Gdyby zapytać przypadkowo spotkanych ludzi, czy wierzą w Boga, to większość odpowiedziałaby
na to pytanie twierdząco. Jednak wielu spośród tych, którzy uważają się za wierzących,
żyje w gruncie rzeczy tak, jakby Boga nie było. Nie nawiązują z Nim osobistego, modlitewnego
kontaktu – albo w ogóle z Nim nie rozmawiają, albo co najwyżej odmawiają
bezmyślnie pacierz. Tymczasem prawdziwa, żywa wiara, a nie tylko ta deklarowana słowami czy poprzez uczestnictwo w zewnętrznym kulcie, ustanawia
rzeczywistą relację, uobecnia Boga w życiu ludzi wierzących, a dokładniej rzecz
mówiąc, otwiera ich na Jego obecność. Wyobraźmy sobie, że dwoje ludzi, którzy
się nie znają, podróżuje pociągiem. Siedzą obok siebie. Jeśli w
czasie drogi żadne z nich ani razu nie odezwie się do swojego współtowarzysza
podróży, czyli nie podejmie próby nawiązania z nim bardziej osobistego
kontaktu, to nie zrodzi się między nimi relacja głębsza niż ta, która wynika z
samego faktu pozostawania w przestrzennej bliskości. Pozostaną dla siebie obcy,
jakby nieobecni, choć przecież znajdujący się tak niedaleko od siebie. Można bowiem
przebywać blisko fizycznie drugiej osoby, można się o nią niemal ocierać, i
jednocześnie pod innym względem być bardzo od niej daleko. Tak też bywa w życiu
religijnym. Gdy nie podejmujemy żadnych prób nawiązania bliższego kontaktu z
Bogiem, to nawet jeśli zdarza się nam być blisko fizycznie Boga, na przykład
wtedy, gdy jesteśmy w kościele, to tak naprawdę jesteśmy daleko od Niego. Tę
właśnie sytuację miał na myśli Jezus, gdy powiedział: „Ten lud czci mnie
wargami, ale sercem jest daleko od
Mnie”. Nasza relacja z Bogiem, do którego się nie modlimy, z którym nie
rozmawiamy, przypomina trochę sytuację człowieka zwiedzającego oceanarium. Może
on obserwować z bliska podwodny świat. Oddziela go od niego jedynie
kilkucentymetrowa szyba. Czasami do tej szyby podpływa jakieś morskie
stworzenie. Człowiek ów wyciąga rękę w jego kierunku. Dotyka szyby. Są tak
teraz blisko siebie. A jednak nadal pozostają obecni w dwóch zupełnie różnych,
nieprzenikających się światach. Oddzieleni od siebie niewidzialną, szklaną
ścianą. Tak często bywa z naszą obecnością w Kościele. Daje nam on możliwość,
by być blisko Boga. W wielu przypadkach ta bliskość jest jednak jedynie
zewnętrzna. Bóg jest wciąż jakby „za szybą”, w oddzielnym świecie. Nie
spotykamy Go. Nie pozwalamy Mu na uobecnienie się w naszym życiu. Tymczasem
prawdziwa wiara żywi się obecnością Boga, umożliwia całkowite zanurzenie się w
tej miłującej obecności: „W Nim jesteśmy, poruszamy się i żyjemy”. Tylko
wówczas, gdy faktycznie otwieramy się na Bożą obecność, ona przestaje być po
jakimś czasie obecnością kogoś, kto jest obok mnie, lecz staje się obecnością
najbardziej intymną, wewnętrzną, obecnością kogoś, kto zaczyna żyć we mnie:
„Już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus”. Często tęsknię do takiego doświadczenia
bliskości Boga. W jakiejś mierze poczułem to pragnienie wczoraj w czasie
adoracji, która odbyła się w moim kościele po projekcji filmu „Ufam Tobie”. A nawet
więcej. Były w jej trakcie momenty, gdy ta bliskość była przeze mnie odczuwana niemal
namacalnie, choć nie na poziomie emocji. Wiem jednak, że tu na ziemi krótkie momenty mistycznej intymności, swego rodzaju "dotyku Boga", któremu towarzyszą wewnętrzne poruszenia serca, przeplatają
się z dłuższymi okresami duchowej pustyni, gdy człowiek odnosi wrażenie, że jest
sam, jakby opuszczony, także przez Boga. „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie
opuścił?”. Św. Augustyn pisał, że w naszym ziemskim życiu Bóg jest częściej secretus niż revelatus. Jeden z paradoksów wiary polega jednak na tym, że nieobecność czy też skrytość Boga może być również manifestacją Jego bliskości.
poniedziałek, 30 stycznia 2017
piątek, 27 stycznia 2017
Pukając do tych, co na peryferiach
Papież Franciszek
wielokrotnie wzywał księży i biskupów do wyjścia na peryferia Kościoła, a więc
do szukania owieczek, które za bardzo się od niego oddaliły lub nawet
całkowicie się pogubiły. Gdy ponad dwa lata temu zostałem proboszczem, jedną z
form odpowiedzi na to wezwanie, była decyzja, by zrezygnować z kolędy „na
zaproszenia” i wrócić do starej formy, czyli do pukania lub dzwonienia do
wszystkich drzwi. Wielu parafian wyraziło aprobatę dla tej decyzji. Faktycznie,
była ona chyba słuszna, bo liczba odwiedzin wzrosła skokowo z 1400 do ponad
2000. Tym samym liczba rodzin, które otwierają przed kapłanem drzwi swoich
mieszkań, wynosi w parafii św. Marka Ewangelisty w Warszawie ponad 60 procent.
I chociaż bardzo się cieszę, że tylu parafian chce się z nami spotkać, i z
tego, że te spotkania odbywają się prawie zawsze w bardzo życzliwej atmosferze,
to jednak intryguje mnie pozostałe 40 procent, które takiej chęci nie okazuje.
W ich przypadku drzwi, do których pukamy w czasie wizyty duszpasterskiej, albo
się w ogóle nie otwierają, albo jeśli nawet ktoś je otwiera, to tylko po to, by
nas poinformować, że rozmowy z księdzem sobie nie życzy. Owo „nie, dziękuję”
najczęściej bywa wypowiedziane w sposób kulturalny, ale bywa też, choć zdarza
się to stosunkowo rzadko, że odmowa przyjmuje formę niegrzeczną i nieprzyjemną.
Różne są tego powody. Najczęściej jest to po prostu obojętność religijna,
czasami słaba identyfikacja z parafią, zwłaszcza u osób tylko wynajmujących
mieszkanie, czasami jest to wyraz antyklerykalizmu, za którym kryje się
nierzadko jakaś osobista uraza, a czasami dowód na zwykły brak kultury. W
każdym razie można z pewnością powiedzieć, że owe 40 procent mieszkańców naszej
parafii odrzucających możliwość kontaktu z katolickim księdzem wiedzie w
stosunku do niej żywot mocno peryferyjny. Kiedy papież Franciszek mówi o
peryferiach Kościoła, zdaje się mieć na myśli przede wszystkim ludzi ubogich
materialnie i moralnie. Być może wynika to z jego osobistych doświadczeń
duszpasterskich, przede wszystkim z jego wieloletniego posługiwania duszpasterskiego
w slumsach Buenos Aires. Jednak sytuacja Europy jest inna niż ta, która ma
miejsce w Ameryce Południowej. Na peryferiach Kościoła w Europie, także w
naszym kraju, znajdują się ludzie odlegli od Kościoła przede wszystkim pod
względem mentalnym, a więc tacy, których myślenie i wartościowanie zostały
ukształtowane przez antyreligijne, a szczególnie antykatolickie fobie szerzone
przez propagatorów agresywnego laicyzmu. Papież dość często zwraca uwagę na to,
że współcześnie mamy do czynienia z wieloma przejawami tzw. ideologicznych kolonizacji,
które sieją zamęt w umysłach wielu ludzi. W tym kontekście wymienia takie ideologie
jak genderyzm czy skrajny liberalizm. Moim zdaniem Polska jest główną areną
światopoglądowego zwarcia, a nawet otwartej wojny, jaka obecnie toczy się w
świecie szeroko rozumianej kultury i polityki. Stroną agresywną, starającą się
zaanektować ludzkie umysły, są demiurdzy tzw. społeczeństwa otwartego – szerzyciele
wolności bez moralnych ograniczeń, praw jednostkowych bez społecznych
zobowiązań, czysto subiektywnych przeświadczeń podniesionych do rangi obiektywnych
norm postępowania. Są oni dalekimi potomkami oświeceniowych głosicieli postępu
walczących w imię rozumu z nieracjonalnymi przekonaniami, zwłaszcza z tzw. religijnymi
przesądami. Narzędziem ich propagandy są: media, kultura i rozrywka. Dialog z tymi,
których umysły zostały w ten sposób skolonizowane, jest bardzo trudny, jeśli
nie niemożliwy. Parę razy przekonałem się o tym osobiście, gdy doszło raz czy
drugi do spotkania z osobami, które porzuciły naukę Kościoła na rzecz lewicowo-liberalnych
utopii. Rozmowy z nimi pokazały dobitnie, jak bardzo łatwo niektórzy ludzie ulegają
owej ideologicznej kolonizacji, jak bezkrytycznie korzystają z różnych źródeł
informacji, które tak często stanowią narzędzia dezinformacji i deformacji. I
są wśród nich także ludzie wykształceni. Może dlatego, że trudno im o pokorę,
ponieważ tylko pokornym Bóg daje łaskę, także łaskę wiary i poznania prawdy. W
ich przypadku słynne słowa św. Anzelma intelligo
ut credam (rozumiem, aby wierzyć), przyjmują raczej formę intelligo ut non credam. Dla nich nie ma
jedności między fides i ratio, lecz całkowite wykluczanie się,
przy czym jest ono wyłącznie jednokierunkowe – ich „oświecony” rozum wyklucza „zabobony”,
czyli religię, zwłaszcza w wydaniu katolickim. Jak takim ludziom głosić
Ewangelię? Choć skrajny pesymizm nigdy nie jest czymś właściwym, wszak
chrześcijanin musi być zawsze człowiekiem nadziei, to w tym przypadku muszę ze
smutkiem przyznać, że ci nasi „bracia odłączeni” są już w zasadzie nie do
odzyskania, zbyt silne bowiem są ich antyreligijne, a zwłaszcza antykościelne uprzedzenia.
Oczywiście łaska Boża potrafi czynić cuda, dla Boga bowiem nie ma nic
niemożliwego. Dlatego nie należy tych ludzi całkowicie przekreślać, rezygnując
z różnych form dialogu z nimi, a tym bardziej z modlitwy za nich, jednak wydaje
się, że tylko przełom cywilizacyjny może sprawić jakąś istotną zmianę w ich
nastawieniu, skutkującą powrotem do wspólnoty wierzących. Czy taki przełom jest
w najbliższym czasie możliwy? Trudno powiedzieć. Mam cichą nadzieję, że to cywilizacyjne
wychylenie wahadła w stronę duchowej i moralnej pustki osiągnęło już swoje
ekstremum i niedługo zacznie się ruch powrotny. Są tego różne symptomy. Wydaje
się, że wiele zachodnich społeczeństw jest coraz bardziej zmęczonych duchowym wyjałowieniem
swoich elit. Czasami znajduje to swój wyraz również w ich wyborach
politycznych, w których coraz częściej zwracają się ku ugrupowaniom
konserwatywnym. Jeśli ten przełom cywilizacyjny oznaczający również powrót do
chrześcijańskich korzeni naszego kontynentu zacznie być odczuwalny w mediach, w
kulturze i w rozrywce, to z pewnością znajdzie on wyraz także w indywidualnych
wyborach światopoglądowych. Być może wtedy ci z peryferii Kościoła przesuną się
bardziej ku centrum. Na razie nie pozostaje mi nic innego jak to, by własnym
życiem nie dostarczać nikomu kolejnych argumentów na rzecz pozostawania na tych
dalekich obrzeżach. Jak na razie dla wielu tam przebywających jest to przyjemny
czas trwonienia duchowego i moralnego dziedzictwa, często przekazywanego z
pokolenia na pokolenie, ale, jak mówi przypowieść o synu marnotrawnym, zdarza
się niekiedy, że ten czas się kończy i przychodzi inny, mniej przyjemny czas – czas jedzenia strąków,
którymi żywią się świnie. Czas samotności, bólu i upokorzenia. Czas nawrócenia.
My księża musimy pamiętać jednak, że pierwszymi, którzy winni się stale
nawracać, jesteśmy my sami. Bez tego mogłoby się faktycznie okazać, że „prostytutki
i złodzieje wyprzedzą nas w drodze do Królestwa Niebieskiego”. Nic bowiem nie da bycie nawet w samym centrum Kościoła, jeśli Bóg będzie na peryferiach serca.
środa, 25 stycznia 2017
Śmierć wolontariuszki
Ś.P. Helena Kopeć |
Z wielkim
smutkiem przeczytałem informację o zamordowaniu polskiej wolontariuszki z
Wolontariatu Misyjnego Salwator: Heleny Kmieć. Do zabójstwa doszło 24 stycznia
późnym wieczorem czasu polskiego w trakcie napadu na ochronkę dla dzieci w
mieście Cochabamba w Boliwii. Napastnik zadał Helence ok. 14 ciosów nożem.
Motywy ataku nie są na razie znane. Wszystko wskazuje jednak na to, że doszło
do niego na tle rabunkowym. Pomimo natychmiastowej pomocy medycznej
wolontariuszka zmarła w ramionach swej koleżanki, Anity, z którą 8 stycznia
przyjechała na placówkę misyjną do sióstr ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek.
Miały tam odbyć półroczny wolontariat. Anita przeżyła. Teraz jednak jest w ciężkim szoku. Mój smutek z powodu śmierci Helenki jest spowodowany również i tym, że chodzi o dziewczynę głęboko wierzącą, bardzo zaangażowaną w działalność ewangelizacyjną. Była ona także
koordynatorką ŚDM w parafii św. Barbary w Libiążu. Działała w duszpasterstwie
akademickim oraz angażowała się w dzieła misyjne księży salwatorianów. Jej
zdjęcie, na którym gra na gitarze i śpiewa, pokazuje, że była osobą pogodną,
ciepłą i czerpiącą radość z pomagania innymi. Oczywiście wyrazy współczucia
należą się przede wszystkim jej rodzinie, przyjaciołom, księżom salwatorianom.
Stratę poniósł jednak cały Kościół, szczególnie Kościół w Polsce, bo zaangażowanych katolików, którzy rozumieją, że więcej jest radości w dawaniu, aniżeli w
braniu, nie ma wcale tak dużo. Ileż to razy zachęcałem młodych ludzi, wiedząc
o nich, że posiadają liczne talenty, by zechcieli
zaangażować się w jakieś dzieło apostolskie! Niestety, często z ich strony
słyszałem jedynie różne usprawiedliwienia. Szkoda więc Helenki, bo wraz z jej
śmiercią krąg dobrych osób pięknie świadczących o Bogu i Kościele znacząco się zubożył.
Ufam jednak, że w tym trudnym do pojęcia wydarzeniu ukryty jest głębszy,
nadprzyrodzony sens, że Bóg i z tej śmierci, tak jak ze śmierci wielu
męczenników, potrafi wyprowadzić wielkie dobro. Dopóki ziarno nie obumrze, nie wyda
plonu. Życie Helenki jest dowodem na to, że święci są wśród nas, choć wolałbym
osobiście, by świętość takich osób jak ta młoda wolontariuszka nie była potwierdzana
pieczęcią męczeństwa. Niezbadane są jednak wyroki Boże.
wtorek, 24 stycznia 2017
W poszukiwaniu sensu
Sens życia - to coś, co uzasadnia
trud życia i co czyni go wartym przeżycia. Czym jest? Czy jest czymś
transcendentnym i statycznym, co można odkryć jako coś danego z zewnątrz? Czy też
raczej jest czymś immanentnym i dynamicznym, co należy dopiero życiu nadać, co
jest zadaniem do wykonania, co wykuwa się osobistym, mozolnym wysiłkiem. Z
pewnością nie jest możliwe ani odkrycie, ani nadanie sensu temu, co aktualnie robię
lub czego doświadczam, jeśli nie wiem, jaki jest ostateczny cel mojego życia.
Po co żyję? Jaki jest w ogóle cel mojego zaistnienia w świecie? Ku jakim nadrzędnym
wartościom powinienem kierować się w życiu? Na te pytania nie można
odpowiedzieć bez poznania prawdy naturze o człowieka. Człowiek
współczesny, który przekroczył próg trzeciego milenium, doświadcza dzisiaj
pewnego paradoksu: z jednej strony, dzięki potężnym teleskopom i sondom
kosmicznym jest w stanie dokonywać coraz głębszej penetracji wszechświata, a z
drugiej wydaje się być nie zdolny do eksploracji samego siebie, do poznania swoich
wewnętrznych przestrzeni. Starogreckie wezwanie „poznaj samego siebie”, wyryte
na architrawie świątyni w Delfach, nie straciło nic ze swej aktualności. Wręcz
przeciwnie, wydaje się, że dziś staję się ono jeszcze bardziej natarczywe i naglące,
chociażby ze względu na nowe problemy natury etycznej, szczególnie te, które
rodzą się w laboratoriach inżynierii genetycznej. A także ze względu na
antyhumanitarne w gruncie rzeczy aspiracje różnej maści speców od inżynierii
społecznej zarażonych lewacką ideologią, dla których jednostka nie ma wartości
– jest ofiarą składaną na ołtarzu dziejowej konieczności. Aby więc znaleźć
odpowiedź na pytanie „jaki sens może mieć moje życie?”, najpierw trzeba
wiedzieć, kim w ogóle jestem jako człowiek. Przedmiotem czy podmiotem? Istotą
ulegającą całkowicie biologicznej degradacji czy też kimś przekraczającym świat
przyrody? Dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebna jest nam refleksja nad istotą
człowieczeństwa, która umiałaby łączyć w sobie trzy perspektywy poznawcze:
naukową, filozoficzną i teologiczną. Niewielu jest dziś takich autorów. Ci,
którzy to potrafią, zasługują, moim zdaniem, na miano mędrców. Do ich grona, oprócz takich wybitnych myślicieli jak: Jan Paweł II, Benedykt XVI, Tomasz Halik, Michał Heller, Robert George zaliczyłbym także Wiktora Frankla, autora bestselleru pt. „Człowiek w
poszukiwaniu sensu”. Ta książka, przetłumaczona na kilkadziesiąt języków
świata, wciąż nie przestaje mnie pobudzać do namysłu nie tylko nad sensem mego
istnienia, lecz także nad jakością mojej duszpasterskiej aktywności. Czyż
posługa w konfesjonale nie jest swego rodzaju formą logoterapii? Bardzo często w
rozmowie z drugim człowiekiem, który skarży się na swój los, chodzi właśnie o
to, by pomóc mu dostrzec powody, dla których mimo wszystko warto dalej żyć,
trudzić się, a nawet znosić cierpienia i upokorzenia. W praktyce nie jest to
łatwe. Czasami brakuje mi tej umiejętności, o której pisał Norwid, by
„odpowiednie dać rzeczy słowo”. Takiego paraliżu werbalnego osobiście doświadczam
w wielu sytuacjach. Może dlatego, że za mało ufam Bogu. „Nie martwcie się o to,
co i jak macie mówić, bo Duch święty będzie mówił przez was” – zapewniał Jezus.
Choć dobrze znam te słowa, to jednak zbyt często liczę jedynie na swoją mądrość,
na swoją ułomną wiedzę nabytą chociażby w czasie studiów teologicznych i
filozoficznych. W efekcie albo jestem nieporadny, albo czasami trywialny,
przynajmniej w odbiorze moich rozmówców. Niektórzy tę trywialność podkreślają
zarzutem: „łatwo księdzu mówić”. Bez wątpienia ubóstwo modlitwy zawierzenia
sprawia, że nie czynię w sobie zbyt wiele miejsca dla Ducha Pocieszyciela, Ducha
Mądrości, by dokonywała się przeze mnie Boża logoterapia. Uświadomiłem to sobie
dzisiejszego wieczoru, po powrocie z kolędy, w czasie której tu i ówdzie pytano
mnie o sens trudnych, bolesnych doświadczeń. Ludzi poszukujących sensu jest
bardzo wielu. Tych, którzy potrafią pomóc im go odnaleźć – niewielu. Chciałbym
należeć do tego ostatniego grona, ale nie zawsze jest to możliwe, szczególnie
wtedy gdy się nie pamięta o tych słowach: „Beze Mnie nic uczynić nie możecie”.
czwartek, 19 stycznia 2017
Terremoto
Bardzo mi żal mieszkańców
włoskich regionów Marche i Abruzzo, które w dniu dzisiejszym kolejny już raz, czwarty w ciągu
ostatnich kilku miesięcy, zostały nawiedzone w krótkich odstępach czasu przez trzy silne
wstrząsy sejsmiczne. Choć zginęła „tylko” jedna osoba, to jednak kolejne trzęsienia ziemi, oprócz tego, że spowodowały nowe zniszczenia materialne w miejscowościach już wcześniej zrujnowanych,
na dodatek zasypanych w tym roku obfitym śniegiem, co zdarza się tu raczej
rzadko, tylko pogłębiło w ludziach tam żyjących stan ducha, który w języku włoskim
określa się mianem „angoscia”. Słowo to oznacza mieszankę wielu negatywnych emocji takich jak: lęk, smutek, trwoga, zmartwienie, niepewność. Zaglądam na włoskie portale i
czytam wypowiedzi ludzi opowiadających o tym, co się wydarzyło i o swoich odczuciach - „angoscia” przebija niemal z każdego ich słowa. Kilka
razy wraz z przyjaciółmi spędzałem w tych regionach letnie wakacje. Często z przyjemnością i niemal z rozrzewnieniem wspominam nasze wędrówki po malowniczych
górskich szlakach w Parku Narodowym Monti dei Sibillini czy też w Parku
Narodowym Gran Sasso, spacery uliczkami starych miasteczek, pamiętających czasy
średniowieczne, takich jak: Castelluccio, Norcia, Montefortino, Montemonaco,
Cascia, a także chwile spędzone na modlitwie w kościołach i sanktuariach: w Bazylice
św. Rity w Cascii, w katedrze św. Benedykta w Nursji, w sanktuarium maryjnym Madonna del
Ambro, w klasztorze cysterskim Certosa di Pavia. Próbuję wyobrazić sobie, co czują ludzie
dotknięci kolejny raz tym niemożliwym do przewidzenia kataklizmem. Wielu z
nich zresztą nie ma już dokąd wrócić, inni boją się pozostawać na miejscu. Bardzo
trudno jest żyć niemal w nieustannym poczuciu zagrożenia, ze świadomością, że w każdej chwili może nastąpić kolejny, silniejszy wstrząs. Na dłuższą metę taki stan niepewności jest nie do wytrzymania. To, co przeżywają obecnie mieszkańcy dewastowanych
przez trzęsienia ziemi włoskich miejscowości, stanowi dla nich również wyzwanie duchowe. Jak wytłumaczyć to, co się stało, w świetle prawdy o Bożej Opatrzności? Dlaczego Bóg w
taki sposób ich doświadcza? A może właśnie w takich sytuacjach znajduje zastosowanie owo Marcelowskie
rozróżnienie na problem i tajemnicę? Może zamiast stawiać pytanie „dlaczego?”,
należy zapytać: „po co?”. Ale szukanie sensu w wydarzeniach, które sprawiają,
że wobec śmiercionośnych kaprysów nieobliczalnej natury ludzie czują się tacy
mali i bezradni, nie jest wcale zadaniem prostym. Są to bowiem wydarzenia, które stosunkowo łatwo mogą zrodzić
zwątpienie w dobroć Boga, a nawet bunt wobec Niego. A jednak czy możliwe jest
odnalezienie jakiegokolwiek sensu cierpienia, tego, co trudne i bolesne, poza horyzontem religijnej wiary? Każdy
z nas wcześniej czy później osobiście doświadczy jakiegoś życiowego wstrząsu, jakiejś
bezradności, zachwiania światopoglądowych pewników, ogołocenia z ludzkich oparć. Bo wszystko, co na tej ziemi może
stanowić dla nas oparcie albo dawać nam poczucie bezpieczeństwa, jest kruche,
zawodne, łatwo utracalne. Wiem to od dawna, a mimo to wzdragam się na myśl, że Bóg mógłby poprowadzić mnie drogą Hioba. A przecież chodząc w tych
dniach po kolędzie, codziennie spotykam ludzi, których On taką właśnie drogą prowadzi –
drogą samotności, choroby nowotworowej, starczej niedołężności. Co mam im do
powiedzenia? Najczęściej niewiele. W gruncie rzeczy jestem bezradny ich bezradnością! Czy z tej mojej bezradności nie
powinna rodzić się moja modlitwa? Więc dobrze, za chwilę pójdę do oratorium po
to, by ich i swoją bezradność ofiarować Temu, który powiedział: „Przyjdźcie do
Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię”. Już wiem, że raczej niewiele Mu powiem. Czasami jednak milczenie jest lepsze od mówienia. Zwłaszcza na modlitwie.
P.S. Niestety, dziś rano okazało się, że być może ok. 30 osób zginęło w zasypanym przez lawinę Hotelu Rigopiano niedaleko Gran Sasso. Właśnie czytam relację człowieka, który ocalał, bo w tym czasie, gdy zeszła lawina, wyszedł po coś na zewnątrz do samochodu. W zasypanym przez śnieg hotelu zostały jego żona i dzieci. Są niewielkie szanse, by przeżyły.
P.S. Niestety, dziś rano okazało się, że być może ok. 30 osób zginęło w zasypanym przez lawinę Hotelu Rigopiano niedaleko Gran Sasso. Właśnie czytam relację człowieka, który ocalał, bo w tym czasie, gdy zeszła lawina, wyszedł po coś na zewnątrz do samochodu. W zasypanym przez śnieg hotelu zostały jego żona i dzieci. Są niewielkie szanse, by przeżyły.
wtorek, 17 stycznia 2017
Za życiem
Przeglądając dzisiaj w pokoju profesorskim w seminarium dziennik „Rzeczpospolita”, natknąłem się na artykuł, którego autorem jest Michał Drozdek, socjolog i filozof społeczny. Jakoś nigdy o nim wcześniej nie słyszałem. Okazuje się, że gdzieś tam w polskiej przestrzeni publicznej są obecni ludzie niezwykle wartościowi, którzy naprawdę mają coś niebanalnego do powiedzenia, co dowodzi ich mądrości i głębi myślenia. Artykuł, który przykuł moją uwagę, nosi tytuł „Argument za życiem”. Choć zasadniczo jest on pozbawionym półcieni głosem za obroną życia nienarodzonych, to jednak zawarte w nim rozważania mają znacznie szerszy wymiar – z jednej strony są syntezą chrześcijańskiej antropologii, z drugiej zaś osobistym świadectwem, napisanym w tonie łagodnej perswazji, a nie mentorskiego połajania i moralizatorskiej pogadanki. Przydałoby się więcej takich głosów w publicznej debacie na tematy tak fundamentalne, jak wartość ludzkiego życia. Poniżej krótki fragment rozważań autora. Całość artykułu znajdziemy w „Rzeczpospolitej”.
Argument przeciwny [aborcji] jest i był zawsze tylko jeden. Zawsze ten sam, choć różnie wyrażany, różnymi słowy określany. To argument, że każdy człowiek ma przyrodzoną godność, że nikt nie jest mniej człowiekiem ani nikt nie jest nim bardziej, że jesteśmy w swoim człowieczeństwie, w swojej godności, wszyscy równi, bez względu na rozmaite różnice. Najmocniej, najdobitniej wyraził i uzasadnił to Jezus Chrystus, mówiąc w swoim Boskim majestacie, że „coście uczynili jednemu z braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Cała Ewangelia wypełniająca prawo nauką Chrystusa pełna jest tego przesłania. Dlatego Jan Paweł II powiedział najważniejsze zdanie wypowiedziane w XX wieku – „człowieka nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa". Wszyscy jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, wszyscy mamy dane od Niego jedno życie, żeby móc uczestniczyć w Jego dziele stwórczym, każdy z nas ma swoją wielką misję do uczynienia na świecie, choć nie zawsze potrafimy pojąć jej wagę, bo myślimy kategoriami ziemskimi wyłącznie. Nie ma, nie było i nie będzie ludzi niepotrzebnych, szkodliwych, choć wszyscy jesteśmy grzeszni i wszyscy błądzimy. Wszyscy jesteśmy równi w Chrystusie Panu. Dlatego ja, przed laty, młody ateista, szukający intensywnie w naukach przyrodniczych wyjaśnienia świata i zagadki człowieczeństwa, uwierzyłem Jezusowi Chrystusowi. Nie z potrzeby religijnej, bo tej nie miałem. Z powodu bijącej z Ewangelii prawdy o człowieku, jego godności i sensie jego życia.
P.S. Poniżej link do artykułu.
http://www.rp.pl/Publicystyka/301169919-Argument-za-zyciem.html#ap-1
Subskrybuj:
Posty (Atom)