sobota, 13 grudnia 2025

Iluzja nieskazitelności

W jednej ze swoich przypowieści Jezus kreśli poruszający obraz dwóch ludzi, którzy przyszli do świątyni, by się modlić. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że niewiele ich dzieli – obaj bowiem przebywają w tej samej sakralnej przestrzeni. A jednak między nimi rozciąga się przepaść niemal nie do przebycia.

Jeden z nich to faryzeusz – człowiek gorliwy, pobożny, powszechnie szanowany za swoją wierność Prawu. Drugi to celnik – urzędnik uważany za grzesznika, outsider w oczach społeczności i religijnych przywódców.

Faryzeusz stoi z przodu świątyni z podniesioną głową. Jednak duma z samego siebie zamyka go na prawdziwą relację z Bogiem. Jego modlitwa nie jest rozmową – to monolog, w którym sam siebie wychwala. Nie tyle adoruje Boga, ile raczej siebie w Jego obecności: „Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie…” (Łk 18,11).

Nie przychodzi po to, by wydobyć się z ciemności, jest bowiem przekonany, że sam świeci wystarczająco jasno. Nie szuka prawdy, lecz potwierdzenia swojej nieskazitelności. Jego religijność, choć zewnętrznie poprawna i godna uznania, prowadzi go do duchowego narcyzmu, czego najlepszym dowodem jest modlitwa, która nie staje się przestrzenią spotkania, lecz sceną dla pyszałkowatej autoprezentacji.

Iluzja doskonałości, w której żyje, nie opiera się na fałszu – przeciwnie, opiera się paradoksalnie na faktach: faryzeusz pości, daje jałmużnę, unika zła. Jednak to, co zewnętrznie chwalebne, staje się zasłoną, oddzielającą go od prawdy o sobie samym. Jego życie duchowe przypomina lustro, które odbija jedynie wyidealizowany obraz, nigdy zaś nie pozwala zajrzeć głębiej.

Tymczasem z tyłu świątyni, w półmroku, trwa w milczeniu inna postać – celnik. Człowiek powszechnie nielubiany, a nawet pogardzany. Nie śmie nawet podnieść wzroku ku niebu. Nie opiera się na zasługach, nie szuka porównań, nie recytuje też gotowych modlitewnych formuł. Ma tylko jedno – nagą prawdę o sobie. I wypowiada ją szeptem, w geście głębokiej pokory i skruchy: „Boże, miej litość dla mnie, grzesznika.” (Łk 18,13)

Te słowa to nie jest wyraz rozpaczy, lecz modlitwa nadziei, która rodzi się z przekonania, że Boże miłosierdzie jest większe niż ludzka wina. I tak słabość celnika staje się dla niego okazją do spotkania z Bogiem. I to właśnie on – nie faryzeusz – odchodzi usprawiedliwiony.

Jezus tą przypowieścią burzy nasze schematy myślenia: to nie moralna nieskazitelność ani duchowa doskonałość otwierają serce na Boga, lecz skruszone wnętrze, które nie kryje się za cnotami, ale odsłania się w bezbronnej prawdzie.

Iluzja nieskazitelności jest niebezpieczna, bo zamyka nie tylko na Boga, lecz także na drugiego człowieka. Prowadzi do duchowego elitaryzmu, w którym modlitwa staje się autopromocją, a pobożność – środkiem do gromadzenia zasług. Zamiast zawierzenia – jest liczenie na siebie. Zamiast ufnej miłości – pojawia się kalkulacja i duchowe wyrachowanie. Pycha rośnie, ale życie duchowe więdnie.

Prawda o własnej niedoskonałości, choć trudna, jest zawsze początkiem wyzwolenia. Nie prowadzi do rozpaczy, lecz do porzucenia masek. Tylko ten, kto przestaje udawać i zrzuca ciężar samozakłamania, może naprawdę pozwolić się przemienić. Bóg nie odrzuca nas z powodu naszej nędzy – przeciwnie, On jej właśnie szuka, jak ziemi spragnionej deszczu. Bo tylko sucha, spękana gleba może przyjąć wodę i na nowo stać się życiodajna.

W przypowieści o faryzeuszu i celniku Jezus nie tylko uczy nas, jak się modlić. Przede wszystkim ukazuje fundamentalną prawdę życia duchowego: zbawienie nie rodzi się z udawanej doskonałości, lecz z pokornej gotowości uznania prawdy o sobie. Tylko skruszone serce, które nie zasłania się fasadą cnotliwości, może naprawdę spotkać Boga.