Dzisiaj w Nowym Jorku była
piękna, ciepła, słoneczna pogoda. Wybrałem się więc po południu na spacer ulicą
Broadway, wpadając po drodze do kilku księgarń, by swoim zwyczajem przejrzeć ileś
tam książek, głównie z dziedziny filozofii, historii i nauk politycznych. Nie
obeszło się też bez wizyty w Starbucksie i wypicia kubka kawy z dodatkiem spienionego
mleka, którą to kawę Amerykanie, idąc za przykładem Włochów, nie wiedzieć czemu
również nazywają „cappuccino” (cappuccino w papierowym kubku – słyszał ktoś o
takim dziwactwie?). Miałem właśnie, z braku Wall Street Journal, zabrać się za lekturę New York Timesa, gdy
nagle coś mi się przypomniało. Zapytałem sąsiada o godzinę. Była 14.30. W Polsce
była więc 20.30. „To oznacza – pomyślałem – że księża z parafii św. Franciszka w
Warszawie są właśnie na tzw. kolędzie, która się dzisiaj rozpoczęła”. Nie będę
ukrywał, że na myśl o tym fakcie nostalgia mnie jednak nie ogarnęła. Przez
moment poczułem nawet pewien rodzaj współczucia dla moich braci w kapłaństwie,
bo choć w czasie wizyty duszpasterskiej zdarzają się chwile przyjemne, choć
jest okazją do spotkania wielu ciekawych i sympatycznych osób, to jest ona zarazem
bardzo trudnym rodzajem posługi, czasami również męczącym i niosącym sporo
upokorzeń. Wiem, drodzy przyjaciele, co was czeka. Cóż, nie ma sprawiedliwości na
tym świecie. Kiedy jedni ciężko pracują, inni w tym czasie piją cappuccino i
czytają New York Timesa. Tak bywa. Z tą ostatnią myślą pojawił się we mnie
nawet pewien mały wyrzut sumienia, uczucie to jednak szybko ustąpiło miejsca może
nie uldze, ale swego rodzaju wdzięczności dla Opatrzności, że daje mi w tym
roku odpocząć i skupić się na innych sprawach. Poza tym, jeśli się nic w
międzyczasie nie zmieni, to za rok o tej porze dołączę z nową energią do
wspólnoty „kolędowników”. Ufam, że księża w parafii przyjmą tę
deklarację jako pocieszającą i dodającą otuchy. Mam zresztą cichą nadzieję, że
moja nieobecność pozwoli księżom jeszcze bardziej docenić mój skromny wkład w
odciążanie ich co roku w tym dość męczącym obowiązku, wszak ile cię trzeba
cenić, ten się tylko dowie, kto cię stracił, choćby tylko na jeden rok. Tak
więc, drodzy kapłani, głowa do góry! Za rok wszystko wróci do normy i będzie
lżej, chyba że ksiądz proboszcz zdecyduje się na wprowadzenie zwyczaju
panującego w Kościele amerykańskim. Amerykanie bowiem w ogóle nie znają
zwyczaju chodzenia księży po domach i uważają go raczej za dziwny, co, wziąwszy
pod uwagę ich przywiązanie do prywatności, można uznać za dość zrozumiałe. Parafie
bynajmniej nie cierpią na tym finansowo, bo wierni składają datki w kopertach
przy innej okazji, przynosząc je do kościoła w ramach „fundraiser” albo tzw. „fund-raising
campaign”, i są przy tym hojni. W efekcie księża są tutaj generalnie mniej
zestresowani i mniej zmęczeni. Tego im można zazdrościć. Ale, muszę wyznać, że
i tak wolę pracę w Polsce, i to mimo narastającego antyklerykalizmu, choć
akurat wizyta duszpasterska nie należy może do tych najbardziej ulubionych
zajęć duszpasterskich. Cóż, nie ma róży bez kolców.