Papież Franciszek
wielokrotnie wzywał księży i biskupów do wyjścia na peryferia Kościoła, a więc
do szukania owieczek, które za bardzo się od niego oddaliły lub nawet
całkowicie się pogubiły. Gdy ponad dwa lata temu zostałem proboszczem, jedną z
form odpowiedzi na to wezwanie, była decyzja, by zrezygnować z kolędy „na
zaproszenia” i wrócić do starej formy, czyli do pukania lub dzwonienia do
wszystkich drzwi. Wielu parafian wyraziło aprobatę dla tej decyzji. Faktycznie,
była ona chyba słuszna, bo liczba odwiedzin wzrosła skokowo z 1400 do ponad
2000. Tym samym liczba rodzin, które otwierają przed kapłanem drzwi swoich
mieszkań, wynosi w parafii św. Marka Ewangelisty w Warszawie ponad 60 procent.
I chociaż bardzo się cieszę, że tylu parafian chce się z nami spotkać, i z
tego, że te spotkania odbywają się prawie zawsze w bardzo życzliwej atmosferze,
to jednak intryguje mnie pozostałe 40 procent, które takiej chęci nie okazuje.
W ich przypadku drzwi, do których pukamy w czasie wizyty duszpasterskiej, albo
się w ogóle nie otwierają, albo jeśli nawet ktoś je otwiera, to tylko po to, by
nas poinformować, że rozmowy z księdzem sobie nie życzy. Owo „nie, dziękuję”
najczęściej bywa wypowiedziane w sposób kulturalny, ale bywa też, choć zdarza
się to stosunkowo rzadko, że odmowa przyjmuje formę niegrzeczną i nieprzyjemną.
Różne są tego powody. Najczęściej jest to po prostu obojętność religijna,
czasami słaba identyfikacja z parafią, zwłaszcza u osób tylko wynajmujących
mieszkanie, czasami jest to wyraz antyklerykalizmu, za którym kryje się
nierzadko jakaś osobista uraza, a czasami dowód na zwykły brak kultury. W
każdym razie można z pewnością powiedzieć, że owe 40 procent mieszkańców naszej
parafii odrzucających możliwość kontaktu z katolickim księdzem wiedzie w
stosunku do niej żywot mocno peryferyjny. Kiedy papież Franciszek mówi o
peryferiach Kościoła, zdaje się mieć na myśli przede wszystkim ludzi ubogich
materialnie i moralnie. Być może wynika to z jego osobistych doświadczeń
duszpasterskich, przede wszystkim z jego wieloletniego posługiwania duszpasterskiego
w slumsach Buenos Aires. Jednak sytuacja Europy jest inna niż ta, która ma
miejsce w Ameryce Południowej. Na peryferiach Kościoła w Europie, także w
naszym kraju, znajdują się ludzie odlegli od Kościoła przede wszystkim pod
względem mentalnym, a więc tacy, których myślenie i wartościowanie zostały
ukształtowane przez antyreligijne, a szczególnie antykatolickie fobie szerzone
przez propagatorów agresywnego laicyzmu. Papież dość często zwraca uwagę na to,
że współcześnie mamy do czynienia z wieloma przejawami tzw. ideologicznych kolonizacji,
które sieją zamęt w umysłach wielu ludzi. W tym kontekście wymienia takie ideologie
jak genderyzm czy skrajny liberalizm. Moim zdaniem Polska jest główną areną
światopoglądowego zwarcia, a nawet otwartej wojny, jaka obecnie toczy się w
świecie szeroko rozumianej kultury i polityki. Stroną agresywną, starającą się
zaanektować ludzkie umysły, są demiurdzy tzw. społeczeństwa otwartego – szerzyciele
wolności bez moralnych ograniczeń, praw jednostkowych bez społecznych
zobowiązań, czysto subiektywnych przeświadczeń podniesionych do rangi obiektywnych
norm postępowania. Są oni dalekimi potomkami oświeceniowych głosicieli postępu
walczących w imię rozumu z nieracjonalnymi przekonaniami, zwłaszcza z tzw. religijnymi
przesądami. Narzędziem ich propagandy są: media, kultura i rozrywka. Dialog z tymi,
których umysły zostały w ten sposób skolonizowane, jest bardzo trudny, jeśli
nie niemożliwy. Parę razy przekonałem się o tym osobiście, gdy doszło raz czy
drugi do spotkania z osobami, które porzuciły naukę Kościoła na rzecz lewicowo-liberalnych
utopii. Rozmowy z nimi pokazały dobitnie, jak bardzo łatwo niektórzy ludzie ulegają
owej ideologicznej kolonizacji, jak bezkrytycznie korzystają z różnych źródeł
informacji, które tak często stanowią narzędzia dezinformacji i deformacji. I
są wśród nich także ludzie wykształceni. Może dlatego, że trudno im o pokorę,
ponieważ tylko pokornym Bóg daje łaskę, także łaskę wiary i poznania prawdy. W
ich przypadku słynne słowa św. Anzelma intelligo
ut credam (rozumiem, aby wierzyć), przyjmują raczej formę intelligo ut non credam. Dla nich nie ma
jedności między fides i ratio, lecz całkowite wykluczanie się,
przy czym jest ono wyłącznie jednokierunkowe – ich „oświecony” rozum wyklucza „zabobony”,
czyli religię, zwłaszcza w wydaniu katolickim. Jak takim ludziom głosić
Ewangelię? Choć skrajny pesymizm nigdy nie jest czymś właściwym, wszak
chrześcijanin musi być zawsze człowiekiem nadziei, to w tym przypadku muszę ze
smutkiem przyznać, że ci nasi „bracia odłączeni” są już w zasadzie nie do
odzyskania, zbyt silne bowiem są ich antyreligijne, a zwłaszcza antykościelne uprzedzenia.
Oczywiście łaska Boża potrafi czynić cuda, dla Boga bowiem nie ma nic
niemożliwego. Dlatego nie należy tych ludzi całkowicie przekreślać, rezygnując
z różnych form dialogu z nimi, a tym bardziej z modlitwy za nich, jednak wydaje
się, że tylko przełom cywilizacyjny może sprawić jakąś istotną zmianę w ich
nastawieniu, skutkującą powrotem do wspólnoty wierzących. Czy taki przełom jest
w najbliższym czasie możliwy? Trudno powiedzieć. Mam cichą nadzieję, że to cywilizacyjne
wychylenie wahadła w stronę duchowej i moralnej pustki osiągnęło już swoje
ekstremum i niedługo zacznie się ruch powrotny. Są tego różne symptomy. Wydaje
się, że wiele zachodnich społeczeństw jest coraz bardziej zmęczonych duchowym wyjałowieniem
swoich elit. Czasami znajduje to swój wyraz również w ich wyborach
politycznych, w których coraz częściej zwracają się ku ugrupowaniom
konserwatywnym. Jeśli ten przełom cywilizacyjny oznaczający również powrót do
chrześcijańskich korzeni naszego kontynentu zacznie być odczuwalny w mediach, w
kulturze i w rozrywce, to z pewnością znajdzie on wyraz także w indywidualnych
wyborach światopoglądowych. Być może wtedy ci z peryferii Kościoła przesuną się
bardziej ku centrum. Na razie nie pozostaje mi nic innego jak to, by własnym
życiem nie dostarczać nikomu kolejnych argumentów na rzecz pozostawania na tych
dalekich obrzeżach. Jak na razie dla wielu tam przebywających jest to przyjemny
czas trwonienia duchowego i moralnego dziedzictwa, często przekazywanego z
pokolenia na pokolenie, ale, jak mówi przypowieść o synu marnotrawnym, zdarza
się niekiedy, że ten czas się kończy i przychodzi inny, mniej przyjemny czas – czas jedzenia strąków,
którymi żywią się świnie. Czas samotności, bólu i upokorzenia. Czas nawrócenia.
My księża musimy pamiętać jednak, że pierwszymi, którzy winni się stale
nawracać, jesteśmy my sami. Bez tego mogłoby się faktycznie okazać, że „prostytutki
i złodzieje wyprzedzą nas w drodze do Królestwa Niebieskiego”. Nic bowiem nie da bycie nawet w samym centrum Kościoła, jeśli Bóg będzie na peryferiach serca.