wtorek, 4 grudnia 2012

Antynostalgia

Dzisiaj w Nowym Jorku była piękna, ciepła, słoneczna pogoda. Wybrałem się więc po południu na spacer ulicą Broadway, wpadając po drodze do kilku księgarń, by swoim zwyczajem przejrzeć ileś tam książek, głównie z dziedziny filozofii, historii i nauk politycznych. Nie obeszło się też bez wizyty w Starbucksie i wypicia kubka kawy z dodatkiem spienionego mleka, którą to kawę Amerykanie, idąc za przykładem Włochów, nie wiedzieć czemu również nazywają „cappuccino” (cappuccino w papierowym kubku – słyszał ktoś o takim dziwactwie?). Miałem właśnie, z braku Wall Street Journal,  zabrać się za lekturę New York Timesa, gdy nagle coś mi się przypomniało. Zapytałem sąsiada o godzinę. Była 14.30. W Polsce była więc 20.30. „To oznacza – pomyślałem – że księża z parafii św. Franciszka w Warszawie są właśnie na tzw. kolędzie, która się dzisiaj rozpoczęła”. Nie będę ukrywał, że na myśl o tym fakcie nostalgia mnie jednak nie ogarnęła. Przez moment poczułem nawet pewien rodzaj współczucia dla moich braci w kapłaństwie, bo choć w czasie wizyty duszpasterskiej zdarzają się chwile przyjemne, choć jest okazją do spotkania wielu ciekawych i sympatycznych osób, to jest ona zarazem bardzo trudnym rodzajem posługi, czasami również męczącym i niosącym sporo upokorzeń. Wiem, drodzy przyjaciele, co was czeka. Cóż, nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Kiedy jedni ciężko pracują, inni w tym czasie piją cappuccino i czytają New York Timesa. Tak bywa. Z tą ostatnią myślą pojawił się we mnie nawet pewien mały wyrzut sumienia, uczucie to jednak szybko ustąpiło miejsca może nie uldze, ale swego rodzaju wdzięczności dla Opatrzności, że daje mi w tym roku odpocząć i skupić się na innych sprawach. Poza tym, jeśli się nic w międzyczasie nie zmieni, to za rok o tej porze dołączę z nową energią do wspólnoty „kolędowników”. Ufam, że księża w parafii przyjmą tę deklarację jako pocieszającą i dodającą otuchy. Mam zresztą cichą nadzieję, że moja nieobecność pozwoli księżom jeszcze bardziej docenić mój skromny wkład w odciążanie ich co roku w tym dość męczącym obowiązku, wszak ile cię trzeba cenić, ten się tylko dowie, kto cię stracił, choćby tylko na jeden rok. Tak więc, drodzy kapłani, głowa do góry! Za rok wszystko wróci do normy i będzie lżej, chyba że ksiądz proboszcz zdecyduje się na wprowadzenie zwyczaju panującego w Kościele amerykańskim. Amerykanie bowiem w ogóle nie znają zwyczaju chodzenia księży po domach i uważają go raczej za dziwny, co, wziąwszy pod uwagę ich przywiązanie do prywatności, można uznać za dość zrozumiałe. Parafie bynajmniej nie cierpią na tym finansowo, bo wierni składają datki w kopertach przy innej okazji, przynosząc je do kościoła w ramach „fundraiser” albo tzw. „fund-raising campaign”, i są przy tym hojni. W efekcie księża są tutaj generalnie mniej zestresowani i mniej zmęczeni. Tego im można zazdrościć. Ale, muszę wyznać, że i tak wolę pracę w Polsce, i to mimo narastającego antyklerykalizmu, choć akurat wizyta duszpasterska nie należy może do tych najbardziej ulubionych zajęć duszpasterskich. Cóż, nie ma róży bez kolców.