Właśnie przeczytałem na stronie telewizji
Fox News list, jaki do prezydenta Bracka Husseina Obamy napisała pani Susan Rice, obecny ambasador USA
przy ONZ, w którym to liście prosi, by prezydent nie brał jej pod uwagę przy obsadzie stanowiska
Sekretarza Stanu. Pani Rice od kilku tygodni jest pod ciężkim obstrzałem
republikańskich kongresmenów krytykujących ją za jej wypowiedzi po terrorystycznym
ataku na konsulat Stanów Zjednoczonych w Benghazi w Libii, w wyniku którego
zginęło czterech amerykańskich dyplomatów. Podczas kilku konferencji prasowych Susan
Rice w imieniu rządu wyrażała opinię, że atak na konsulat był spontaniczną
rekcją muzułmanów na upublicznienie w Internecie obrazoburczego filmu o
Mahomecie, a nie, jak się później okazało, skoordynowaną i wcześniej zaplanowaną
akcją terrorystyczną. Przesłuchanie przed komisją kongresu nie rozwiało
wątpliwości, przeciwnie, oskarżenia o to, że ambasador świadomie wprowadziła
opinię publiczną w błąd jeszcze bardziej się nasiliły. Pod wpływem tej krytyki,
Susan Rice, przewidując zapewne, że jej ewentualna nominacja poprzedzona byłaby prawdziwą
drogą przez mękę, postanowiła wycofać swoją kandydaturę na stanowisko Sekretarza
Stanu, choć sam prezydent wielokrotnie wyrażał swoje uznanie dla jej postawy. W
liście do prezydenta, napisanym w wiernopoddańczym tonie, znalazły się między
innymi i takie słowa: “Jestem dumna z wielu osiągnięć USA, w tym […] z naszej
stanowczej obrony równych praw wszystkich ludzkich istot, niezależnie od ich
rasy, religii, statusu ekonomicznego lub od tego, kogo kochają”. Mam oczywiście
poważnie, i jak sądzę uzasadnione, wątpliwości co do tych sukcesów (poza jednym
wyjątkiem, czyli obrony „praw tych, którzy kochają inaczej”, zwłaszcza prawa do
zawierania jednopłciowych "małżeństw" – w tym obszarze prezydent i
członkowie jego gabinetu wykazują rzeczywiście daleko idące zaangażowanie),
zwłaszcza w odniesieniu do praw ludzi wierzących. Nie wydaje mi się, żeby
obecna administracja wykazywała jakąś szczególną w tym względzie aktywność, tym
bardziej, że w samych Stanach Zjednoczonych prawo do wolności religijnej bywa gwałcone,
na co niedawno zwracali uwagę amerykańscy biskupi. Dowodem na to jest chociażby
ustawa, która nakazuje wszystkim pracodawcom, w tym także instytucjom
kościelnym, współfinansowanie zakupu przez pracowników środków
antykoncepcyjnych, także wczesnoporonnych. Ale nie o tym chciałem pisać. Warto
zwrócić uwagę na to, że w przytoczonym przeze mnie zdaniu z listu ambasador
Rice mowa jest o „wszystkich ludzkich istotach”. Nie trudno jednak zauważyć, że
wbrew tej deklaracji, prawa niektórych istot ludzkich, zdaniem obecnej administracji,
nie zasługują na obronę. Chodzi tu o prawa tych, którzy w łonie matki dopiero
rozpoczynają swoją przygodę z życiem, albo tych, którzy zbliżają się już do
kresu swego ziemskiej egzystencji. W powyższym zdaniu, nie mówi się nic o tych,
których prawa zasługują na obronę, niezależnie od stadium ich życia, a więc niezależnie
od ich aktualnego wieku. Prezydent Obama należy do żarliwych
promotorów prawa do aborcji. Moim zdaniem, a upewniam się w tym przekonaniu
niemal z dnia na dzień, dzięki obecnemu lokatorowi Białego Domu cywilizacja śmierci
w Ameryce wydaje się robić znaczne postępy. Nie mogę wciąż pojąć, dlaczego niemal
połowa ludzi uważających się w USA za katolików głosowała na kogoś, kto ma poglądy tak odległe od
nauczania Kościoła, kto legitymizuję walkę z symboliką religijną w sferze
publicznej, kto wspiera działania zmierzające do zredefiniowania pojęcia małżeństwa
i rodziny, kto jest zwolennikiem skrajnie liberalnego prawa aborcyjnego. Chociaż,
z drugiej strony, jeśli nawet niektórzy duchowni mienią się jego zwolennikami,
to co się dziwić „zwykłym” ludziom. W każdym razie, życzę światu i Ameryce, by
prezydent Obama, biorąc pod uwagę jego relatywistyczne rozumienie praw człowieka, zbyt
wiele sukcesów w tej dziedzinie jednak nie odnosił. Byłoby to z pożytkiem i dla Amerykanów i dla
nas wszystkich.