowym Jorku.
Przenoszę się dzisiaj do miasteczka Fort Collins w stanie Colorado. Przez
najbliższe pół roku, jeśli oczywiście otrzymam zgodę tutejszych władz emigracyjnych na
dalszy pobyt na teranie USA (moje dotychczasowe pozwolenie traci ważność 8
marca), będę rezydentem w parafii Błogosławionego Jana XXIII. Jest to w
zasadzie parafia uniwersytecka, której duszpasterze sprawują opiekę nad
studentami Colorado State University, co, rzecz jasna, nie jest dla mnie bez
znaczenia. Zostałem oficjalnie zaproszony przez proboszcza parafii ks. Rocco
Porter, ale możliwość pobytu w niej zawdzięczam głównie ks. Tadeuszowi
Kopczyńskiemu, dobrze mi skądinąd znanemu, który od kilku lat pracuje tam w roli wikariusza. Nowy Jork zostawiam z dobrymi wspomnieniami. Było to dla
mnie ważne, budujące, choć czasami niezbyt łatwe doświadczenie. Przede
wszystkim całkiem dobrze poznałem samo miasto, a zwłaszcza Manhattan, choć nie
udało mi się zwiedzić wszystkich najważniejszych miejsc (nie byłem niestety w
żadnym muzeum ani na Wyspie Wolności, gdzie znajduje się słynna Statua
Wolności, nie byłem też na moście brooklyńskim), gdyż program zwiedzania został
rozpisany na rok, a nie na 4 miesiące. Myślę jednak, że będę miał jeszcze
okazję, by te zaległości nadrobić. Sądzę, że udało mi się zaznajomić z
atmosferą miasta, poznać jego społeczną i kulturową specyfikę. Przeżyłem tu również
ostatni etap kampanii prezydenckiej a także huragan Sandy. Cieszę się również, że mogłem
w tym czasie chociaż trochę poznać sposób funkcjonowania amerykańskiej parafii. Kilka rzeczy
mi się spodobało, inne natomiast oceniłem krytycznie. Myślę jednak, że było to
kolejne bardzo cenne doświadczenie, które z pewnością ubogaciło moje rozumienie
rzeczywistości Kościoła, także w wymiarze jego różnych instytucjonalnych
niedomagań. Szczególnie wartościowym owocem pobytu w Nowym Jorku jest poznanie kilku
sympatycznych osób: Marka i Marty, Jamesa oraz w ostatnim czasie Eli, Grażynki
i Ani, które biorą udział w spotkaniach grupy Ruchu Rodzin Nazaretańskich w
polskiej parafii na Greenpoincie. Bardzo mile wspominam świąteczny obiad w ich
gronie. Jestem wdzięczny zwłaszcza Eli za okazaną mi życzliwość i wsparcie. Równie
mile wspominam spotkanie z Polonią, dla której wygłosiłem konferencję w ramach
cyklicznych spotkań Katolickiego Klubu Dyskusyjnego.
|
Moja siostra Kasia |
Do największych pozytywów
mojego pobytu w mieście Nowy Jork zaliczam ożywienie mojej relacji z siostrą
Kasią. Wcześniej, zwłaszcza od czasu, gdy wyemigrowała do USA, raczej rzadko się
ze sobą kontaktowaliśmy. Pobyt w Nowym Jorku dokonał pod względem dużego
przewrotu. Od początku Kasia troskliwie się mną zajęła i poświęciła mi sporo
swego czasu. Jeśli się nie spotykaliśmy na mieście, to często rozmawialiśmy
przez skype’e. Co prawda Kasia w czasie tych pogawędek głównie usiłowała, bez większego sukcesu, zarazić
mnie swoją pasją do koni wyścigowych (nie poniosła jednak w tym względzie
całkowitej klęski, bo przeczytałem parę artykułów o koniach, które mi
przesłała, obejrzałem parę filmów na ten temat, a nawet postanowiłem, że na
wiosnę pojadę z nią na któryś z wyścigów), ale mieliśmy też okazję do wymiany
poglądów na inne tematy, na przykład te związane z historią. Kasia była w
stosunku do mnie bardzo hojna. Z tego powodu odczuwam nawet małe wyrzuty
sumienia, bo nie należy ona do osób, które dużo zarabiają. A mimo to tylko w
ostatnich dniach zafundowała mi bilet na przedstawienie w Radio City, a wczoraj
zaprosiła mnie do Hotelu Marriott przy Times Square do obrotowej restauracji na
48 piętrze, skąd można oglądać wieżowce Manhattanu i okolice. Kasia była w
ciągu tego okresu naprawdę bratnią, a raczej siostrzaną duszą. Jestem jej za to
bardzo wdzięczny, choć być może za mało jej to okazywałem. Ale z pewnością
przeczyta ten wpis i się o tym dowie. Mam nadzieję, że nadal będziemy utrzymywać
bliskie kontakty. Zresztą, myślę, że zanim wrócę do kraju, jeszcze się spotkamy
na ziemi amerykańskiej, a później w Polsce.
Nie mogę oczywiście nie napisać paru zdań o powodach mojej
przeprowadzki. Jest ich kilka. Przede wszystkim nie jestem zadowolony z tempa
realizacji mojego głównego celu, jakim jest nauczenie się języka angielskiego
tak, bym mógł bez trudu porozumiewać się z ludźmi i korzystać z literatury, przede
wszystkim naukowej. Na pewno moja znajomość języka angielskiego jest po tym czteromiesięcznym
okresie znacznie bardziej zaawansowana niż na początku mojego pobytu w USA. Dużo
zawdzięczam moim spotkaniom z Jamesem. Pomogły mi też odprawiane po angielsku
msze święte i mówienie kazań w tym języku. Jednak, mimo że zamieszkałem na
terenie parafii amerykańskiej, nie miałem zbyt wiele kontaktów z native
speakerami. Księdza Kevina spotykałem najwyżej raz w tygodniu. Z księdzem
Rafferty również widziałem się rzadko. Nie miałem kontaktu z parafianami, bo
sama parafia jest raczej parafią dość anonimową i słabo zintegrowaną. Nieco
bardziej osobisty kontakt miałem z tymi, którzy są zatrudnieni na plebanii: z
Anną, która sprząta i pierze (była dla mnie bardzo życzliwa) z Antonio, który
jest tutejszym kościelnym, i z Patricią pracującą w biurze parafialnym. Problem
w tym, że wszyscy oni nie są Amerykanami (pochodzą z Puerto Rico i Dominikany) i
stosunkowo słabo mówią po angielsku. Nie ukrywam, że z upływem czasu czułem się
tu coraz bardziej samotny. Angielskiego uczyłem się głównie z książek i
Internetu. Taką „bierną” metodą można uczyć się języka obcego także u siebie w
kraju. Uznałem więc, że skoro dane mi jest przebywać na terenie USA, to muszę
poszukać takiego miejsca, gdzie będę miał więcej okazji do spotkań z ludźmi i
do rozmów w języku angielskim. Dodatkowo coraz bardziej zaczęły przeszkadzać mi
antykonserwatywne poglądy księży, między innymi ich wyraźne poparcie dla
polityki prezydenta Obamy i dla linii programowej New York Timesa, bodaj najbardziej
liberalnego pisma opiniotwórczego w USA. W ostatnim czasie zdarzyło się też
kilka incydentów, które, choć nie miały zbyt wielkiej wagi, utwierdziły mnie
jednak w przekonaniu, że decyzja o zmianie miejsca pobytu jest słuszna.
Oczywiście jestem wdzięczny księdzu Rafferty’emu za możliwość bycia na jego parafii
przez ostatnie 4 miesiące. Obaj księża są zresztą bardzo kulturalni, mili i
grzeczni, a w tym co robią są na swój sposób bardzo gorliwi. Mimo zasadniczych
różnic w poglądach na wiele kwestii moralnych i kościelnych będę ich generalnie
dobrze wspominał. Przede mną pobyt w nowym miejscu, oddalonym 4 tysiące kilometrów
od Nowego Jorku. No cóż, nie pierwszy to raz, gdy zmieniam miejsce swojego
pobytu. W średniowieczu bardzo mocno podkreślano, że egzystencja człowieka na
ziemi jest egzystencją wędrowca, jest jakby nieustannym byciem „w drodze” – in statu
viae. Zaczynam dość mocno tego doświadczać. Niedługo zapewne złożę meldunek z
nowego miejsca, a tymczasem proszę Was, drodzy czytelnicy, przyjaciele i znajomi,
o modlitwę, bo mimo wszystko czuję lekki stres, jak zawsze gdy przede mną nowe
doświadczenie i nowe wyzwania.