Nowy Jork kojarzy się najczęściej
z wieżowcami Manhattanu, Wall Street, Broadwayem, z olbrzymią ilością teatrów, sklepów,
restauracji, kawiarenek – generalnie z bogactwem i luksusem. Ale to miasto ma
także swoje drugie, niezbyt chlubne, a raczej wstydliwe oblicze, które na co dzień
można zobaczyć głównie w takich dzielnicach jak: Bronx, Qeens czy Brooklyn, choć
widoczne jest także na Manhattanie. Na to drugie oblicze składa się przede
wszystkim zjawisko bezdomności. Wedle oficjalnych danych około 50 tysięcy mieszkańców
NY, w tym 20 tysięcy dzieci, każdej nocy śpi w schroniskach dla bezdomnych bądź
wprost na ulicach czy w innych miejscach publicznych. Przedwczoraj spotkałem
dwóch przedstawicieli tej grupy społecznej. Było to w pociągu metra linii nr 1,
gdy wracałem z lekcji angielskiego do domu. Połowa przedziału była zatłoczona,
druga prawie pusta. Przez moment nie wiedziałem dlaczego, ale już po chwili
zrozumiałem. W tej drugiej, niezatłoczonej części, mniej więcej na środku, siedział sobie
bezdomny, typowy nowojorski kloszard: był ubrany w jakieś łachmany, w czapce na
głowie, z wielką, siwą brodą (gdyby go inaczej ubrać i umyć, mógłby robić za
świętego Mikołaja). Był bardzo brudny i, niestety, cuchnący. Myślę, zresztą, że to
właśnie ta niemiła woń dość skutecznie odstraszała innych pasażerów od zajęcia miejsca obok niego. Ja
usiadłem po przeciwnej, tej niezatłoczonej stronie przedziału, jednak nie obok kloszarda, ale naprzeciwko innego
nieszczęśnika. Był to młody Afro-Amerykanin, który miał około dwudziestu paru lat.
Pochylony na bok i zgięty wpół tak, że czasami jego głowa była niżej niż kolana,
spał całą drogę. Również wyglądał na strasznie zaniedbanego. Stała przy nim sporych
rozmiarów torba, w której widziałem jakieś szmaty, butelki, papiery. Moją uwagę
zwróciły zwłaszcza jego brudne dłonie z nienaturalnymi zgrubieniami tam, gdzie
zginają się palce. Ewidentny znak jakieś choroby kości i stawów. Chłopak od
czasu do czasu dostawał jakiś konwulsji na całym ciele. Przypuszczam, że był to
dowód na zniszczenie organizmu przez alkohol bądź narkotyki. Patrzyłem na tego
chłopaka, od czasu do czasu zerkając w stronę siedzącego nieopodal kloszarda, i czułem się bezradny. Smutny i bezradny. Oczywiście, część z podobnych im
nieszczęśników sama doprowadziła się do takiego stanu, dokonując określonych wyborów życiowych, trudno więc, wbrew temu,
co mówią niektórzy zagorzali wrogowie kapitalizmu i utopijni zwolennicy społecznego
egalitaryzmu, obwiniać za to całe społeczeństwo. Tym niemniej nie mogę
wewnętrznie pogodzić się z tym, że w tym samym czasie, gdy jedni szukają w
koszach na śmieci czegoś do jedzenia i idą potem spać gdzieś na obrzeżach Central
Parku, na schodach budynków, na zapleczu sklepów, drudzy udają się na kolację
do Per Se, Masa, Alain Ducasse i za samą tylko butelkę dobrego wina, np.
Le Pin czy Salon Blanc de Blanc, płacą ponad 1000 dolarów, a czasami znacznie
więcej. Miasto Nowy Jork to także miasto tego typu kontrastów. Dla jednych to idealne
miejsce do życia, robienia kariery, zażywania ziemskich rozkoszy, dla innych to
codzienna walka o przetrwanie, to zmaganie się z biedą, samotnością, uzależnieniami,
z brakiem jakichkolwiek perspektyw na lepsze jutro. O tym tez warto pamiętać,
gdy myśli się o Nowym Jorku jako o wielkiej, wspaniałej metropolii.